Dziennik amerykański. 9 kwietnia 2013 Watts

Wsiadam na stacji 7th/St Metro Center, do której mam taką samą odległość, jak do Pershing Square, ale na niej mogę od razu wejść do naziemnej kolejki linii niebieskiej, która jedzie na południe Los Angeles.
Nie ma nas wielu w wagonie, słońce wdziera się przez okna, a wzorzyste obicia miękkich siedzeń i barwne stroje pasażerów są jeszcze bogatymi atrybutami centrum miasta. Przedmieścia stają się coraz bardziej jałowe, pozbawione zieleni, zawalone magazynami, kontenerami i składowiskami złomu. Wpatruję się w siedzącego pod oknem chłopca o rysach azjatyckich, który wyjmuje z plecaka czarne pudełeczko z zestawem sushi, zjada zawartość pałeczkami. Być może panujący w metrze zakaz picia i jedzenia w kolejkach naziemnych nie obowiązuje. Reszta jadących albo rozmawia przez komórkę, albo pogrążona jest w tym, co przekazują im słuchawki.
Wysiadam w Willowbrook, mimo, że przeczytałam w Internecie, że Willowbrook nie jest bezpieczne. Decyduję się nie przekraczać ulicy 130 i po wyjściu ze stacji kieruję się na północ w stronę Watts, idę pod Century Freeway, mijam jej ogromne, betonowe wsporniki i na światłach przechodzę autostradę Imperial, by przesuwając się wzdłuż osiedla wejść na bulwar Mona. Samo zobaczenie zielonych domów Imperial Courts jest dla mnie dużym przeżyciem, gdyż Watts też jest niebezpieczne, znane z niskich dochodów, porażone gangami, bezprawiem i przestępczością niepokonaną od czasów zamieszek z 1965 roku. Widziałam w Polsce film „Rize” i mimo wszystko oczekiwałam tutaj tętniącej życiem dzielnicy. Ale właśnie te domy, przypominające wojskowe koszary, wszystkie takie same, pomalowane rozbieloną zielenią szmaragdową, z białymi kratami w oknach i drzwiach, są martwe i głuche. Kilkoro czarnych dzieci korzystało z placu zabaw, ale nawet to nie rozjaśniało pustki i milczenia tego osiedla. Weszłam do sklepu, przed którym stało kilku czarnych mężczyzn i kilkoro czarnych dzieci. Wszyscy patrzyli na mnie milcząco. W sklepie, o wesołej nazwie „Pink” stało przy kasie kilkoro kupujących, przeszłam wzdłuż regałów, doszłam do części żywnościowej, skąd wydobywał się nieprzyjemny zapach. Zauważyłam, że pomarańcze są spleśniałe, a ceny wcale nie niższe niż w sklepach centrum Los Angeles. Mężczyźni patrzyli na mnie jak wychodzę, szybko skręciłam ze strachu w boczną uliczkę. Na środku leżały śmieci. Domki nienależące do osiedla miały zniszczone ogrodzenia, dolatywały odgłosy piejących kogutów. Szybko wycofałam się wracając na bulwar Mona. Było południe i było zupełnie pusto. Po jakimś czasie usłyszałam znajomą melodyjkę samochodu rozwożącego dzieciom lody. Samochód-lodówka zatrzymał się w oczekiwaniu, ale nikt do niego nie wyszedł. Kiedy skręciłam na bulwar Santa Ana, domy były bardziej zamożne, identyczne, dwupoziomowe wille w piaskowym kolorze ciągnęły się po obu stronach ulicy, a przed domami rosły kwitnące krzewy i kwiaty. Jednak nie mając mapy pogubiłam się, wróciłam na Mona. Na ulicach w dalszym ciągu nie było nikogo. Samochód z lodami znowu odezwał się w oddali, a potem przejechał obok mnie, by zniknąć w jakiejś uliczce. Dotarłam do szkoły, tam szła młoda meksykańska kobieta prowadząca chłopczyka. Bardzo zatroskała się, że się zgubiłam, zapraszała mnie do szkoły, by mi pokazać wszystko na mapie. Gorąco jej podziękowałam. Jeszcze kilkakrotnie, jakby bawiąc się ze mną w chowanego, przejechał koło mnie samochód z lodami. Ale wieże Simona Rodii, którymi tak zachwycał się Reyner Benham, w filmie „Loves Los Angeles” widniały już na horyzoncie jak barwne, wesołe zbawienie. Wiedziałam, że tam jest stacja metra 103rd St/ Watts Towers, bo przecież wdziałam je z okna wagonu.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii dziennik duszy i oznaczony tagami , , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *