Marcin Królik “Drzewo różane” (2013)

W miarę rozwoju wartkiej akcji, powieść Marcina Królika zatacza coraz szersze kręgi znaczeniowe, a jednak ma się wrażenie, jakby traktowała cały czas o tym samym. Monotematyczność jej polega najprawdopodobniej na próbie przezwyciężenia stereotypu, na mozolnym przebijaniu się przez pierwsze warstwy pospolitego oglądu świata, by zajrzeć głębiej.
Ale tak naprawdę, dostajemy przedstawienie zatęchłej atmosfery podwarszawskiego małego miasteczka, którego mieszkańcy imitują stołeczne życie, szastają się, dwoją i troją, by wyjść z zaklętego kręgu prowincji, co oczywiście się nie udaje, bo prowincja jest w nich.
Bohaterem pozytywnym i najwyraźniej lubianym przez autora, jest młody dziennikarz o poetyckiej duszy z aspiracjami artystycznymi, Bartek Myszynek. Autor poddaje jednak swojego ulubionego bohatera ciężkiemu doświadczeniu przydzielając mu żonę o klasycznych cechach osobowości borderline.
Pan Bóg doświadcza Bartka nie tylko widmem poślubnego wiana Pauliny w postaci jej patologicznej rodziny z podwarszawskiej wsi, ale widmem poronionego płodu ich nienarodzonego dziecka, którym pod wpływem indoktrynacji katolickiej wyniesionej z liceum, Paulina dręczy i straszy młodego małżonka, a nawet proboszcza parafii, księdza Garlickiego.
Tytułowe ”Drzewo różane”, myląco kojarzące się z pospolitym krzewem, jest w rzeczywistości spolszczeniem angielskiego rosewood, drzewa, które w Polsce nie rośnie. Królik lepi z niego wiele znaczeń, powołuje tym sposobem Żyda Philipa Rosena, a raczej Felka Rosenbauma, oraz miasteczko Rosewood, gdzie dwadzieścia lat wcześniej, nim żydowską rodzinę Felka spalili naziści, na drugiej półkuli świata masakrowano i palono żywcem Murzynów. Zapach cedrowego drzewa unosi się nad powieścią raz sprzyjająco, raz destrukcyjnie w postaci już spalenizny, jednak ten techniczny zabieg scalania wątków przebiega pomyślnie. Czasami sypią się płatki róż – na procesji Bożego Ciała lub do wrzątku w herbacie parzonej przez sekretarkę, a zarazem żonę szefa Bartka, redaktora lokalnego pisemka Sobotki, gdzie Bartek dorabia felietonami do nauczycielskiej pensji.
Ten, zdawałoby się, dobrze zaplanowany harmonogram zajęć mieszkańców Cisowa, z których krzątaniny rodzą się wspaniałe społecznikowskie przedsięwzięcia kulturalno–oświatowe, wkrada się jednak co jakiś czas błąd i misternie tkana pajęczyna zdarzeń się rwie. Do takich zwrotów akcji należy pojawienie się w miasteczku Felka Rosenbauma, uznanego przez mieszkańców za nieżyjącego, oraz kolejna próba samobójcza Pauliny, żony Bartka. Odrodzenie, niczym z popiołów, Felka Rosenbauma po ucieczce z Polski w tożsamości Philipa Rosena jest odwrotnością macierzyństwa Pauliny, której płód spalono w szpitalnym krematorium po to, by ona już nie mogła się odrodzić nawet poprzez rytualny pochówek jak Antygona. Te odległe analogie i antynomie, których w książce jest mnóstwo, mają na celu najprawdopodobniej nie tyle znaleźć wspólną płaszczyznę dla losów ludzkich przedstawianych w powieści, ale właśnie uwypuklić ich przypadkowość, zanegować istnienie sprawczego fatum. Zbiegi okoliczności i znaczenia są pozorne, a centrum powieści – Bartek nie werbalizuje sensów, tylko robi to, co dla powieści najlepsze: przypatruje się uważnie. Relacje narratorskie Bartka – czy w portretowaniu upiornego szefa lokalnej gazety – antysemity i lokalnego cwaniaczka Wacława Sobotki, czy w relacjonowaniu intymnych scen małżeńskich Bartka z przeobrażoną pod wpływem kosztownej terapii psychicznej Pauliną, dążą cały czas nie do nazwania rozgrywających się sytuacji, ale do zdawania z nich sprawy, do świadkowania. Ten wartościowy zabieg opowiadania o dzisiejszym świecie za pomocą pozornie nic nie znaczących obrazów pozwala autorowi uniknąć niszczącego dydaktyzmu, moralizatorstwa, postmodernistycznej wieloznaczności i romantycznego mistycyzmu.
Autor nie wyśmiewa się z religijności Pauliny, nie wyśmiewa się też z indyferentnej postawy Bartka, mimo, że destrukcyjny charakter tego związku niszczy pośrednio cały Wszechświat, odpowiedzialny jest za losy Felka Rosena, ubiegłowieczne rzezie na Florydzie i lokalny autokratyzm Wacława Sobotki.
A jednak nad nimi unosi się delikatnie duch groteski, jakieś odautorskie puszczone oko do czytelnika, dające do zrozumienia, że nie tylko wszyscy jedziemy na tym samym wózku i jesteśmy, czy chcemy, czy nie, wspólnotą ludzką, to jeszcze składamy się z takich właśnie fraktali, którym zawsze jeden z nich jest nieśmiertelnym Cisowem.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , | 19 komentarzy

Dziennik amerykański. 9 kwietnia 2013 Watts

Wsiadam na stacji 7th/St Metro Center, do której mam taką samą odległość, jak do Pershing Square, ale na niej mogę od razu wejść do naziemnej kolejki linii niebieskiej, która jedzie na południe Los Angeles.
Nie ma nas wielu w wagonie, słońce wdziera się przez okna, a wzorzyste obicia miękkich siedzeń i barwne stroje pasażerów są jeszcze bogatymi atrybutami centrum miasta. Przedmieścia stają się coraz bardziej jałowe, pozbawione zieleni, zawalone magazynami, kontenerami i składowiskami złomu. Wpatruję się w siedzącego pod oknem chłopca o rysach azjatyckich, który wyjmuje z plecaka czarne pudełeczko z zestawem sushi, zjada zawartość pałeczkami. Być może panujący w metrze zakaz picia i jedzenia w kolejkach naziemnych nie obowiązuje. Reszta jadących albo rozmawia przez komórkę, albo pogrążona jest w tym, co przekazują im słuchawki.
Wysiadam w Willowbrook, mimo, że przeczytałam w Internecie, że Willowbrook nie jest bezpieczne. Decyduję się nie przekraczać ulicy 130 i po wyjściu ze stacji kieruję się na północ w stronę Watts, idę pod Century Freeway, mijam jej ogromne, betonowe wsporniki i na światłach przechodzę autostradę Imperial, by przesuwając się wzdłuż osiedla wejść na bulwar Mona. Samo zobaczenie zielonych domów Imperial Courts jest dla mnie dużym przeżyciem, gdyż Watts też jest niebezpieczne, znane z niskich dochodów, porażone gangami, bezprawiem i przestępczością niepokonaną od czasów zamieszek z 1965 roku. Widziałam w Polsce film „Rize” i mimo wszystko oczekiwałam tutaj tętniącej życiem dzielnicy. Ale właśnie te domy, przypominające wojskowe koszary, wszystkie takie same, pomalowane rozbieloną zielenią szmaragdową, z białymi kratami w oknach i drzwiach, są martwe i głuche. Kilkoro czarnych dzieci korzystało z placu zabaw, ale nawet to nie rozjaśniało pustki i milczenia tego osiedla. Weszłam do sklepu, przed którym stało kilku czarnych mężczyzn i kilkoro czarnych dzieci. Wszyscy patrzyli na mnie milcząco. W sklepie, o wesołej nazwie „Pink” stało przy kasie kilkoro kupujących, przeszłam wzdłuż regałów, doszłam do części żywnościowej, skąd wydobywał się nieprzyjemny zapach. Zauważyłam, że pomarańcze są spleśniałe, a ceny wcale nie niższe niż w sklepach centrum Los Angeles. Mężczyźni patrzyli na mnie jak wychodzę, szybko skręciłam ze strachu w boczną uliczkę. Na środku leżały śmieci. Domki nienależące do osiedla miały zniszczone ogrodzenia, dolatywały odgłosy piejących kogutów. Szybko wycofałam się wracając na bulwar Mona. Było południe i było zupełnie pusto. Po jakimś czasie usłyszałam znajomą melodyjkę samochodu rozwożącego dzieciom lody. Samochód-lodówka zatrzymał się w oczekiwaniu, ale nikt do niego nie wyszedł. Kiedy skręciłam na bulwar Santa Ana, domy były bardziej zamożne, identyczne, dwupoziomowe wille w piaskowym kolorze ciągnęły się po obu stronach ulicy, a przed domami rosły kwitnące krzewy i kwiaty. Jednak nie mając mapy pogubiłam się, wróciłam na Mona. Na ulicach w dalszym ciągu nie było nikogo. Samochód z lodami znowu odezwał się w oddali, a potem przejechał obok mnie, by zniknąć w jakiejś uliczce. Dotarłam do szkoły, tam szła młoda meksykańska kobieta prowadząca chłopczyka. Bardzo zatroskała się, że się zgubiłam, zapraszała mnie do szkoły, by mi pokazać wszystko na mapie. Gorąco jej podziękowałam. Jeszcze kilkakrotnie, jakby bawiąc się ze mną w chowanego, przejechał koło mnie samochód z lodami. Ale wieże Simona Rodii, którymi tak zachwycał się Reyner Benham, w filmie „Loves Los Angeles” widniały już na horyzoncie jak barwne, wesołe zbawienie. Wiedziałam, że tam jest stacja metra 103rd St/ Watts Towers, bo przecież wdziałam je z okna wagonu.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , , , , , , , , , | Dodaj komentarz

Dziennik amerykański. 8 kwietnia 2013 Los Angeles City Hall

Ratusz Los Angeles, który od lat dwudziestych ubiegłego wieku był najwyższym budynkiem miasta – gdyż obowiązywał zakaz stawiania od niego wyższych – pośród dzisiejszych drapaczy chmur w dalszym ciągu jest dobrze widoczny. Idę do niego bez planu, kieruję się widniejącą na horyzoncie jego dostojną bielą.
Znam ten budynek z kryminalnych, czarnobiałych filmów amerykańskich, scenarzyści wielokrotnie go niszczyli, chociażby w „Wojnie światów”, ale tutaj, u jego stóp, w zieleni, panuje cisza i błogi spokój. Staję koło białej fontanny z wmontowanym w biały marmur, jak wycinanka z czarnego papieru, profilem Franka Putnama Flinta, który, jak czytam na mosiężnej tabliczce, dał miastu wodę. Stąd widać dostojne schody i wejście do wnętrz w stylu art déco widoczne przez uchylane drzwi, ale całe szczęście w porę spostrzegam tabliczkę, że to wejście jest zamknięte dla publiczności. I tak z jeszcze jednym turystą, białym mężczyzną w moim wieku, noszącym maleńki plecaczek, okrążamy budynek, by w każdym kolejnym wejściu dowiedzieć się, że to jeszcze nie to, nie dla nas. Obserwuję go z dołu, jak wchodzi i po kolejnych ogromnych schodach, po chwili wychodzi z mundurowym portierem, który pokazuje mu następny bok budynku. Dzięki temu, że nie wchodzę z nim na schody, jestem od ulicy Main szybciej od niego, gdzie schodów nie ma, natomiast wejście jest strzeżone jak na lotniskach. Jestem prześwietlona i zrewidowana, a mój brak jakiegokolwiek dowodu tożsamości z trudem przyjęty. Kiedy jestem już w windzie z przyklejonym na piersi dużym napisem VISITOR, dosiada się zziajany mężczyzna z plecaczkiem, tak, jakby rywalizował ze mną o to, kto pierwszy do ratusza wejdzie. Czuję z nim jakąś wspólnotę, w końcu coś przez mgnienie nas połączyło, chociażby to pożądanie zobaczenia ratusza. Pytam go grzecznie czy jedzie na dwudzieste siódme piętro. Natychmiast tego bratania żałuję. Usztywnił się, pokazał gestem, że jedzie na samą górę i tych kilka słów angielskich, jakimi uzupełnił kontakt ze mną było obcych i brzmiało nieprzyjemnie. Ponieważ schodkowa konstrukcja budynku wymuszała taką samą ilość wind, ile poziomów, na pierwszej przesiadce zgubiłam go przeczekując w jakimś korytarzu, zupełnie pustym, pokrytym dywanem jak hotelowe wnętrza. Windy miały coraz krótsze odcinki, obsługiwały coraz mniej pięter, za to stawały się coraz okazalsze. Ostatni odcinek na dwudzieste siódme piętro obsługiwała winda wyłożona mosiądzem, wypukłymi, symetrycznymi, reliefami i właściwie sama jazda takimi windami, jak dziecku, wystarczyłaby mi do szczęścia, ale nie, czekał mnie jeszcze ten wspaniały taras z widokiem na Los Angeles. Wiatr, który tu rozwiewał włosy był podobny do tego, który wiał na czubku Pałacu Kultury w Warszawie, gdy byłam dzieckiem i pomyślałam, że takie budowle mają ze sobą zawsze coś wspólnego, być może to, że ich konstrukcja przypomina starożytny grób, czyli piramidę. Taras sąsiadował z oszkloną salą konferencyjną, do której weszła, najwidoczniej zakochana, młoda para, ze śmiechem i zaczęła odgrywać różne scenki urzędnicze. Dziewczyna weszła na środek i przy pulpicie dla prelegenta zaczęła imitować przemówienie, a chłopak ją fotografował. I wtedy na tarasie, widocznie zbłądzony, pojawił się pan z plecaczkiem, udający, że nikogo tu nie ma, jakby wstydzący się tego, że nie potrafił odnaleźć właściwych wind. Zeszłam szybko schodami niżej do galerii burmistrzów. Wiadomo, że wśród nich jest dużo bandytów, rasistów i zboczeńców winnych masakrze w Chinatown, mordom w kasynach, korupcji policji i licznym nadużyciom. Jednak białe tabliczki demokratycznie oddają hołd wszystkim jednakowo. Obrazy z namalowanymi wizerunkami burmistrzów, wszystkie tego samego formatu, w złotych ramach, ciągnęły się wokół korytarzy głównego hollu, gdzie stało popiersie Thomasa J. Bradley’a, pięciokrotnego czarnoskórego burmistrza, który znany jest na świecie z efektu Bradleya, ale nie zdążyłam przeczytać całej mosiężnej tabliczki, bo już po schodach kątem oka zauważyłam człowieka z plecaczkiem. Wpadłam więc do windy i już na oślep zaczęłam wydostawać się z labiryntu ratusza, który na niższych piętrach stawał się coraz bardziej rozłożysty i skomplikowany, prezentujący łódź konkwistadorów, popiersie prezydenta Meksyku i jego małżonki, przepiękne bogate sklepienia i kolumny ze złoconego brązu, hebanu, inkrustowane kością słoniową.
Każda próba wydobycia się z gmachu kończyła się jakimś miejscem strażników, którzy uprzejmie kierowali mnie w przeciwne kierunki, w przeciwne do mojego przesuwania się, korytarze. Kiedy z miodowo złotych, ciężkich ścian korytarzy wydobyłam się na zalany słońcem taras uprzejmie przepuszczona przez strażnika, ten nakazał mi skradać się blisko muru i nie iść wprost, bo, jak z dumą wyszeptał, kręcą film.
Faktycznie, na rozległych schodach siedzieli w bezładzie różni ludzie, grupa zgromadzona przy wielkiej kamerze na statywie zajęta była pracą, kilkoro pomagało rozstawić białe ekrany.
Przekroczyłam na światłach ulicę, by usiąść na parkowych krzesłach w kolorze amarantu, które dostrzegłam wśród zieleni trawy z tarasu ratusza z dwudziestego siódmego piętra i zjeść kanapkę. Wesołe, ruchome krzesła i takie same różowe stoliki z różowo kwitnącymi wiśniami na wystrzyżonej trawie Grand Parku były zarówno tarasem widokowym na ratusz, jak i odcięciem się od niego ulicą, po której jechały samochody.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , , , , , , | Dodaj komentarz

Dziennik amerykański. 18 kwietnia 2013 Hollywood & Highland

Z domu wychodzę od razu na siódmą idąc Broadwayem i mijając przecznice dochodzę do piątej, a stamtąd na Pershing Square gdzie wchodzę do metra. Każde zjechanie w dół ruchomymi schodami sprawia mi przyjemność, tutaj podwójną, gdyż nikt się nie spieszy, panuje swoboda odzierająca podróż z nerwowości i pośpiechu. Czekamy wszyscy na przyjazd pociągu, z początkowych kilku osób robi się nas kilkanaście zaledwie. Mężczyzna podchodzi do kosza na śmieci, wyjmuje stamtąd plik dzisiejszych gazet, ogląda tytuły, część zabiera. Dołącza się następny, wymienią uwagi o tytułach, dzielą się gazetami, resztę wkładają do kosza. Grupka dwóch kobiet i chłopak rozmawiają ze sobą gestykulując, wchodzą razem, siadają obok i kontynuują rozmowę jadąc, wysiadając nie przerywają wymiany zdań. Energia metra jest podskórna, nawet, jak nic się nie dzieje. Nikt z podróżnych nie czyta książek, ale nie ma też nikogo bez słuchawek w uszach. Starsza kobieta, która przysiadła się do mnie, cały czas naciska klawisze komórki. Zaglądam przez ramię, gra w grę.
Najczęściej wysiadam na przedostatniej stacji czerwonej linii, stąd można iść piechotą na południe i na zachód, ale dzisiaj postanowiłam pozostać w najbardziej turystycznej części bulwaru Hollwood.
Dzisiaj figurę Marilyn Monroe z Muzeum Figur Woskowych Madame Tussauds przywieziono aż pod samo wejście metra, jest na kółkach, jak figura Matki Boskiej na procesjach. Turyści oblegają siedzącą na podkurczonych nogach Marilyn Monroe, która w geście odciskania dłoni na tym, na czym leży, przyjmuje pozę erotyczną. Jej nieskazitelnie biała suknia napina się, a czółenka na niewielkim obcasie nie zdradzają śladów chodzenia. Jednak w swej czystości nie jest martwa ani woskiem, ani polimerem. Zmieszana z ustawionymi przy niej twarzami do fotografii nie jest obca.
Nigdy nie pojmę, dlaczego inkrustacja pięcioramiennych gwiazd w chodnikowym lastriko nie zużywa się, nie ściera i nie zanieczyszcza. Same już te gwiazdy czynią turystyczny odcinek bulwaru Hollywood czymś nierealnym, hołdem złożonym nie tyle ludziom, których nazwiska uwieczniono, co zjawiskom tu stwarzanym. Dlatego, gdy czytam w Internecie, że niedawna przebudowa legendarnych miejsc wokół stacji metra Hollywood/Highland jest jak zły sen, to ten sarkazm trudno mi zrozumieć. W monstrualnych betonowych słoniach, do których docieram ruchomymi schodami na sam szczyt drogą wijącą się wśród tarasów, pasaży i rozgałęzień, licznym mostami podniebnymi, rozpoznaję scenę „babilońską” wyodrębnioną na filmikach YouTube jako najpopularniejszy fragment tasiemcowego filmu niemego „Nietolerancja” D.W. Griffith’a z 1916. Ten architektoniczny cytat nawiązuje nie tylko do „ojca” amerykańskiej kinematografii, ale też go ironizuje. Splendor filmu jest równie okrutny, jak babiloński grzech i równie pozorny, jak dekoracje z Papier-mâché. A jednak, podobnie jak w produkcji filmowej, wszystko jest solidne, krańcowe i dopowiedziane. Nawet koloryt nawiązuje do czarnobiałego filmu niemego, jakby przeskakuje zdobycze technologiczne i wraca, by usytuować się w nowoczesnych szarościach, kremowych bielach, brązach i złamanych szmaragdach.
W owalnej, na planie koła damskiej toalecie jestem sama, a przeznaczona jest na pokaźną liczbę kobiet, jest tam chyba dwadzieścia umywalek, niemniej ta gigantomania nie jest nadmiarowa. Centrum handlowe wchłonęło wszystko, co było wokół – legendarny Hotel Hollywood, Teatr Kodak, gdzie rozdawano Oscary, 75 luksusowych sklepów, nocne kluby i restauracje, kino, kręgielnię, kilka sławnych firm ma tu siedziby.
Stojąc na szczycie można obserwować nie tylko dwa ogromne białe słonie stojące na kolumnach w pozycji proszalnych piesków, ale mrówczy tłum turystów przemieszczający się na dole i mieszający się z tymi, którzy na nim zarabiają. Trudno z tej perspektywy zauważyć, których jest więcej. Ilu jest takich jak ja, którzy jedynie oglądają.
Już zapalają się światła, disnejowski El Capitan Theatre naprzeciwko jarzy się kolorowymi światłami cały dzień, ale teraz to dopiero widać. Trwa tam premiera filmowa, oblegają wejście tłumy.
Zjeżdżam schodami jeszcze do sklepu ze słodyczami potępionym przez fora internetowe, nazwane kwintesencję kiczu, łącznie z japońskimi ciastkami w cukierniach. W ogromnej hali na środku stoi sprzedawca otoczony okręgami szklanych pojemników z nieprawdopodobną liczbą gatunków cukierków i pomadek, które można kupić na wagę, reszta to stoiska samoobsługowe z regałami oferującymi głównie postacie z filmów fabularnych i animowanych, napełnione słodyczami. Za szklaną ścianą widać sylwetki pracowników wytwarzających sprzedawany towar. Do muzyki płynącej ze sklepowych głośników kołyszą się sprzedawca i ci za szklaną szybą. Ale ich jedynym klientem, który i tak nic nie kupi jestem tylko ja. Uciekam więc szybko, schodzę po schodach z balu disnejowskiej Cinderelli, które wprawdzie nie są dzisiaj pokryte czerwonym dywanem, ale i tak jest pod nimi i na nich, dla fotografowania wzajemnego, więcej turystów, niż w sklepach.
Na ulicy poprzebieranych zbieraczy napiwków za zrobienie wspólnego zdjęcia jest chyba tyle samo, co turystów, jednak jakoś wszyscy są zadowoleni. Zaraz na skrzynki, jak w Hyde Parku, wejdą maski Anonymous. Kaczor Donald z Myszką Miki ma takie samo powodzenie, jak Michael Jackson i postacie z Gwiezdnych Wojen. Kiedy pojawia się Blaszany Dzwoneczek jako otyła blondynka ze szerokim, szczerym uśmiechem i bardzo starannym, wyrafinowanym makijażem, a seledynowe, ogromne skrzydełka drżą ponętnie, wiem, że pora mi jeszcze odwiedzić sklep Disneya, który jest naprzeciwko, obok El Capitan Theatre. Tam jest najwięcej moich ulubionych postaci w różnych zestawach, a Blaszany Dzwoneczek ma tyle centymetrów, ile powinien. Kradnę ze stolików jedynie chusteczkę papierową z wydrukiem Myszki Miki i Myszki Mini.
W końcu chodzi tylko o to, by się napawać tym pod koniec życia, do czego aspirowało całe moje dzieciństwo: do Myszki Miki i Blaszanego Dzwoneczka. Jeśli ktoś naprawdę ich pożądał, było to przede wszystkim nie amerykańskie dziecko, ale właśnie ja i moi rówieśnicy.
Idę jeszcze do Egyptian Theatre, który zieje pustką, jest zamknięty, a zbłąkany tam mody chłopak o egipskich rysach prosi, bym na tle ściany z hieroglifami zrobiła mu zdjęcie jego komórką. Pod palmami królewskim świecą się już światła i cała dostojna świątynia oddziela się od reszty swoją niepotrzebnością.
Wlokę się zmęczona po gwiazdach, które dzięki wieczornej iluminacji jeszcze bardziej błyszczą. Kiedy docieram do kwiatów położonych przed jedną z nich, zastanawiam się, kto to jest?

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | 3 komentarze

Dziennik amerykański 13 kwietnia 2013. Sri Venkateswara – Malibu Hindu Temple

Świątynia jest w Calabasas, ale jadąc Malibu Canyon Road widzi się z szosy już koniuszki śnieżnobiałych zwieńczeń tarasów bogato złoconych, przezierających wśród zieleni i skał wąwozu. Według zasad budowniczych świątyń hinduskich, umieszczono Lakshmana, Ramę, Sitę, Hanumana, Ganesha, Padmavathi, Bhoodevi, Śiwę, Krysznę i Radha w najpiękniejszym miejscu Gór Santa Monica, między niebem, a ziemią, jako replikę porządku kosmicznego, mającego na celu przywrócić jego pierwotną całość. Bóstwom patronuje Pan Venkateswara, likwidator grzechu, który tutaj, niedaleko Los Angeles przestrzeń kosmiczną łączy z chaosem, mrokiem i śmiercią świątyni, z antagonistyczną, przerażającą krainą demonów, upiorów i umarłych. I tak jest po o jednej stronie zamieszkana i zorganizowana przestrzeń kosmiczna, po drugiej śnieżnobiałe chodniki wokół centralnego sanktuarium, aby móc wspomóc bóstwa, rytualnie okrążając świątynię.
Podobno w przeciwieństwie do innych religii, hinduizm nie zmusza wiernych do obowiązkowych pielgrzymek do świątyń, świątynie też nie służą ślubom i pogrzebom, z założenia jest to miejsce spotkań religijnych, wspólnych nabożnych pieśni i przyśpiewek.
Tak jest i dzisiaj. Zaparkowaliśmy samochód na świątynnym parkingu i minęliśmy stojący stół, gdzie przybyła grupka rodzin hinduskich z dziećmi załatwiała formalności. Po zdjęciu butów poszliśmy schodami na dach świątyni, który okazał się obszernym, białym tarasem. Tam stały cztery – zgodnie z filozofią hinduską, upatrującą w czwórce pełnię i skończoność- bogato zdobione kapliczki z kolorowymi bóstwami. W sali z basenem zgromadzili się już wierni oddając się skomplikowanym rytuałom. Na dole są pomieszczenia gospodarcze, kuchnia, łazienka i toalety, na podwórzu kran z wodą pitną, obok osobna świątynia z kryształowym żyrandolem, wyłożona dywanami, gdzie mieszka Kriszna w otoczeniu obrazów, dewocjonaliów i barwnych żaróweczek, wśród zapachu kadzidełek i szelestu modlitw siedzących na ziemi wiernych. Panuje swoboda, odwiedzający  z dziećmi przemieszczają się po całej świątyni według sobie wiadomych potrzeb.
Świątynia stoi tutaj już trzydzieści lat, a cały czas jest nowa. Nieskazitelna biel i pozbawione patyny złocenia słoni, nagich bogiń, niezliczonych figurek zdobiących wieże i ogrodzenia sprawiają wrażenie, jakby czas tutaj nie istniał, nie w sensie duchowym, ale właśnie materialnym. Buty, a nawet wetknięte w nich skarpetki – męskie adidasy, sandały kobiece i dziecięce, w neonowych kolorach butki – leżą bezładnie przed wejściami do świątyń i też są zupełnie nowe.
Dochodzące zza otwartych drzwi przyśpiewki są smutne i nostalgiczne. Ach, kiedyż się to wszystko scali i czy scali się kiedykolwiek.

Sri Venkateswara – Malibu Hindu Temple

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , | Dodaj komentarz

Dziennik amerykański. 4 kwietnia 2013 Santa Monica Beach

Po przedwczorajszym śniegu na lotnisku, gdzie pługi śnieżne w porannej mgle wyglądały jak czołgi, a polewanie sikawkami oblodzonych skrzydeł startujących samolotów przypominało mroczne sceny z „Matrixa”, nagle znalazłam się na plaży.
Parking był nad samym morzem, wzdłuż Pacific Coast Highway, przy samym piasku plaży, a urwisko piaskowca niemal pomarańczowej barwy z zielonymi palmami, bielą piasku i krystaliczną wodą oceanu mnie oszołomiło: nie wiedziałam, czy mam całować ziemię jak papież, czy dla zachowania równowagi wszystko zignorować.
Powlekłam po piasku bose stopy kierując się do najbliższego kompleksu toalet i pryszniców, by ubrać kostium kąpielowy i się wykąpać. Ale nawet tu jest wiosna i woda zimna. Nie zdołałam, tak jak wielu chłopców i dziewczyn wlatywać pędem do wody wbijać się w nadchodzące fale, by natychmiast z piskiem wrócić na brzeg i zakopać się w nagrzanym piasku. Na plaży była młodość, wręcz dzieciństwo, niewinność i zabawa, a piasek wszystko usprawiedliwiał i tłumaczył. Dzieci bawiły się tu tak samo, jak na całym świecie, a pilnujący ich dorośli automatycznie bawili się z nimi. Dlatego wielką przyjemnością było przejście po twardym piasku zwilżanym przez fale i obserwowanie kolorowego tłumu wbiegających i wypryskujących z morza plażowiczów.
Szliśmy do stuletniego mola, koło młyńskie wesołego maseczka widoczne było cały czas na horyzoncie. Pod przęsłami mola stał młody mężczyzna z założonymi na głowę spodniami, w ręce trzymał koszulkę, a całą nagość szczupłej sylwetki, plecy i pośladki skierował w stronę plaży. Trwało to moment, bo ludzie na molo nie opuszczając swoich dzieci zaglądali z góry wraz z nimi i ktoś zadzwonił po policję w celu uchronienia tych właśnie dzieci przed gorszącym widokiem. Dzięki sprowokowanemu nadmiarowemu zamieszaniu, dzieci na brzegu oderwały się od swoich zabaw, przyłączając się do zainteresowań dorosłych i wkrótce wszystko wokół zamarło w oczekiwaniu na zbliżające się widowisko, które zapowiedziało trzech grubych policjantów zbiegających ze schodów mola. Nagi mężczyzna wolno skierował się w stronę morza. Jego stręczący członek zdawał się celować w horyzont oceanu. Jednak temperatura wody okazała się nie do pokonania. Zanurzył się do połowy, nagle odwrócił się i powoli zaczął wracać w swojej bezbronnej nagości. Czarno ubrani policjanci w szafirowych, gumowych rękawiczkach widocznie nakazali mu powrót nie chcąc wchodzić za nim do zimnej wody, ale on zatrzymał się i tkwił chwilę w wodzie, a trochę na brzegu. Na plażę tymczasem nadjechał biało czarny samochód kalifornijskiej policji i dobiegło jeszcze trzech policjantów na pomoc. Jeden z nich biegł w krótkich mundurowych spodenkach i trzymał w rękach żółty, frotowy ręcznik. Tymczasem na brzegu, do którego ostrożnie zbliżył się golas, dłonie policjantów pochwyciły jego ramiona. On się jednak wyszarpnął, wywiązała się bójka, przewrócono go na piasek i wtedy całą szamoczącą się trójkę zalała fala. Kiedy nadbiegli trzej policjanci, sytuacja jeszcze nie była opanowana, wśród czerni mundurów i szafirowych rękawiczek co i rusz prześwitywało szamoczące się jak ryba różowe ciało chłopaka. Kiedy nakryto go ręcznikiem i skutego wrzucono do samochodu, ludzie milcząco zaczęli powracać do swoich zajęć plażowych, jakby wstydząc się swojego gapiostwa.
Weszliśmy na molo. Tłum spacerowiczów leniwie przemieszczał się po deptaku, dzieci jeździły na karuzelach i młyńskim kole, grajkowie na niższych tarasach zbierali pieniądze, a reszta jadła, piła i rozmawiała przez komórki na ławkach.
Molem można wejść na bulwar Colorado lub czterema mostami dla pieszych przerzuconymi nad Pacific Coast Highway łączącymi plażę z Parkiem Palisades do miasta Santa Monica. Skręcamy z Parku, gdzie tętni też życie – ludzie śpią w cieniu drzew na trawie lub zarabiają pieniądze coś sprzedając i pokazując – na Broadway, do restauracji Budda’s Belly. Naprzeciw kontuaru, gdzie powitalnie wręcza się karty dań i prowadzi gości do stolika stoi, a raczej siedzi brzuchaty posąg buddy. Patronuje on kuchniom azjatyckim, my wybieramy tajską. Kelnerka przynosi ryż, surowe ryby ozdobnie poukładane na długim liściu palmy i pierogi. Nie da się uciec od pierogów – myślę melancholijnie, bo całą sobą chciałabym uciec od mojego jestestwa, wszystkiego, co mnie ukształtowało, a przecież zrobiły to głównie ruskie pierogi. Piję za to przez rurkę herbatę z mrożonymi lodami, która ma smak mi nieznany i przedostaję się dzięki niej w upragnione rejony obce.
Jedząc przeczekamy tu czas do zachodu słońca, który jest takim samym dobrem jak codzienne grabienie 6 kilometrowej plaży, sprzątanie ścieżek rowerowych, kortów, boisk i mycie toalet. Zachodu słońca doświadcza się w położonym wzdłuż Ocean Avenue Palisades Park, którym się idzie ku zachodowi między różanymi krzewami, klombami, kilkudziesięcioma gatunkami drzew, chodnikami, donicami, altanami i fontannami, kolumnami z palmami i pergolami z sekwoi.
Idzie się jak po dachu nadmorskiego urwiska z czerwonego piaskowca, który spada prawie pionowo do plaży.

 

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , , , | Dodaj komentarz

Dziennik amerykański. 8 kwietnia 2013. Cathedral of Our Lady of the Angels

Katedra Matki Bożej Anielskiej widoczna jest na najwyższym poziomie splotu tras szybkiego ruchu, na alei Grand, pod którą pędzą samochody autostradą Hollywood. Wyłania się ogromna, ostra betonowa bryła w barwie suszonej cegły, 150 metrowa dzwonnica i krzyż. Jednak dojść do wejścia można tylko ulicą Temple przez bramę, która przypomina hiszpańską Misję, czym nawiązuje do Kościoła Matki Bożej Anielskiej w Pueblo. Wchodząc na ogromny Plac Katedralny, na olbrzymie koło fontanny i widząc odlegle wejście do katedry – do którego wiodą schody na wyższy taras – dopiero wtedy można ogarnąć jej rozmiary, podobno trzecią, co do wielkości, katedrę na kuli ziemskiej.
Weszłam chyba nie wejściem głównym, tym z 5-tonowymi drzwiami, ale przez równie wysokie, szklane, nad którymi wisiał kilkumetrowy krzyż zrobiony z prawdziwych, białych lilii, co mnie ośmieliło i nie czułam się już jak ten pył marny. Białe lilie, obok hortensji, były zawsze moimi ulubionymi kwiatami, dlatego też dekoracja z kilkuset doniczek z białymi liliami czekająca mnie na końcu korytarza zakończonego wejściem na ołtarz główny, rozproszyła trochę ten nieludzki monumentalizm.
Właściwie ołtarzem głównym jest tu jedynie gigantyczne okno z alabastrowym krzyżem widocznym od zewnątrz z okien samochodu na Hollywood Freeway. To ono zalewa światłem nawę główną, wzmocnione żyłkami hiszpańskiego alabastru, tam się dodatkowo słoneczne promienie załamują wprowadzając senną atmosferę mlecznej jasności. Trudno jednak poczuć się tu swojsko i „u siebie”, do czego zazwyczaj dążą katolickie kościoły. Żadnej familiarności. Kiedy ujrzałam w ławce parę staruszków, poczułam ulgę i zaczęłam instynktownie do nich iść, by doznać, choćby w niewielkim stopniu obecność drugiego człowieka. Jednak nim do nich dotarłam, idąc pod gobelinami, oni już zdążyli wyjść, może uciekli przede mną, a może zamierzali wyjść wcześniej.
W absolutnej samotności szłam po kamiennej posadzce z hiszpańskiego piaskowego wapienia, wzdłuż drewnianych ławek przeznaczonych na 3000 wiernych, szłam w przeciwnym kierunku niż ci na gobelinach, wbrew tłumowi naturalnej wielkości, utkanemu z bawełnianych nitek, który podążał do ołtarza z napięciem i wyczekiwaniem na twarzach. Tytułem tego tkackiego dzieła amerykańskiego hiperrealisty Johna Navy jest „Świętych Obcowanie”. Pochód znanych i nieznanych (rozpoznałam po wzroście Świętą Teresę z Kalkuty), składa się z kobiet i mężczyzn w każdym wieku, rasy, zawodów i powołań na całym świecie. Święci z I wieku przemieszani są ze świętymi XX wieku. Jest tam podobno 135 świętych i błogosławionych z całego świata w tym dzieci w każdym wieku, reprezentują znanych i anonimowych świętych. Ich oczy skierowane są na światła wielkiego krzyża-okna nad ołtarzem, gdzie stoi Eucharystia. Święci z XIX i XX wieku są rozpoznawalni z fotografii, do pozostałych pozowali żyjący obecnie biznesmeni, sportowcy, aktorzy, politycy. Bardzo mi to przypominało malarstwo Jacka Malczewskiego, ale bez młodopolskiego mistycyzmu i bez wspaniałego koloru. Malarz John Nava podporządkował się koncepcji hiszpańskiego architekta Rafaela Moneo i użył kolorów tych samych, jakie są w materiałach użytych do budowy katedry: bieli alabastru, czerni granitu, różnych odcieni barw ziemi, żółcieni, brązów, oranżów i rdzy. John Nava podobno wysyłał pliki komputerowe poprzedzone obróbką fotografii wprost do belgijskiej manufaktury na krosna, czym proces tworzenia 25 grup 135 figur idących do Komunii Świętej skrócił. Trwałby on kilkanaście lat konwencjonalną metodą.
Mimo, że kościół jest zbudowany według odwiecznych kanonów budowniczych katedr i od wschodu do zachodu słońca permanentnie wypełniony światłem Chrystusa – zgodnie z doktryną chrześcijańską – żegnam cedrowe stropy, wiśniowe krzesła, granitową ambonę i siedemnastowieczny, barokowy ołtarz przechowujący kawałek płaszczyka Matki Bożej z Guadalupe, i wychodzę na orgię słońca przyklasztornego ogrodu, z wielką plamą cienia pod dębami i jaworami, gdzie kwitną wiosenne kwiaty, a rząd palm wprowadza nastrój bożonarodzeniowy.
Podobno Rafael Moneo otrzymując zlecenie na zbudowanie tej katedry powiedział, że trzeba budować, by nawiązywać do poprzednich budowniczych katedr, że ten łańcuch nie może być przerwany.
W podziemiach katedry, sądząc z ogromu tej budowli, jest mnóstwo miejsca na groby. Każdy może je sobie wykupić, co zrobił między innymi Gregory Peck. Katedra jest bardzo dobrze widoczna z Kosmosu, jak piramidy.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , , , , , , | Dodaj komentarz

Dziennik amerykański. 24 kwietnia 2013, gdzieś w powietrzu Lufthansą

Okazało się, że wczorajsze telefony syna do biura Lufthansy poskutkowały, dostałam miejsce na samym początku środkowego członu samolotu, przede mną była upragniona ściana, na którą mogłam oprzeć wysoko nogi, lub wystawić je na zewnątrz, dostałam nawet  miejsce przy korytarzu w czterofotelowym szeregu. Nogi w samolocie są najważniejsze, jako zupełnie bezużyteczne w powietrzu puchną i odmawiają potem posłuszeństwa, a przecież trzeba jeszcze z samolotu wysiąść na ziemię.
Kobieta, która dostała miejsce obok mnie nie siadała i krążyła mieszając porządek samolotowych zasiedleń, wypatrywała kogoś i biegała do bezradnej stewardesy. Wreszcie zrezygnowana, siadła rzucając kilka angielskich słów grzecznościowych w moim kierunku. Poczułam współczucie. Widocznie ktoś, na kogo czekała, spóźnił się na samolot. Odczuwałam współczucie dotkliwie, solidarnościowo, mój stres podróży samolotowej zawsze wiązał się z nietrafieniem do odpowiedniej bramki i przypuszczałam, że jej bliskiemu się to właśnie nie udało. Jednak, kiedy znowu wstała i wyciągnęła szyję, twarz jej się rozjaśniła, a ja też poczułam ulgę. Podszedł do nas jej brat i po polsku wyjaśnił, że ma miejsce na końcu.
Kiedy już uspokojona usiadła, powiedziałam:
– To pani jest Polką? Całe szczęście, że wiemy to na początku podróży! Raz tak miałam, że dopiero pod koniec lotu, przy wypełnianiu formularza wizowego, okazało się, z kim siedzę. A przecież wracając niczego już się nie wypełnia!
Pani Jola ucieszyła się widząc we mnie przedsmak upragnionego Krakowa. Opowiedziała mi swoje życie w trakcie długich nocnych godzin, przetykanych oglądaniem najnowszej wersji „Anny Kareniny” na przyfotelowym ekranie i zabawianiem sąsiada, dziewięciomiesięcznego synka amerykańskiego żołnierza i Włoszki, który leciał do Neapolu odwiedzić po raz pierwszy swoją babcię.
– Może pani chce siedzieć koło swojego brata – spytałam strwożona, panicznie bojąc się odpowiedzi.
– Nie, nie, niech oni siedzą osobno! – Wie pani – tu złożyła dłonie naśladując dziób ptaka – wielogodzinne kłapanie dziobem! Ja przyjechałam z pustyni pod Los Angeles autobusem, a oni samochodem, bo wie pani, jedziemy na pogrzeb 93 letniego tatusia.
– To jest was więcej?
– Lecimy całą rodziną! Tatuś ściągnął mnie do Stanów jak miałam dziewiętnaście lat, potem moich braci i siostry, ich żony i mężów, mieszkamy tam wszyscy, ale w różnych miastach, cała rodzina, moi synowie z żonami i wnuczkami, a tylko tatuś wrócił do Krakowa, jak dostał emeryturę. I lecimy do Krakowa wszyscy.
W naszym rzędzie środkowym leciało dwoje dzieci, a przy sąsiednich po jednym. Robiło się już ciemno, stewardesy wniosły dla nich łóżeczka i zawiesiły na ścianie przed nami. Niemowlęta szybo skomunikowały się ze sobą dążąc do spotkań cielesnych, czyli ustawicznie wyłaziły z łóżeczek, a w wypadku starszych niemowląt przerzucenie nogi przez boczną ściankę było łatwe.
– Pani mieszka na pustyni? – spytałam z wyraźną zazdrością. Zawsze marzyłam, by mieszkać albo na pustyni, albo pod amerykańskim mostem.
– No, to jest dość duże miasto – wyjaśniła ze śmiechem.
– Są u pani te drzewa, drzewa Jozuego? Podobno owoce są jadalne. Jadła je pani?
– Są. Są pod ochroną. Pięknie kwitną, takie ogromne, białe kiście. Owoców nie jadłam, nie wiedziałam, że są jadalne.
– A Polacy też, oprócz pani, pani męża, synów i ich rodzin, tam mieszkają?
– O, tak! Jest kilka rodzin Polaków.
– A Latynosi? A Meksykanie, też są? Bo wie pani, mieszkałam w centrum Los Angeles i na ulicy, w metrze nie słyszałam innego języka, tylko hiszpański. W sklepach kupowałam tylko po hiszpańsku. Widocznie Amerykanie siedzą w samochodach i kupują gdzie indziej.
– Ach, to jest upiorne z tym językiem! – pani Jola była oburzona.
– U nas w pracy jest wywieszka, że trzeba mówić po angielsku, a i tak nikt tego nie przestrzega. I jacy sprytni! Rodzą dzieci, nie zawierają związków małżeńskich i biorą zapomogi! To ten Janosik wszystko zepsuł!
– To pani nie lubi Obamy? Bo mój syn jest za Obamą. Mnie ten folklor latynoski bardzo się podobał. Wnoszą taką barwność, taką witalność! I są tacy urodziwi! Znam hiszpański tak samo jak angielski, czyli fatalnie, jednak potrafiłam się z nimi dogadać. Skoro u pani w pracy pracują sami Latynosi, to co się mają wygłupiać z tym językiem. Całe szczęście, że Lufthansa nie wprowadza takich tabliczek na pokład samolotu!
– Ach, znowu nie trafiłam – pani Jola powiedziała to spłoszona mając na uwadze czekające nas dziesięć godzin wspólnego, nocnego lotu.
– Nie, nie głosowałam na Obamę. Nikt z mojej rodziny na niego nie głosował, ani synowie, ani ich żony Amerykanki. Przecież wszystko rozdaje! Janosik! Utrzymywać tych wszystkich nierobów!
– Syn zabronił mi chodzenia już na ulicę jedenastą, na całe południe Los Angeles. Mówił, że tam panują prawa więzienne. I wie pani, ja jednak poszłam. Już na dziesiątej rozbijają namioty, jak tyko Latynosi zamkną sklepy. Mają małe, elektryczne wózki inwalidzkie. W Polsce taki wózek to majątek, w cenie samochodu. Ale dzięki temu są mobilni i mogą zgromadzić w nich jedzenie z całego miasta, nawet ze śmietników części biznesowej, bo tam też ich za dnia wdziałam. Jak obok nich przechodziłam, pozdrawiali mnie i zagadywali, ale fakt, większość była odurzona narkotykami.
Potem pojechałam metrem na południe i wysiadłam na stacji Willowbrook. Tam faktycznie, było nieszczególnie…
Pani Jola postanowiła przerwać grzeczne przeczekiwanie moich opowieści i zwróciła się do niemowlęcia, które właśnie oderwało się od piersi Włoszki i przeszło na kolana pani Joli. Włoszka z przyjemnością pozbyła się dziecka i włączyła swój monitor, gdzie wyszukała film.
– Moja młodsza wnusia ma już trzy latka – mówiła do mnie pani Jola przetykając zdania angielskimi, pieszczotliwymi słowami kierowanymi do niemowlęcia, które bezskutecznie chciało wleźć na moje kolana, by pokonać odległość do następnego łóżeczka z hinduskim rówieśnikiem przywołującym go oczami do siebie.
– I jak przychodzę, moja wnusia robi tak – tu pani Jola na moment puściła dziecko, by pokazać gestem grymas wnuczki, co natychmiast chłopczyk wykorzystał, ale sprawne dłonie pani Joli natychmiast go przychwyciły i pod pretekstem nowej pieszczoty usadziły mocno na jej kolanach.
– Nazywam moje wnuczki „pysie” – ciągnęła pani Jola walcząc z dzieckiem odpornym na wszelkie pieszczoty i daremnie próbującym przedostać się do kolegi.
– Powiedziałam moim wnuczkom, że chyba nie wytrzymam tego z nimi rozstania! Już za nimi tęsknię!
– dokończyła niemal z płaczem.
– Na długo pani wyjechała?
– Wracamy w połowie maja. Jak tylko załatwimy sprawy notarialne. Oprócz domu rodzinnego, tatuś wybudował jeszcze dom pod Krakowem. Miał amerykańską i polską emeryturę.
– A mój syn jest nieubezpieczony… – przypomniałam sobie z przerażeniem i powiedziałam to do siebie.
– A to niedobrze! – teraz pani Jola z Włoszką wciskały dziecko do łóżeczka, które zaczęło głośno już protestować.
– My jesteśmy wszyscy ubezpieczeni. Ostatnio mąż miał zawał serca. Zabrali do z pracy. I wie pani, jak przyjechałam do niego do szpitala, to był już po operacji bypassów. Operowali go w tym samym dniu, a po trzech dniach wyszedł do domu.
– I co, jest na zwolnieniu, w sanatorium?
– Ależ nie, zaraz poszedł do pracy.
– Bo w Polsce to należy się sanatoriom na ubezpieczenie. Mój kolega ze studiów pisał mi niedawno, że po operacji bypassów miesiąc nie może czytać. A jest profesorem na uczelni i nie wie, jak ma tam wrócić. To podobno wskutek narkozy i ma przejść z czasem. Ale nie wiadomo, kiedy.
No, mój mąż też szalał po tej narkozie, pielęgniarka dzwoniła do mnie do pracy, że demoluje szpital i muszą go przywiązać do łóżka pasami. Ale na drugi dzień minęło, wszystkich przepraszał.
Chłopczyk z sąsiedniego łóżeczka wylazł i przez śpiących rodziców przedostał się do nas i wypełnił obopólną wolę niemowląt. Kontakt cielesny, w postaci prawdziwego przytulenia twarzy i rączek, czyli niemowlęcej pieszczoty, wypełnił całkowicie ich potrzeby. Kiedy wrócił pokonując drogę wspinania się po nodze ojca i na szczyt bariery łóżeczka, mały Hindus położył się, nakrył kołderką, włożył pod główkę śnieżnobiałą poduszeczką Lufthansy w kształcie chmurki i zasnął. Podobnie zrobił mały Włoch. Nastała upragniona cisza.
Pani Jola zanurzyła się w „Annie Kareninie”, a ja w Ameryce, którą chciałam jeszcze wbrew kierunkowi lotu samolotu w sobie zatrzymać.
Kiedy wylądowaliśmy i zabieraliśmy podręczne bagaże z luków nad siedzeniami, fala wychodzących zmiotła panią Jolę. Ale wyłoniła się na jakimś rogu lotniska we Frankfurcie cierpliwie wypatrując swoich krewnych. Podeszłam się pożegnać. Jak wynikało z naszej nocnej rozmowy, była młodsza ode mnie o rok, dlatego ja wyciągnęłam pierwsza rękę. Jednak ona chciała to zrobić po amerykańsku. Otworzyła ramiona i poklepała mnie po plecach. I to właśnie było moje definitywne pożegnanie z Ameryką.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , | Dodaj komentarz