Jean Baudrillard w „Ameryce” ustanawia pustynię jako nicość dominującą, rodzącą taką, a nie inną aktywność ludzkiej inteligencji, determinującą taką, a nie inną rozkwitłą tu kulturę. Być może poezja Baudrillarda jest nadinterpretacją tego procesu, a odcinek Autostrady Międzystanowej nr 15 między Los Angeles, a Las Vegas biegnącej między pasmami gór po pustyni, jedynie komunikacją. Jednak ta pustynna, wielogodzinna asceza poprzedzająca czekające szaleństwo architektury Las Vegas nie jest dla jej odbioru obojętna. Jean Baudrillard szukając wytłumaczenia, dlaczego świat podąża tutaj w tym, a nie innym kierunku rozpaczliwie wspomaga się przyrodą, podkreślając jednak, że pustynna nicość jest europejska, że Europa została zaanektowana dla celów zupełnie innych, niż te, jakie Europa kultywuje w Europie. Jeśli metafora umarła w Europie, to jednak tutaj dopiero jest jej kres. Baudrillard pisze to, dziwuje się i zdumiewa dwie dekady wcześniej. Robi to już po książce Huntera Thompsona z 1971 roku, według której Terry Gilliam nakręcił film „Las Vegas Parano” (ang. Fear and Loathing in Las Vegas) w 1998 roku. Tam dziennikarz Raoul Duke, alter ego autora podróżuje ze swoim prawnikiem, dr. Gonzo:
„- Mieliśmy dwie torby trawy, 75 tabletek meskaliny, 5 arkuszy przesyconych kwasem znaczków, pół solniczki kokainy i całą galaktykę wielokolorowych przymulaczy i rozśmieszaczy. A także litr tequili, litr rumu, skrzynkę piwa, pół litra czystego eteru i dwa tuziny pastylek amylu.”
Ta epoka, sądząc po scenografii filmu, już nieodwracalnie minęła. Minęła też epoka reganowska, którą opisuje Baudrillard.
Po pierwszym oszołomieniu i kąpieli w ekskluzywnych basenach hotelu Vdara, gdzie wręczają każdemu przy wejściu aż trzy białe prześcieradła frotowe, by je po krótkim czasie wychodzącym odebrać i wrzucić do kontenera do prania, wychodzimy na Las Vegas Strip mieszając się z tłumem podobnych nam przybyszów. Po Las Vegas Boulevard jeżdżą samochody, można przejść na drugą stronę na światłach, ale najczęściej korzysta się z licznych mostów, na które prowadzą ruchome schody, i są to jednocześnie wejścia do oszałamiających budowli, będących i kasynem, i hotelem wraz z pasażami handlowymi i restauracjami. Las Vegas Strip jest wygodą, przyjemnością, sposobem zobaczenia obu stron ulicy wśród energetyzującego, zachwyconego tłumu, który całą noc wędruje, przemieszcza się starając się wchłonąć jak najwięcej, a zawsze jest to tylko ułamek możliwości ludzkiej percepcji.
Bellagio teraz stoi na miejscu zburzonego w 1998 kompleksu wypoczynkowego Dunes. Obok Deana Martina i Liberace śpiewała w Dunes Violetta Villas. Większość zabudowy Las Vegas Strip nie podlegała konserwacji, lecz wyburzeniu i postawieniu jeszcze okazalszych, super nowoczesnych budowli.
Jaka tam nierządnica, jakie biblijne potępienie. Las Vegas nie powala na kolana jak socrealistyczne pomniki Moskwy, jak faszystowska Latina we Włoszech. A jednak powala na kolana zupełnie czymś innym, co starał się w swoich esejach uchwycić zdumiony Baudrillard i to antycypować. Ta niesłychana przychylność ludziom zdawałoby się monstrualnych budowli nie polega ani na uwodzeniu, ani na europejskim smaku i wykwincie, ani też na licznych konotacjach, aluzjach i odniesieniach do historii sztuki. Postmodernistyczni architekci stwarzając jednolity twór z tak odrębnych estetyk, uzyskali całkiem nową jakość: niesłychanie funkcjonalne pasaże i pawilony, dalekie od jedynie teatralnej i magicznej funkcji miejskiego labiryntu.
W Bellagio w holu wchodzimy na instalację z żywych kwiatów, stworzoną na cześć wiosny. W dywanach z tulipanów, hortensji i pierwiosnków sterczą ironicznie monstrualne owady, zrobione też z kwiatów. Wśród źródełek, wodospadów i fontann krążą zwiedzający. Zapach unoszący się w powietrzu jest tak intensywny, że dolatuje jeszcze do kolejnych sal i kasyna. W kasynie wbrew wyobrażeniom z filmów o przebywających w nich wydekoltowanych damach i facetach w czerni, siedzą podobni turystom ludzie, którzy jakby tylko na moment przysiedli na obrotowych krzesłach, by potrzymać w jednej ręce szklankę z lodem, a drugą wprawić w ruch maszynę.
Zostawiamy sufit zrobiony z 2000 kwiatów z dmuchanego szkła, za nami bije w nocne niebo fontanna na jeziorze przed hotelem synchronizowana z muzyką, idziemy do hinduskiej restauracji na kolację, po której każdy wychodzący przed posągiem Buddy srebrną łyżeczką nabiera sobie garść ziół do żucia.
Hotele i kasyna zawierają często jakąś opowieść etniczną zawsze z puszczonym okiem nie dla sygnalizowania zdystansowania, ale dla podkreślenia odrębności. Wszelkie pomysły, jak postawienie przy ulicy piramidy, która przecież jest tylko bardzo funkcjonalnym i wygodnym futerałem na 4407 apartamentów, mają na celu nawet nie pokrzywianie się starożytnej kulturze, ani na popisie, że taką świątynię w Luxorze, i piramidę Sfinksa buduje się tutaj w kilka miesięcy, ale na zwyczajnej funkcjonalności. W środku piramidy jeżdżąc ruchomymi schodami na najwyższe kondygnacje, gdzie z lotu ptaka można zobaczyć tłum przechadzających się turystów docenia się właśnie tę funkcjonalność. Tak samo New York-New York, to nie tylko hotel i kasyno wraz z repliką Statui Wolności i podniebną kolejką, nie tylko hołd dla tego miasta, ale wielopoziomowa przestrzeń, wykorzystywana przez Cirque du Soleil w trakcie ich pokazów.
Co kilka kroków mężczyźni i kobiety rozdają przechodniom kartoniki ze zdjęciem nagiej prostytutki, jej numerem telefonu i ceną. Natrafia się na stojącą Marlin Monroe na kratce wentylacyjnej z podwiewającą sukienką. Ale wszystko dzieje się mimochodem, bo wszystko jest ciągle zmieniającą się scenerią przypominającą bardziej wyścig królika z „Alicji w Krainie Czarów”, niż maniery rozważnego konsumenta. Ledwo otworzy swoje podwoje na kolejnym moście monumentalny Caesars Palace z replikami posągów Rzymu, jego fontannami i starożytnym splendorem Imperium Rzymskiego i Watykanu, a już przechodzimy na drugą stronę ulicy, do The Venetian. Dzwonnica, wieże, kanały, mosty, gondole, malowidła nad recepcją hotelową, stropy i ściany kasyna ociekają weneckim przepychem. Oszałamia tak samo Paris Las Vegas z wieżą Eiffla w skali 1: 2, Łukiem Triumfalnym o 2/3 wielkości pierwowzoru, kasyno z paryskim błękitnym niebem z białymi chmurkami, kamienicami Montmartre, gdzie wśród stolików na wybiegu tańczą roznegliżowane, w gorsetach i siatkowych pończochach tancerki.
Wiele kasyn i hoteli nie kojarzy się z niczym, a jednak wykorzystanie w zdobieniach nowoczesnych technologii – neonów, elektronicznie zmieniających się na kolumnach obrazów, gigantycznych kotar z plastikowych koralików, żyrandoli, czystych, fosforyzujących barw i pulsującej w takt muzyki laserowej iluminacji – udostępnia całym rodzinom z dziećmi i dziadkami zamieszkanie, jak powiedziałby Peter Sloterdijk – w Kryształowym Pałacu.
Wracamy nazajutrz, pustynia zamyka Las Vegas swoją neutralnością. A jednak drzewa w Narodowym Parku Joshua Tree nie przypominają mi, jak mormońskim osadnikom wzniesione ku niebu ręce modlącego się proroka Jozuego, ale bardziej rozczochrane muppety, które stojąc w piasku pustyni wyginają się w różne strony, a każde drzewo robi to inaczej.