7 lipca 2013, niedziela. Droga do Lanckorony w niedzielne, lipcowe przedpołudnie była pusta. A jednak – jak na stoku agrafki – pojawiła się chuderlawa sarenka jak disneyowskie, świeżo narodzone Bambi, nagle, na pustą szosę wjechał z przeciwka samochód. Bambi, który, na moment znieruchomiał przed naszym samochodem, uskoczył przestraszony na drugą stronę ulicy, gdzie nadjeżdżająca kobieta za kierownicą również gwałtownie zahamowała. Bambi znowu znieruchomiał ocierając się niemal o nadjeżdżający samochód. I tak dobrą chwilę staliśmy wszyscy nieruchomo, czekając, aż Bambi się ocknie i coś zadecyduje. Po chwili zrezygnowany wskoczył nieudolnie na trawę pobocza, a samochody rozjechały się w przeciwnych kierunkach.
I potem było już zupełnie pusto, nie było nawet kogo się zapytać, czy wybrana trasa z Google Map to właśnie ta. Górzysta droga, pełna zakrętów wypychała nas na wierzch pejzażu, stawaliśmy się zwieńczeniem kwitnących poboczy, za którymi dopiero prześwitywały bardziej szlachetnie i uporządkowane przydomowe ogródki i sady.
Kiedy wjechaliśmy na prom na Wiśle, obsługujący go barczysty chłopak bez koszuli rozpoczął z dużym wysiłkiem wybieranie liny korbą, uwolnił prom od brzegu i przystąpił do pobierania opłat. Woda za burtą miała kolor asfaltu, ale dzięki temu, że się ruszała dyskretnie przymilnie pluskając, wprowadzała w tę naszą wycieczkę element egzotyki i przygody. Ale przecież nie po to jechałam do Lanckorony, by coś nowego przeżyć, ale by to, co tam dwadzieścia lat temu doświadczyłam, przeżuć.
I już będąc na mostku, zdumieni, że to ta droga, znajdujący się na nim mężczyzna, przytaknął, tak tam do Lanckorony!
I wtedy, kiedy samochód wdrapywał się po stromiźnie przypomniałam sobie, jak szłam tą drogą.
Jak zwykle, a były to lata dziewięćdziesiąte, zaproszono mnie na plener w ostatnim momencie, bo ci, co mieli przyjechać, nie przyjechali i szukano na gwałt kogoś na ich miejsce. Ponieważ plener był z naszego okręgu, liczyłam, że z kimś wrócę samochodem.
Zajechaliśmy na Rynek, gdzie na jego pochyłości, sądząc po liturgii, rozpoczęła się msza najprawdopodobniej myśliwych, gdyż w to upalne, lipcowe przedpołudnie mężczyźni stanowiący tło ołtarza i trzymający sztandary ubrani byli w zimowe, wełniane płaszcze, wysokie skórzane buty i mieli na głowach dziwaczne, futrzane czapki. Kobiety, najprawdopodobniej Koło Gospodyń Wiejskich w krakowskich strojach, stały dyskretnie pod drzewami, a całą ogromną, pochyłą powierzchnię Rynku zastawioną ławkami pokrywali szczelnie wierni. Zabytkowe XIX-wieczne drewniane domy o stromych dachach z wysuniętymi okapami, trwały jak dawniej wokół Rynku, ale nie miały już tych papowych pokryć, które niejednokrotnie powyginane od słońca i śniegu stwarzały bardziej nastrój paniczny, niż, jak pragnęła to zawsze Lanckorona, turystyczno-romantyczny.
Na rogu dziewczyna w artystyczny przebraniu osiemnastowiecznej mieszczki wystawiała przed drzwi galerii szydełkowe aniołki i wtykała w kwietniki różnobarwne malwy z karbowanej bibułki. Weszliśmy nieśmiało do galerii wypełnionej artystycznie wyeksponowanymi snopkami siana, kołowrotkami, pieńkami i nieprawdopodobną ilością ludowych bibelotów. Przeszliśmy wzdłuż jednopiętrowych domów, z których zabytkowe pozostały najczęściej kamienne podmurówki, gdyż drewno pokrył styropian i tynk, a dach metalowa dachówka. Zniknęły już balkony drewniane pozbijane jakby z patyków, uniesione niewiele nad ziemią, a jednak sprawiające wrażenie nieustannego zagrożenia życia staruszków, którzy tam leniwie wysiadywali na drewnianych, niewygodnych krzesełkach. Z tego niemal latynoskiego klimatu nie zostało wiele, wieś ziała pustką, może opustoszenie domostw powodowała odbywająca się msza polowa i wszyscy lanckoronianie znaleźli się tam, pociągając za sobą turystów.
Dotarliśmy do budynku piętrowego, nielicznych tutaj, gdzie plener nasz kwaterował, a gdzie duży baner obwieszczał, że budynek jest wystawiony na sprzedaż. Nieaktualne wywieszki donosiły o ciszy nocnej i o potrzebie zameldowania się o określonej godzinie, ale wszystkie okna i drzwi były pozamykane. Na porosłym chwastami podwórku pojawił się nagle mężczyzna w naszym wieku, który wyszedł jakby z poprzedniej epoki, a dosłownie z granatowej budki zrobionej z blachy falistej, która mogła pełnić tutaj bardzo wiele funkcji i która też była z poprzedniej epoki.
– E, sprzedali go za symboliczną złotówkę wtedy – mężczyzna zawiesił głos znacząco i potem wyszczególniał dzieje tych transakcji prowadzących do ruiny pokaźnego gmachu, który gmina sprzedała nie tylko całkowicie wyremontowany, ale nawet z wykrochmaloną pościelą na łóżkach. Wymienił astronomiczną sumę, za jaką chcą go sprzedać i zakończył tym, że tyle to on by nie dał.
– Takie otoczenie? Tutaj? Ani żadnego widoku na góry? – tyle bym nie dał!
Patrząc na niego, wiedzieliśmy, że z pewnością by nie dał, ale nasz jedyny, chętny do rozmowy tubylec miał jeszcze inne skarby, o których chętnie opowiedział wyliczając czołówkę polskich aktorów.
– Pili wódkę do rana, a jak nie mieli już pieniędzy, to płacili grającym dolarami – zakończył triumfalnie.
Zdążyłam zapytać, czy Pszoniak tu jeszcze ma dom. Pamiętam, że wyjechał w przeddzień naszego rozpoczynającego się pleneru i poszliśmy zobaczyć, którą chałupę kupił. Była to bardzo przykurczona chata na miarę kucającego psa, kryta gontem, a w szparach desek można było zobaczyć klepisko. Byliśmy godni podziwu, że Wojciech Pszoniak w ramach jakiejś wiadomej mu za co pokuty, odwiedza Lanckoronę, wypoczywając w czymś tak niewygodnym.
– Pszoniak sprzedał dom – wyjaśnił mężczyzna.
Pożegnaliśmy się, dziękując za ciekawe opowieści.
Weszliśmy jeszcze, mijając pusty kościół na Zamek, czyli niemal zrównane z ziemią bezkształtne, pewnie rozkradzione na podmurówki domów resztki nieokreślonej budowli.
Wróciliśmy na Rynek, gdzie trwało kazanie, po którym rozległy się instrumenty muzyczne oddające ducha polowań.
Wtedy, kiedy przydzielono mnie do Ani, komisarz pleneru Halina miała pojedynczy pokój, jej zastępca Edyta też pojedynczy i wielu jeszcze malarzy śląskich miało pojedyncze pokoje, mimo, że to Schronisko Młodzieżowe miało w pokojach dużo łóżek, to jakoś to wszystko działo się mało demokratycznie. I tak do Zojki, która mieszkała z Ludką, przyjechał kochanek, więc Zojka wprosiła się, by do nas przyjść spać, a ja się entuzjastycznie zgodziłam, bo Ania, która okazała się moją starszą koleżanką ze studiów, a której nie pamiętałam, bo była na innym wydziale, gadała dniami i nocami, i miałam nadzieję, że przyjście trzeciej ten słowotok zmniejszy. Pomyliłam się, gadania było jeszcze więcej, gadania o niczym, gadania, które mnie wycieńczało, czasu coraz mniej, bo przyjechałam spóźniona, a za pobyt na plenerze trzeba było zapłacić namalowanym obrazem, albo i dwoma.
Pamiętam tę rozpadającą się na oczach malarzy Lanckoronę przed ich rozstawionymi na uliczkach sztalugami, która jakimś cudem trwała jak na filmach z horrorów, gdzie takie właśnie chatynki służą po to, by widza straszyć. Ale plener galopował gdzieś w rejony gloryfikacji ruiny, chałturnicy, mogący szpachlą wykonać dziennie trzy obrazy, fabrykowali z tych chałup lukrowane widoczki patriotyczne, gdzie malwy stały wyprężone na straży pobielanych belek fragmentów chat, a te fragmentarycznie zasłonięte zielenią, nie musiały nawet być poprawnie narysowane. I kiedy kupą poszliśmy do Willi Tadeusz – co dopiero po fakcie okazało się wizytą płatną, bo pospiesznie kazano nam zebrać odpowiednią sumę do zapłaty gawędziarzowi – usłyszeliśmy same patriotyczne zasługi gospodarza pensjonatu, który nie tylko kumplował się z Piłsudskim, ale i gościł tych samych aktorów, których nazwiska nasz spotkany mężczyzna wymienił.
– Przyjeżdżają, co roku – kończył reklamiarsko pan Tadeusz. Nawet śniegowce zostawiają w szafach na przyszły rok.
Kiedy obładowana blejtramami, farbami i plecakiem zeszłam piechotą z góry do stacji, bo nawet Ania, która przyjechała tu małym fiatem nie wracała do domu, tylko jechała gdzieś indziej, a nikt mi miejsca w samochodzie nie zaproponował, usiadłam na ławce peronu, czekając na pociąg. Przysiadł się jakiś tubylec, którego z początku nie chciałam słuchać, bo miałam już dość gadania, ale powoli zainteresowałam się jego opowieścią, jak to wszyscy, niemal cała Lanckorona podpisała volklisty w czasie wojny. Tubylec wyraźnie chciał mi to wszystko opowiedzieć z jakiejś bezradności, z jakiejś przemożnej potrzeby, by sprawiedliwości stało się zadość. Kiedy zaczął wymieniać nazwiska, które nic mi nie mówiły i które przelatywały przeze mnie nie zostawiając śladu w mojej pamięci, nagle zrozumiałam, że kumulując w sobie tę jego opowieść, ten jego donos na Lanckoronę, prawdziwy czy nie, jest jakimś niezbędnym mu sposobem na przetrwanie. Paniczność tej opowieści, porównywalna jedynie z architekturą Lanckorony, uzmysłowiła mi całą bezinteresowność tej ekspiacji, jakże bardziej wartościową, niż działalność malarzy chałturników, którzy teraz właśnie siedzieli w swoich samochodach zawalonych obrazami w takich ilościach, że nikt już w nich się nie mieścił, oprócz kierowcy i jego obrazów. A tutaj, na tej maleńkiej stacyjce ktoś faszerował mnie opowieściami, które brałam ze sobą jak bagaż, a który ulatywał, parował, by nie dodawać mi ciężarów, ale oboje wiedzieliśmy, że coś prawdziwego się wydarzyło. I kiedy wsiadałam do wagonu, on nagle ulotnił się, a na peronie nikogo nie było, i nawet zastanawiałam się, czy nie była to tylko moja imaginacja.