Nigdy nie przeczytałabym tej książki, gdyby nie hałaśliwa reklama w mediach. I co z tego, że właśnie ja ją przeczytałam, i co z tego, że zaangażowano radio, telewizję, czołowe opiniotwórcze tygodniki, że czyta ją sama Maria Peszek po tym, jak Bronisław Maj zaniósł maszynopis osobiście do ZNAKU i zarekomendował swoim autorytetem? Że z Gdańska Paweł Huelle wyraził się entuzjastycznie? Nie wynika z tego zupełnie nic. Książka ani na jotę nie stała się lepsza, raczej pozostawiła niesmak, że dałam się tak nabrać, że przeczytam coś wartościowego, a mogłam w tym czasie przeczytać naprawdę coś wartościowego pozostawiając tę książeczkę ludziom, którym się w życiu nudzi.
Wprowadzając w konstrukcję powieści tytułowego doppelgangera autorka poniekąd się usprawiedliwia z ciągnięcia fabuły niekonsekwentnie i nieklarownie. Już nie musi, zwolniona od tego obowiązku tajemniczym doppelgangerem, który może oznaczać wszystko, z czym trudno sobie rzemieślniczo poradzić. To tak jak ten przysłowiowy koń z czytanki dla dzieci szkolnej namalowany przez kilkuletniego Matejkę w wodzie, kiedy jeszcze nie potrafił rysować dolnych kończyn konia. Dominika Słowik pisze gładko klucząc meandrycznie w wyliczankach à la Georges Perec, ale naszpikowany słowami tekst nie przemawia. Nie przemawia, ponieważ sama autorka nie wie, o co jej chodzi, chce napisać książkę, chce wyprodukować artefakt, ale czemu on ma służyć, to już niech się o to martwi odbiorca. A odbiorca daje się z początku uwieść, szczególnie, że każdy odbiorca to akurat taki – bez względu na wiek – pamiętający lata dziewięćdziesiąte z wszystkimi szczegółami, które dokładnie Słowik wylicza. Dyplomatki? Kasety video? Tureckie kurtki neonowe z siatkową podszewką? Wszystko, z najdrobniejszymi szczegółami w książce jest! Jest osiedle niechlujnie wykonane z wielkiej płyty jak z “Alternatywy 4” Barei. Jest chmara dzieci z kluczami na szyi żyjąca swoim, z dala od oka dorosłych życiem. Trwa stan wymiany materii z dawnej, szarej, zużytej i poszukiwanej na importowaną tandetę kolorową i dostępną.
I do tego miejsca czytałam książkę z prawdziwym zainteresowaniem, ponieważ dla utalentowanego pisarza sam opis jest wystarczający, by coś o epoce powiedzieć. Ale jak się okazuje, Dominika Słowik ma ambitniejsze plany wobec swojej pierwszej powieści, Dominika Słowik musi ją udziwnić i unowocześnić, mimo, że nie ma w niej ku temu żadnego powodu. Wprowadza nowe środki wyrazu, najprawdopodobniej z fascynacji na studiowanej iberystyce realizmem magicznym. I ten całkiem trafny realizm opisu obyczajowości lat dziewięćdziesiątych zostaje nagle złamany dziwactwami nie z tej ziemi, osiedla są pustostanem (na Górnym Śląsku!) górnik jest marynarzem, dziecku odrastają włosy z dnia na dzień, patelnie wylatujące z okna trafiając przechodniów nie robią im nic złego. Bardziej byłabym skłonna szukać tu powinowactw z kiczowatą twórczością Izabel Allende, niż, jak chcą krytycy, z Gabrielem García Márquezem i Julio Cortázarem. Figura dziadka, a nawet jak zapewnia autorka, dwóch odrębnych dziadków porównywalna przez krytyków do ojca ze “Sklepów cynamonowych” Bruno Schulza jest jednym wielkim nieporozumieniem. Takich głupawych gawędziarzy jest pełno w życiu codziennym i Dominika nie zdołała go uwznioślić na miarę barona Münchhausena, czy Pana Kleksa.
Zresztą, gdyby autorka napisała powieść młodzieżową, być może mieściłaby się ona w pilnych dziecięcych potrzebach bzdury, absurdu i opowieści nie mających żadnego sensu. W końcu Pippi Langstrump też ma ojca kapitana i też w codziennej jałowiźnie nieszczególnego losu sieroty próbuje po dziecięcemu wydobyć się z bagna dorosłych.
Jednak powieść Dominiki Słowik nie jest książką dla dzieci. Nie tylko dlatego, że przeczy zapisowi polszczyzny, za którą dzieci w szkołach dostają złe stopnie, ale z powodu całkiem niepotrzebnych wulgaryzmów.
Jest w tej powieści też całkiem nieuzasadnione ani fabułą, ani obyczajem osiedli postkomunistycznych okrucieństwo wobec zwierząt, a bohaterki powieści nie zajmują żadnego moralnego, czy dydaktycznego stanowiska.
Tak, dla dzieci ta książka na pewno nie jest, raczej napisana przez niedojrzałą osobę o dziecinnym wyobrażeniu jak się pisze literaturę piękną.
W konsekwencji, dla kogo jest debiut Dominiki Słowik? Dla tych, którzy ją wywindowali i dla tych, którzy w każdym głosie krytycznym upatrują najgorsze ludzkie cechy, jak zawiść, zazdrość i hejterstwo sieciowe.
Słuchałem odcinków tej książki w radiowej Trójce. Naprawdę nie wiem, o co chodziło Autorce. Czasem żart, czsaem refleksja, ale generelnie nierówna. Może jednak problem leży w mojej metodzie…
Ja akurat przeczytałam całość, nasza Biblioteka Śląska natychmiast ją miała, ale była kolejka, duże zainteresowanie, skutki reklamy widać.
To takie postmodernistyczne pisanie z elementami sf, zaraz mi się Dukaj przypomniał jak czytałam jego męczący “Lód”, pisanie co mi ślina na język przyniesie, byle dużo. Nie przeczę, że może się podobać ludziom lubiących taki small talk, ale według mnie żadna wartościowa literatura to nie jest, jak chcą nasi czołowi krytycy. Dlatego o niej napisałam, moja to najprawdopodobniej jedyna negatywna notka w Sieci.