Dziennik amerykański. 24 kwietnia 2013, gdzieś w powietrzu Lufthansą

Okazało się, że wczorajsze telefony syna do biura Lufthansy poskutkowały, dostałam miejsce na samym początku środkowego członu samolotu, przede mną była upragniona ściana, na którą mogłam oprzeć wysoko nogi, lub wystawić je na zewnątrz, dostałam nawet  miejsce przy korytarzu w czterofotelowym szeregu. Nogi w samolocie są najważniejsze, jako zupełnie bezużyteczne w powietrzu puchną i odmawiają potem posłuszeństwa, a przecież trzeba jeszcze z samolotu wysiąść na ziemię.
Kobieta, która dostała miejsce obok mnie nie siadała i krążyła mieszając porządek samolotowych zasiedleń, wypatrywała kogoś i biegała do bezradnej stewardesy. Wreszcie zrezygnowana, siadła rzucając kilka angielskich słów grzecznościowych w moim kierunku. Poczułam współczucie. Widocznie ktoś, na kogo czekała, spóźnił się na samolot. Odczuwałam współczucie dotkliwie, solidarnościowo, mój stres podróży samolotowej zawsze wiązał się z nietrafieniem do odpowiedniej bramki i przypuszczałam, że jej bliskiemu się to właśnie nie udało. Jednak, kiedy znowu wstała i wyciągnęła szyję, twarz jej się rozjaśniła, a ja też poczułam ulgę. Podszedł do nas jej brat i po polsku wyjaśnił, że ma miejsce na końcu.
Kiedy już uspokojona usiadła, powiedziałam:
– To pani jest Polką? Całe szczęście, że wiemy to na początku podróży! Raz tak miałam, że dopiero pod koniec lotu, przy wypełnianiu formularza wizowego, okazało się, z kim siedzę. A przecież wracając niczego już się nie wypełnia!
Pani Jola ucieszyła się widząc we mnie przedsmak upragnionego Krakowa. Opowiedziała mi swoje życie w trakcie długich nocnych godzin, przetykanych oglądaniem najnowszej wersji „Anny Kareniny” na przyfotelowym ekranie i zabawianiem sąsiada, dziewięciomiesięcznego synka amerykańskiego żołnierza i Włoszki, który leciał do Neapolu odwiedzić po raz pierwszy swoją babcię.
– Może pani chce siedzieć koło swojego brata – spytałam strwożona, panicznie bojąc się odpowiedzi.
– Nie, nie, niech oni siedzą osobno! – Wie pani – tu złożyła dłonie naśladując dziób ptaka – wielogodzinne kłapanie dziobem! Ja przyjechałam z pustyni pod Los Angeles autobusem, a oni samochodem, bo wie pani, jedziemy na pogrzeb 93 letniego tatusia.
– To jest was więcej?
– Lecimy całą rodziną! Tatuś ściągnął mnie do Stanów jak miałam dziewiętnaście lat, potem moich braci i siostry, ich żony i mężów, mieszkamy tam wszyscy, ale w różnych miastach, cała rodzina, moi synowie z żonami i wnuczkami, a tylko tatuś wrócił do Krakowa, jak dostał emeryturę. I lecimy do Krakowa wszyscy.
W naszym rzędzie środkowym leciało dwoje dzieci, a przy sąsiednich po jednym. Robiło się już ciemno, stewardesy wniosły dla nich łóżeczka i zawiesiły na ścianie przed nami. Niemowlęta szybo skomunikowały się ze sobą dążąc do spotkań cielesnych, czyli ustawicznie wyłaziły z łóżeczek, a w wypadku starszych niemowląt przerzucenie nogi przez boczną ściankę było łatwe.
– Pani mieszka na pustyni? – spytałam z wyraźną zazdrością. Zawsze marzyłam, by mieszkać albo na pustyni, albo pod amerykańskim mostem.
– No, to jest dość duże miasto – wyjaśniła ze śmiechem.
– Są u pani te drzewa, drzewa Jozuego? Podobno owoce są jadalne. Jadła je pani?
– Są. Są pod ochroną. Pięknie kwitną, takie ogromne, białe kiście. Owoców nie jadłam, nie wiedziałam, że są jadalne.
– A Polacy też, oprócz pani, pani męża, synów i ich rodzin, tam mieszkają?
– O, tak! Jest kilka rodzin Polaków.
– A Latynosi? A Meksykanie, też są? Bo wie pani, mieszkałam w centrum Los Angeles i na ulicy, w metrze nie słyszałam innego języka, tylko hiszpański. W sklepach kupowałam tylko po hiszpańsku. Widocznie Amerykanie siedzą w samochodach i kupują gdzie indziej.
– Ach, to jest upiorne z tym językiem! – pani Jola była oburzona.
– U nas w pracy jest wywieszka, że trzeba mówić po angielsku, a i tak nikt tego nie przestrzega. I jacy sprytni! Rodzą dzieci, nie zawierają związków małżeńskich i biorą zapomogi! To ten Janosik wszystko zepsuł!
– To pani nie lubi Obamy? Bo mój syn jest za Obamą. Mnie ten folklor latynoski bardzo się podobał. Wnoszą taką barwność, taką witalność! I są tacy urodziwi! Znam hiszpański tak samo jak angielski, czyli fatalnie, jednak potrafiłam się z nimi dogadać. Skoro u pani w pracy pracują sami Latynosi, to co się mają wygłupiać z tym językiem. Całe szczęście, że Lufthansa nie wprowadza takich tabliczek na pokład samolotu!
– Ach, znowu nie trafiłam – pani Jola powiedziała to spłoszona mając na uwadze czekające nas dziesięć godzin wspólnego, nocnego lotu.
– Nie, nie głosowałam na Obamę. Nikt z mojej rodziny na niego nie głosował, ani synowie, ani ich żony Amerykanki. Przecież wszystko rozdaje! Janosik! Utrzymywać tych wszystkich nierobów!
– Syn zabronił mi chodzenia już na ulicę jedenastą, na całe południe Los Angeles. Mówił, że tam panują prawa więzienne. I wie pani, ja jednak poszłam. Już na dziesiątej rozbijają namioty, jak tyko Latynosi zamkną sklepy. Mają małe, elektryczne wózki inwalidzkie. W Polsce taki wózek to majątek, w cenie samochodu. Ale dzięki temu są mobilni i mogą zgromadzić w nich jedzenie z całego miasta, nawet ze śmietników części biznesowej, bo tam też ich za dnia wdziałam. Jak obok nich przechodziłam, pozdrawiali mnie i zagadywali, ale fakt, większość była odurzona narkotykami.
Potem pojechałam metrem na południe i wysiadłam na stacji Willowbrook. Tam faktycznie, było nieszczególnie…
Pani Jola postanowiła przerwać grzeczne przeczekiwanie moich opowieści i zwróciła się do niemowlęcia, które właśnie oderwało się od piersi Włoszki i przeszło na kolana pani Joli. Włoszka z przyjemnością pozbyła się dziecka i włączyła swój monitor, gdzie wyszukała film.
– Moja młodsza wnusia ma już trzy latka – mówiła do mnie pani Jola przetykając zdania angielskimi, pieszczotliwymi słowami kierowanymi do niemowlęcia, które bezskutecznie chciało wleźć na moje kolana, by pokonać odległość do następnego łóżeczka z hinduskim rówieśnikiem przywołującym go oczami do siebie.
– I jak przychodzę, moja wnusia robi tak – tu pani Jola na moment puściła dziecko, by pokazać gestem grymas wnuczki, co natychmiast chłopczyk wykorzystał, ale sprawne dłonie pani Joli natychmiast go przychwyciły i pod pretekstem nowej pieszczoty usadziły mocno na jej kolanach.
– Nazywam moje wnuczki „pysie” – ciągnęła pani Jola walcząc z dzieckiem odpornym na wszelkie pieszczoty i daremnie próbującym przedostać się do kolegi.
– Powiedziałam moim wnuczkom, że chyba nie wytrzymam tego z nimi rozstania! Już za nimi tęsknię!
– dokończyła niemal z płaczem.
– Na długo pani wyjechała?
– Wracamy w połowie maja. Jak tylko załatwimy sprawy notarialne. Oprócz domu rodzinnego, tatuś wybudował jeszcze dom pod Krakowem. Miał amerykańską i polską emeryturę.
– A mój syn jest nieubezpieczony… – przypomniałam sobie z przerażeniem i powiedziałam to do siebie.
– A to niedobrze! – teraz pani Jola z Włoszką wciskały dziecko do łóżeczka, które zaczęło głośno już protestować.
– My jesteśmy wszyscy ubezpieczeni. Ostatnio mąż miał zawał serca. Zabrali do z pracy. I wie pani, jak przyjechałam do niego do szpitala, to był już po operacji bypassów. Operowali go w tym samym dniu, a po trzech dniach wyszedł do domu.
– I co, jest na zwolnieniu, w sanatorium?
– Ależ nie, zaraz poszedł do pracy.
– Bo w Polsce to należy się sanatoriom na ubezpieczenie. Mój kolega ze studiów pisał mi niedawno, że po operacji bypassów miesiąc nie może czytać. A jest profesorem na uczelni i nie wie, jak ma tam wrócić. To podobno wskutek narkozy i ma przejść z czasem. Ale nie wiadomo, kiedy.
No, mój mąż też szalał po tej narkozie, pielęgniarka dzwoniła do mnie do pracy, że demoluje szpital i muszą go przywiązać do łóżka pasami. Ale na drugi dzień minęło, wszystkich przepraszał.
Chłopczyk z sąsiedniego łóżeczka wylazł i przez śpiących rodziców przedostał się do nas i wypełnił obopólną wolę niemowląt. Kontakt cielesny, w postaci prawdziwego przytulenia twarzy i rączek, czyli niemowlęcej pieszczoty, wypełnił całkowicie ich potrzeby. Kiedy wrócił pokonując drogę wspinania się po nodze ojca i na szczyt bariery łóżeczka, mały Hindus położył się, nakrył kołderką, włożył pod główkę śnieżnobiałą poduszeczką Lufthansy w kształcie chmurki i zasnął. Podobnie zrobił mały Włoch. Nastała upragniona cisza.
Pani Jola zanurzyła się w „Annie Kareninie”, a ja w Ameryce, którą chciałam jeszcze wbrew kierunkowi lotu samolotu w sobie zatrzymać.
Kiedy wylądowaliśmy i zabieraliśmy podręczne bagaże z luków nad siedzeniami, fala wychodzących zmiotła panią Jolę. Ale wyłoniła się na jakimś rogu lotniska we Frankfurcie cierpliwie wypatrując swoich krewnych. Podeszłam się pożegnać. Jak wynikało z naszej nocnej rozmowy, była młodsza ode mnie o rok, dlatego ja wyciągnęłam pierwsza rękę. Jednak ona chciała to zrobić po amerykańsku. Otworzyła ramiona i poklepała mnie po plecach. I to właśnie było moje definitywne pożegnanie z Ameryką.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii dziennik duszy i oznaczony tagami , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *