Dziennik amerykański. 4 kwietnia 2013 Santa Monica Beach

Po przedwczorajszym śniegu na lotnisku, gdzie pługi śnieżne w porannej mgle wyglądały jak czołgi, a polewanie sikawkami oblodzonych skrzydeł startujących samolotów przypominało mroczne sceny z „Matrixa”, nagle znalazłam się na plaży.
Parking był nad samym morzem, wzdłuż Pacific Coast Highway, przy samym piasku plaży, a urwisko piaskowca niemal pomarańczowej barwy z zielonymi palmami, bielą piasku i krystaliczną wodą oceanu mnie oszołomiło: nie wiedziałam, czy mam całować ziemię jak papież, czy dla zachowania równowagi wszystko zignorować.
Powlekłam po piasku bose stopy kierując się do najbliższego kompleksu toalet i pryszniców, by ubrać kostium kąpielowy i się wykąpać. Ale nawet tu jest wiosna i woda zimna. Nie zdołałam, tak jak wielu chłopców i dziewczyn wlatywać pędem do wody wbijać się w nadchodzące fale, by natychmiast z piskiem wrócić na brzeg i zakopać się w nagrzanym piasku. Na plaży była młodość, wręcz dzieciństwo, niewinność i zabawa, a piasek wszystko usprawiedliwiał i tłumaczył. Dzieci bawiły się tu tak samo, jak na całym świecie, a pilnujący ich dorośli automatycznie bawili się z nimi. Dlatego wielką przyjemnością było przejście po twardym piasku zwilżanym przez fale i obserwowanie kolorowego tłumu wbiegających i wypryskujących z morza plażowiczów.
Szliśmy do stuletniego mola, koło młyńskie wesołego maseczka widoczne było cały czas na horyzoncie. Pod przęsłami mola stał młody mężczyzna z założonymi na głowę spodniami, w ręce trzymał koszulkę, a całą nagość szczupłej sylwetki, plecy i pośladki skierował w stronę plaży. Trwało to moment, bo ludzie na molo nie opuszczając swoich dzieci zaglądali z góry wraz z nimi i ktoś zadzwonił po policję w celu uchronienia tych właśnie dzieci przed gorszącym widokiem. Dzięki sprowokowanemu nadmiarowemu zamieszaniu, dzieci na brzegu oderwały się od swoich zabaw, przyłączając się do zainteresowań dorosłych i wkrótce wszystko wokół zamarło w oczekiwaniu na zbliżające się widowisko, które zapowiedziało trzech grubych policjantów zbiegających ze schodów mola. Nagi mężczyzna wolno skierował się w stronę morza. Jego stręczący członek zdawał się celować w horyzont oceanu. Jednak temperatura wody okazała się nie do pokonania. Zanurzył się do połowy, nagle odwrócił się i powoli zaczął wracać w swojej bezbronnej nagości. Czarno ubrani policjanci w szafirowych, gumowych rękawiczkach widocznie nakazali mu powrót nie chcąc wchodzić za nim do zimnej wody, ale on zatrzymał się i tkwił chwilę w wodzie, a trochę na brzegu. Na plażę tymczasem nadjechał biało czarny samochód kalifornijskiej policji i dobiegło jeszcze trzech policjantów na pomoc. Jeden z nich biegł w krótkich mundurowych spodenkach i trzymał w rękach żółty, frotowy ręcznik. Tymczasem na brzegu, do którego ostrożnie zbliżył się golas, dłonie policjantów pochwyciły jego ramiona. On się jednak wyszarpnął, wywiązała się bójka, przewrócono go na piasek i wtedy całą szamoczącą się trójkę zalała fala. Kiedy nadbiegli trzej policjanci, sytuacja jeszcze nie była opanowana, wśród czerni mundurów i szafirowych rękawiczek co i rusz prześwitywało szamoczące się jak ryba różowe ciało chłopaka. Kiedy nakryto go ręcznikiem i skutego wrzucono do samochodu, ludzie milcząco zaczęli powracać do swoich zajęć plażowych, jakby wstydząc się swojego gapiostwa.
Weszliśmy na molo. Tłum spacerowiczów leniwie przemieszczał się po deptaku, dzieci jeździły na karuzelach i młyńskim kole, grajkowie na niższych tarasach zbierali pieniądze, a reszta jadła, piła i rozmawiała przez komórki na ławkach.
Molem można wejść na bulwar Colorado lub czterema mostami dla pieszych przerzuconymi nad Pacific Coast Highway łączącymi plażę z Parkiem Palisades do miasta Santa Monica. Skręcamy z Parku, gdzie tętni też życie – ludzie śpią w cieniu drzew na trawie lub zarabiają pieniądze coś sprzedając i pokazując – na Broadway, do restauracji Budda’s Belly. Naprzeciw kontuaru, gdzie powitalnie wręcza się karty dań i prowadzi gości do stolika stoi, a raczej siedzi brzuchaty posąg buddy. Patronuje on kuchniom azjatyckim, my wybieramy tajską. Kelnerka przynosi ryż, surowe ryby ozdobnie poukładane na długim liściu palmy i pierogi. Nie da się uciec od pierogów – myślę melancholijnie, bo całą sobą chciałabym uciec od mojego jestestwa, wszystkiego, co mnie ukształtowało, a przecież zrobiły to głównie ruskie pierogi. Piję za to przez rurkę herbatę z mrożonymi lodami, która ma smak mi nieznany i przedostaję się dzięki niej w upragnione rejony obce.
Jedząc przeczekamy tu czas do zachodu słońca, który jest takim samym dobrem jak codzienne grabienie 6 kilometrowej plaży, sprzątanie ścieżek rowerowych, kortów, boisk i mycie toalet. Zachodu słońca doświadcza się w położonym wzdłuż Ocean Avenue Palisades Park, którym się idzie ku zachodowi między różanymi krzewami, klombami, kilkudziesięcioma gatunkami drzew, chodnikami, donicami, altanami i fontannami, kolumnami z palmami i pergolami z sekwoi.
Idzie się jak po dachu nadmorskiego urwiska z czerwonego piaskowca, który spada prawie pionowo do plaży.

 

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii dziennik duszy i oznaczony tagami , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *