Dziennik amerykański. 18 kwietnia 2013 Hollywood & Highland

Z domu wychodzę od razu na siódmą idąc Broadwayem i mijając przecznice dochodzę do piątej, a stamtąd na Pershing Square gdzie wchodzę do metra. Każde zjechanie w dół ruchomymi schodami sprawia mi przyjemność, tutaj podwójną, gdyż nikt się nie spieszy, panuje swoboda odzierająca podróż z nerwowości i pośpiechu. Czekamy wszyscy na przyjazd pociągu, z początkowych kilku osób robi się nas kilkanaście zaledwie. Mężczyzna podchodzi do kosza na śmieci, wyjmuje stamtąd plik dzisiejszych gazet, ogląda tytuły, część zabiera. Dołącza się następny, wymienią uwagi o tytułach, dzielą się gazetami, resztę wkładają do kosza. Grupka dwóch kobiet i chłopak rozmawiają ze sobą gestykulując, wchodzą razem, siadają obok i kontynuują rozmowę jadąc, wysiadając nie przerywają wymiany zdań. Energia metra jest podskórna, nawet, jak nic się nie dzieje. Nikt z podróżnych nie czyta książek, ale nie ma też nikogo bez słuchawek w uszach. Starsza kobieta, która przysiadła się do mnie, cały czas naciska klawisze komórki. Zaglądam przez ramię, gra w grę.
Najczęściej wysiadam na przedostatniej stacji czerwonej linii, stąd można iść piechotą na południe i na zachód, ale dzisiaj postanowiłam pozostać w najbardziej turystycznej części bulwaru Hollwood.
Dzisiaj figurę Marilyn Monroe z Muzeum Figur Woskowych Madame Tussauds przywieziono aż pod samo wejście metra, jest na kółkach, jak figura Matki Boskiej na procesjach. Turyści oblegają siedzącą na podkurczonych nogach Marilyn Monroe, która w geście odciskania dłoni na tym, na czym leży, przyjmuje pozę erotyczną. Jej nieskazitelnie biała suknia napina się, a czółenka na niewielkim obcasie nie zdradzają śladów chodzenia. Jednak w swej czystości nie jest martwa ani woskiem, ani polimerem. Zmieszana z ustawionymi przy niej twarzami do fotografii nie jest obca.
Nigdy nie pojmę, dlaczego inkrustacja pięcioramiennych gwiazd w chodnikowym lastriko nie zużywa się, nie ściera i nie zanieczyszcza. Same już te gwiazdy czynią turystyczny odcinek bulwaru Hollywood czymś nierealnym, hołdem złożonym nie tyle ludziom, których nazwiska uwieczniono, co zjawiskom tu stwarzanym. Dlatego, gdy czytam w Internecie, że niedawna przebudowa legendarnych miejsc wokół stacji metra Hollywood/Highland jest jak zły sen, to ten sarkazm trudno mi zrozumieć. W monstrualnych betonowych słoniach, do których docieram ruchomymi schodami na sam szczyt drogą wijącą się wśród tarasów, pasaży i rozgałęzień, licznym mostami podniebnymi, rozpoznaję scenę „babilońską” wyodrębnioną na filmikach YouTube jako najpopularniejszy fragment tasiemcowego filmu niemego „Nietolerancja” D.W. Griffith’a z 1916. Ten architektoniczny cytat nawiązuje nie tylko do „ojca” amerykańskiej kinematografii, ale też go ironizuje. Splendor filmu jest równie okrutny, jak babiloński grzech i równie pozorny, jak dekoracje z Papier-mâché. A jednak, podobnie jak w produkcji filmowej, wszystko jest solidne, krańcowe i dopowiedziane. Nawet koloryt nawiązuje do czarnobiałego filmu niemego, jakby przeskakuje zdobycze technologiczne i wraca, by usytuować się w nowoczesnych szarościach, kremowych bielach, brązach i złamanych szmaragdach.
W owalnej, na planie koła damskiej toalecie jestem sama, a przeznaczona jest na pokaźną liczbę kobiet, jest tam chyba dwadzieścia umywalek, niemniej ta gigantomania nie jest nadmiarowa. Centrum handlowe wchłonęło wszystko, co było wokół – legendarny Hotel Hollywood, Teatr Kodak, gdzie rozdawano Oscary, 75 luksusowych sklepów, nocne kluby i restauracje, kino, kręgielnię, kilka sławnych firm ma tu siedziby.
Stojąc na szczycie można obserwować nie tylko dwa ogromne białe słonie stojące na kolumnach w pozycji proszalnych piesków, ale mrówczy tłum turystów przemieszczający się na dole i mieszający się z tymi, którzy na nim zarabiają. Trudno z tej perspektywy zauważyć, których jest więcej. Ilu jest takich jak ja, którzy jedynie oglądają.
Już zapalają się światła, disnejowski El Capitan Theatre naprzeciwko jarzy się kolorowymi światłami cały dzień, ale teraz to dopiero widać. Trwa tam premiera filmowa, oblegają wejście tłumy.
Zjeżdżam schodami jeszcze do sklepu ze słodyczami potępionym przez fora internetowe, nazwane kwintesencję kiczu, łącznie z japońskimi ciastkami w cukierniach. W ogromnej hali na środku stoi sprzedawca otoczony okręgami szklanych pojemników z nieprawdopodobną liczbą gatunków cukierków i pomadek, które można kupić na wagę, reszta to stoiska samoobsługowe z regałami oferującymi głównie postacie z filmów fabularnych i animowanych, napełnione słodyczami. Za szklaną ścianą widać sylwetki pracowników wytwarzających sprzedawany towar. Do muzyki płynącej ze sklepowych głośników kołyszą się sprzedawca i ci za szklaną szybą. Ale ich jedynym klientem, który i tak nic nie kupi jestem tylko ja. Uciekam więc szybko, schodzę po schodach z balu disnejowskiej Cinderelli, które wprawdzie nie są dzisiaj pokryte czerwonym dywanem, ale i tak jest pod nimi i na nich, dla fotografowania wzajemnego, więcej turystów, niż w sklepach.
Na ulicy poprzebieranych zbieraczy napiwków za zrobienie wspólnego zdjęcia jest chyba tyle samo, co turystów, jednak jakoś wszyscy są zadowoleni. Zaraz na skrzynki, jak w Hyde Parku, wejdą maski Anonymous. Kaczor Donald z Myszką Miki ma takie samo powodzenie, jak Michael Jackson i postacie z Gwiezdnych Wojen. Kiedy pojawia się Blaszany Dzwoneczek jako otyła blondynka ze szerokim, szczerym uśmiechem i bardzo starannym, wyrafinowanym makijażem, a seledynowe, ogromne skrzydełka drżą ponętnie, wiem, że pora mi jeszcze odwiedzić sklep Disneya, który jest naprzeciwko, obok El Capitan Theatre. Tam jest najwięcej moich ulubionych postaci w różnych zestawach, a Blaszany Dzwoneczek ma tyle centymetrów, ile powinien. Kradnę ze stolików jedynie chusteczkę papierową z wydrukiem Myszki Miki i Myszki Mini.
W końcu chodzi tylko o to, by się napawać tym pod koniec życia, do czego aspirowało całe moje dzieciństwo: do Myszki Miki i Blaszanego Dzwoneczka. Jeśli ktoś naprawdę ich pożądał, było to przede wszystkim nie amerykańskie dziecko, ale właśnie ja i moi rówieśnicy.
Idę jeszcze do Egyptian Theatre, który zieje pustką, jest zamknięty, a zbłąkany tam mody chłopak o egipskich rysach prosi, bym na tle ściany z hieroglifami zrobiła mu zdjęcie jego komórką. Pod palmami królewskim świecą się już światła i cała dostojna świątynia oddziela się od reszty swoją niepotrzebnością.
Wlokę się zmęczona po gwiazdach, które dzięki wieczornej iluminacji jeszcze bardziej błyszczą. Kiedy docieram do kwiatów położonych przed jedną z nich, zastanawiam się, kto to jest?

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii dziennik duszy. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

3 odpowiedzi na Dziennik amerykański. 18 kwietnia 2013 Hollywood & Highland

  1. Hanna pisze:

    Nastrój… Gwiazda należy do Dicka Clarka, jak zobaczyłam na powiększeniu Twojego zdjęcia. Ja pamietam go głównie z corocznego witania Nowego Roku na Times Square. A kwiaty polożono najwyraźniej w rocznicę jego śmierci. Zmarł 18 kwietnia 2012 roku, a Ty stanęłaś koło jego gwiazdy dokładnie rok później

  2. Ewa pisze:

    Nie wiem, kiedy Haniu wyemigrowałaś do Stanów i od kiedy oglądałaś amerykańską telewizję. Moja nostalgiczna notka miała na celu skonfrontowanie tych moich czasów w komunistycznej Polsce, gdzie też chcieliśmy kochać swoich prezenterów telewizyjnych i oddawać im hołd i się nie dało. W stanie wojennym pojawili się nawet w mundurach!
    Nasi prezenterzy telewizyjni albo byli donosicielami, albo tak gorliwie wspierali komunistyczny system, że oddana im duża cześć życia ( w mikroskopijnych, przeludnionych mieszkaniach nie dało się zrezygnować z telewizji, bo zawsze znalazł się ktoś, kto chciał ją oglądać) jest emocjonalnie stracona. Mój ojciec budował maszt telewizyjny w Katowicach i jako pierwsi dostaliśmy talon na zakup telewizora w latach sześćdziesiątych. Na telewizor przychodzili do nas wszyscy sąsiedzi. W Polsce telewizja miała orwellowską możliwość rażenia, pełniła zupełnie inną funkcję, niż w USA, gdzie rozrywek było więcej i do wyboru. Skazani na telewizję można było ją tylko pokochać, ale jak tu kochać.

  3. Hela pisze:

    Bardzo piękna sukienka. Też pragnę mieć taką.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *