Dziennik amerykański. 8 kwietnia 2013 Los Angeles City Hall

Ratusz Los Angeles, który od lat dwudziestych ubiegłego wieku był najwyższym budynkiem miasta – gdyż obowiązywał zakaz stawiania od niego wyższych – pośród dzisiejszych drapaczy chmur w dalszym ciągu jest dobrze widoczny. Idę do niego bez planu, kieruję się widniejącą na horyzoncie jego dostojną bielą.
Znam ten budynek z kryminalnych, czarnobiałych filmów amerykańskich, scenarzyści wielokrotnie go niszczyli, chociażby w „Wojnie światów”, ale tutaj, u jego stóp, w zieleni, panuje cisza i błogi spokój. Staję koło białej fontanny z wmontowanym w biały marmur, jak wycinanka z czarnego papieru, profilem Franka Putnama Flinta, który, jak czytam na mosiężnej tabliczce, dał miastu wodę. Stąd widać dostojne schody i wejście do wnętrz w stylu art déco widoczne przez uchylane drzwi, ale całe szczęście w porę spostrzegam tabliczkę, że to wejście jest zamknięte dla publiczności. I tak z jeszcze jednym turystą, białym mężczyzną w moim wieku, noszącym maleńki plecaczek, okrążamy budynek, by w każdym kolejnym wejściu dowiedzieć się, że to jeszcze nie to, nie dla nas. Obserwuję go z dołu, jak wchodzi i po kolejnych ogromnych schodach, po chwili wychodzi z mundurowym portierem, który pokazuje mu następny bok budynku. Dzięki temu, że nie wchodzę z nim na schody, jestem od ulicy Main szybciej od niego, gdzie schodów nie ma, natomiast wejście jest strzeżone jak na lotniskach. Jestem prześwietlona i zrewidowana, a mój brak jakiegokolwiek dowodu tożsamości z trudem przyjęty. Kiedy jestem już w windzie z przyklejonym na piersi dużym napisem VISITOR, dosiada się zziajany mężczyzna z plecaczkiem, tak, jakby rywalizował ze mną o to, kto pierwszy do ratusza wejdzie. Czuję z nim jakąś wspólnotę, w końcu coś przez mgnienie nas połączyło, chociażby to pożądanie zobaczenia ratusza. Pytam go grzecznie czy jedzie na dwudzieste siódme piętro. Natychmiast tego bratania żałuję. Usztywnił się, pokazał gestem, że jedzie na samą górę i tych kilka słów angielskich, jakimi uzupełnił kontakt ze mną było obcych i brzmiało nieprzyjemnie. Ponieważ schodkowa konstrukcja budynku wymuszała taką samą ilość wind, ile poziomów, na pierwszej przesiadce zgubiłam go przeczekując w jakimś korytarzu, zupełnie pustym, pokrytym dywanem jak hotelowe wnętrza. Windy miały coraz krótsze odcinki, obsługiwały coraz mniej pięter, za to stawały się coraz okazalsze. Ostatni odcinek na dwudzieste siódme piętro obsługiwała winda wyłożona mosiądzem, wypukłymi, symetrycznymi, reliefami i właściwie sama jazda takimi windami, jak dziecku, wystarczyłaby mi do szczęścia, ale nie, czekał mnie jeszcze ten wspaniały taras z widokiem na Los Angeles. Wiatr, który tu rozwiewał włosy był podobny do tego, który wiał na czubku Pałacu Kultury w Warszawie, gdy byłam dzieckiem i pomyślałam, że takie budowle mają ze sobą zawsze coś wspólnego, być może to, że ich konstrukcja przypomina starożytny grób, czyli piramidę. Taras sąsiadował z oszkloną salą konferencyjną, do której weszła, najwidoczniej zakochana, młoda para, ze śmiechem i zaczęła odgrywać różne scenki urzędnicze. Dziewczyna weszła na środek i przy pulpicie dla prelegenta zaczęła imitować przemówienie, a chłopak ją fotografował. I wtedy na tarasie, widocznie zbłądzony, pojawił się pan z plecaczkiem, udający, że nikogo tu nie ma, jakby wstydzący się tego, że nie potrafił odnaleźć właściwych wind. Zeszłam szybko schodami niżej do galerii burmistrzów. Wiadomo, że wśród nich jest dużo bandytów, rasistów i zboczeńców winnych masakrze w Chinatown, mordom w kasynach, korupcji policji i licznym nadużyciom. Jednak białe tabliczki demokratycznie oddają hołd wszystkim jednakowo. Obrazy z namalowanymi wizerunkami burmistrzów, wszystkie tego samego formatu, w złotych ramach, ciągnęły się wokół korytarzy głównego hollu, gdzie stało popiersie Thomasa J. Bradley’a, pięciokrotnego czarnoskórego burmistrza, który znany jest na świecie z efektu Bradleya, ale nie zdążyłam przeczytać całej mosiężnej tabliczki, bo już po schodach kątem oka zauważyłam człowieka z plecaczkiem. Wpadłam więc do windy i już na oślep zaczęłam wydostawać się z labiryntu ratusza, który na niższych piętrach stawał się coraz bardziej rozłożysty i skomplikowany, prezentujący łódź konkwistadorów, popiersie prezydenta Meksyku i jego małżonki, przepiękne bogate sklepienia i kolumny ze złoconego brązu, hebanu, inkrustowane kością słoniową.
Każda próba wydobycia się z gmachu kończyła się jakimś miejscem strażników, którzy uprzejmie kierowali mnie w przeciwne kierunki, w przeciwne do mojego przesuwania się, korytarze. Kiedy z miodowo złotych, ciężkich ścian korytarzy wydobyłam się na zalany słońcem taras uprzejmie przepuszczona przez strażnika, ten nakazał mi skradać się blisko muru i nie iść wprost, bo, jak z dumą wyszeptał, kręcą film.
Faktycznie, na rozległych schodach siedzieli w bezładzie różni ludzie, grupa zgromadzona przy wielkiej kamerze na statywie zajęta była pracą, kilkoro pomagało rozstawić białe ekrany.
Przekroczyłam na światłach ulicę, by usiąść na parkowych krzesłach w kolorze amarantu, które dostrzegłam wśród zieleni trawy z tarasu ratusza z dwudziestego siódmego piętra i zjeść kanapkę. Wesołe, ruchome krzesła i takie same różowe stoliki z różowo kwitnącymi wiśniami na wystrzyżonej trawie Grand Parku były zarówno tarasem widokowym na ratusz, jak i odcięciem się od niego ulicą, po której jechały samochody.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii dziennik duszy i oznaczony tagami , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *