STANY LĘKOWE V.

Te drzwi mieszkania jak powieki,
schody na zewnątrz pełne kroków,
echo znajomych kaszlnięć, głosów,
lecz wszystko poza.
A we mnie ślad uciętych włosów
niesprawiedliwych wciąż wyroków
boskiej opieki
pogubień groza.

A niech otworzą drzwi do końca,
ze snu się zbudzę bez mrugania,
te bezpieczeństwa oczywiste
odrzucę samobójczo.
Bo czy tak trudno o artystę
w świecie wiecznego udawania,
w świecie nietrwałości słońca
gdy nie pozwolą żyć wybiórczo.

16 października 1983

Zaszufladkowano do kategorii 1983, Nie daję ci czytać moich wierszy | Dodaj komentarz

NADZIEJA

A jednak, a jednak, a jednak
czerń, duszność i nietrwałość.
Choć przejdzie jesień, noc się skończy,
to wciąż za mało
na tak.

Chodź ze mną, chodź ze mną chodź ze mną
wejdź znikąd w bezsens nocy,
drogę do przejścia mamy skromną,
w mej niemocy
jestem pojemną.

Czy słyszysz, czy słyszysz, czy słuchasz
co mówią i oni, i ja?
Ten czas odmierza półwiecza.
On trwa.
Jest nasz.

Nie tędy, nie tędy, nie tędy…
Możliwa jest przestrzeń w głąb nas.
bogactwo cudownych połączeń
jak obraz, odbicie i cień!
Nie czas na błędy.

A jednak, a jednak, a jednak
wybierasz milczenie,
zgubienie, cierpienie i smutek.
Próbujesz zapomnieć wspomnienie,
przeoczyć znak.

31 sierpnia 1983

Zaszufladkowano do kategorii 1983 | Dodaj komentarz

Dziennik miejski (9)

6 sierpnia 2013, wtorek. Kiedy mama weszła do pokoju i powiedziała, że dłużej tego nie wytrzyma, że zażyła już trzy oxazepamy i że chce wyskoczyć przez okno, Marek wezwał pogotowie.
W tę upalną noc sierpniową młoda kobieta z mężczyzną przyjechali szybko ubrani w kombinezony fosforyzujące, pomarańczowe, przechodzące w purpurę, by innym kolorem się odróżnić ich od tzw. „świniuchów” pracujących na drogach. Wyglądali jak nie z tego świata szczególnie, że pora roku nie sprzyjała takiemu ciepłemu ubiorowi. Wkroczyli z impetem do pokoju mamy, która położyła się do łóżka i czekała jak trusia.
– Co pani dolega – spytała ratowniczka głosem poirytowanym i znużonym, wiedzącym z góry, że przyjechali niepotrzebnie.
– Mam dławiący lęk, bolesny w piersiach…
– I co z tego? I po to trzeba wzywać pogotowie! – powiedziała ratowniczka, a ratownik dołączył się też do rugania i rozpoczął długie wyjaśnianie, do czego pogotowie ratunkowe służy, równocześnie otwierając walizkę – plecak w kolorze kombinezonów.
– My przyjeżdżamy do zagrożonego życia. Wie pani, ile umiera przez takie jak pani ludzi, którzy autentycznie potrzebują pomocy? – zakończył ratownik wyjąwszy aparat do mierzenia ciśnienia.
– To zięć wezwał pogotowie – mama popatrzyła oskarżycielsko na Marka usiłując udawać, że jej tu nie ma.
– Czemu nie leczy się pacjentka w Przychodni Zdrowia Psychicznego? – ratowniczka skierowała atak na Marka.
– Ależ zawiozłem teściową, a windy nie ma, w te upały to bardzo uciążliwe – rozpoczął obronę Marek. Przepisała hydroxyzinum, ale teściowa powiedziała, że jej on szkodzi, zjadła tylko jedną pastylkę, powiedziała, że na stany lękowe pomaga jej tylko oxazepam. Ale widać, nie…
– Lekarka psychiatra powiedziała mi, żebym poszła jako wolontariuszka do przedszkola, skoro dobrze na mnie działają dzieci i tęsknię za moim prawnuczkiem… – poskarżyła się mama, nie tyle przychodząc z odsieczą Markowi, co niespodziewanie odnajdując kogoś, kto może ją pożałować. Ratowniczka jednak stała twardo przy ofensywie i nacierała już na oboje, na mamę i Marka.
– To co, nie wiecie, że można zmienić lekarza, poszukać wybrać, tylko łatwiej wezwać pogotowie! – zakończyła triumfalnie, jakby ta prostota rozwiązań była oczywista dla wszystkich, oprócz tych tutaj dwojga.
– Ależ są kolejki… taki upał, jak ja mam szukać innego lekarza, kiedy samo dostanie się do gabinetu jest wielkim osiągnięciem, jeszcze grymasić, że to nie ten lekarz… Z dziewięćdziesięcioletnią pacjentką mającą problem z chodzeniem… Nie może pani dać coś na uspokojenie?
– My nie jesteśmy od tego, by dawać – pouczył ratownik. Musi pójść do lekarza rodzinnego, a on wystawi receptę. Ja też nie mogę zasnąć w taki upał – dodał chowając aparat do plecaka.
– Wyjątkowo damy – powiedziała ratowniczka wyjmując strzykawkę. Proszę iść spać.
Na pozostawionej przez nich kartce odnotowano wielkość dawki relanium podanego domięśniowo i uwaga, że pacjentka wezwała pogotowie, bo nie mogła zasnąć.
Na drugi dzień Marek pojechał sam do tej samej lekarki do przychodni psychiatrycznej, która powiedziała mu, że nie będzie z jego teściowej robić narkomanki i napisała na recepcie polecenie do lekarza domowego, że sugeruje pewien lek, ale ona go nie wypisze.
Zaniepokojona wieściami z domu przyjechałam busami ze wsi i wtedy kiedy zmęczona po podróży byłam z Markiem w sąsiednim pokoju, usłyszałam, że mama przez komórkę żegna się z wnuczką, będącą z jej ukochanym prawnuczkiem na Mazurach. Kiedy weszłam do pokoju, leżało puste opakowanie po oxyzepamie.
– Zjadłam dwadzieścia pastylek, a dwie rano – powiedziała triumfalnie mama. Będziecie mieli już za chwilę święty spokój.
Na moment przed przyjazdem wezwanego przez nas pogotowia pojawia się Bratowa z mężem wnuczki, która powiadomiła ich o samobójczym telefonie babci. Mąż wnuczki pomógł znieść zasypiającą już mamę na złożonych do krzesła noszach. Pomagała ratowniczka i ratownik, ale dla wszystkich zniesienie mamy z czwartego piętra było wielkim wysiłkiem. Kiedy udało się na ulicy rozłożyć z powrotem nosze i wsunąć okazałe ciało mamy do samochodu, poszliśmy w kierunku szpitala, a karetka na sygnale minęła nas i zniknęła za cmentarzem.
Było już po piątej, jednak upał nie zelżał, a długie nasze cienie wyprzedzały nas, podążających niespiesznie na izbę przyjęć. Jak przybyliśmy, mama za zamkniętymi drzwiami wraz z innymi zmasakrowanymi ciałami poddawana była zabiegom odtruwającym, co trwało dość długo. Wreszcie drwi się otworzyły i zadano mi jeszcze raz te same pytania, na które w dalszym ciągu nikt nie znał odpowiedzi.
– Czy faktycznie tyle zażyła? Kiedy zażyła? Jak długo przed telefonem do wnuczki? Czy leczy się psychiatrycznie?
Wszystkie odpowiedzi były przybliżone i nijakie, bo jak odpowiedzieć np. na ostatnie pytanie?
Kiedy pozostałam już sama z matką jako najbliższa rodzina, mama bezskutecznie próbowała wyrwać lub złamać wenflon, a lekarze oczekiwali na powrót z laboratorium próbek krwi badanej na okoliczność stężenia toksyn, na sąsiedniej leżance umierał na serce prawdziwy pacjent z prawdziwą chorobą i prawdziwa żona lała prawdziwe łzy. Na monitorze podłączonym do jego piersi linia wykresu stawała się coraz bardziej wyprostowana, aż w końcu kilku sanitariuszy odblokowało koła leżanki i powiozło ją w kierunku windy wlokąc za sobą kroplówkę.
Natomiast z mamą nic nie było pewnego, nawet stan obecny mógł wynikać jedynie z zadanego jej ratowniczego cierpienia. Ciało mamy nagle posiniaczone, opuchnięte i pokrwawione świadczyło bardziej o stoczonej tutaj bójce. Seledynowa koszula nocna z plamami krwi była wskutek wiercenia się i uporczywej chęci zejścia z leżanki zadarta, a majtki spuszczone w celu założenia cewnika czyniły przy jej ruchach dodatkowy opór materiału, który się zwijał w ruloniki i naprężał na ramionach, krępując ruchy.
– Lepiej, jak się tak rusza, niż miałaby spać – powiedziała przechodząc lekarka, a sanitariuszka widząc zmiażdżony wenflon podeszła do szuflady po nowy, by wbić go w drugą rękę. Żyły mamy na wierzchu dłoni były niewidoczne, ale po wbiciu wenflonu kroplówka zaczęła kapać.
Mama bezustannie, z jakąś nadludzką siłą wiła się na leżąco błagając, by mogła umrzeć, a potem o picie, co w rezultacie licznych wznawianych szeptów zaskutkowało. Podstawiłam pod jej spękane usta plastikowy kubek z wodą. Spowodowało to reakcją wymiotną i pielęgniarka wyjęła z szafy błękitny trójkąt, który po rozpakowaniu okazał się torebką foliową zakończoną ładnie wyprofilowanym brzegiem szczelnie przylegającym do policzków. Jednak z wnętrza mamy nic nie wyleciało. Zacewnikowana mama również nie potrafiła oddać moczu. Kiedy podstawiono jej tekturowy basen, nie wydobyła z siebie nic. Mama błagająca nieprzytomnie o pozwolenie zejścia do ustępu podłączona licznymi rurkami do monitora, kroplówki, cewnika plątała się w nich, a ja nie nadążałam ich rozplątywać. Dłoń z wenflonem wskutek nie trafienia do żyły sczerniała i pojawił się na niej napełniony płynem podskórny balon. Błękitna płachta, służąca pierwotnie do zakrycia nagich ud mamy i wystającej z krocza rurki cewnika zsuwała się nieustanie na podłogę wraz z nogami mamy dążącej niezmiennie do ucieczki z leżanki. Wreszcie, wykorzystawszy chwilę mojej nieuwagi, stopy mamy stanęły na ziemi, ale bezwładne ciało straciło całą apreturę i przylgnęło do mojego. Tak stałyśmy, a ja bezradnie rozglądałam się za pielęgniarzem, bo tylko on z dwoma kręcącymi się tutaj pielęgniarkami był w stanie z powrotem wtaszczyć mamę na leżankę. Ale właśnie nikogo nie było. Krzątający się personel oddelegowany do innych leżanek, pojemników na tampony, strzykawek i skomplikowanych opatrunków migotał za parawanami, ale był dla mnie nieosiągalny. Nogi mamy jak z nagrzewającej się na słońcu plasteliny zaczęły się topić i zawisała u mojego pasa nieprzytomnie obejmując mnie dwoma rękami. Kiedy nadbiegli zapobiegając runięcia na posadzkę, mama w sennym amoku pozwoliła unieść ogromne uda i pociągnąć za nimi tors i głowę. Ułożenie nóg i rąk stało się możliwe, gdyż mama nagle stała się powolna kilkunastu rękom, które usadowiły ją na leżance. Pielęgniarki zaczęły rozważać wariant przywiązania. Przyniosły pampersa i kiedy go zakładały przy niemałym wysiłku, mama nagle położyła się na boku i jak niemowlę zasnęła.
I wtedy lekarka podeszła do mnie i powiedziała, że wyniki już są. Potwierdzają, że mama zjadła wszystkie pastylki i że zatrucie organizmu jest duże.

Zaszufladkowano do kategorii 2013, dziennik ciała | Otagowano | 2 komentarze

Dziennik wiejski (12)

7 lipca 2013, niedziela. Droga do Lanckorony w niedzielne, lipcowe przedpołudnie była pusta. A jednak – jak na stoku agrafki – pojawiła się chuderlawa sarenka jak disneyowskie, świeżo narodzone Bambi, nagle, na pustą szosę wjechał z przeciwka samochód. Bambi, który, na moment znieruchomiał przed naszym samochodem, uskoczył przestraszony na drugą stronę ulicy, gdzie nadjeżdżająca kobieta za kierownicą również gwałtownie zahamowała. Bambi znowu znieruchomiał ocierając się niemal o nadjeżdżający samochód. I tak dobrą chwilę staliśmy wszyscy nieruchomo, czekając, aż Bambi się ocknie i coś zadecyduje. Po chwili zrezygnowany wskoczył nieudolnie na trawę pobocza, a samochody rozjechały się w przeciwnych kierunkach.
I potem było już zupełnie pusto, nie było nawet kogo się zapytać, czy wybrana trasa z Google Map to właśnie ta. Górzysta droga, pełna zakrętów wypychała nas na wierzch pejzażu, stawaliśmy się zwieńczeniem kwitnących poboczy, za którymi dopiero prześwitywały bardziej szlachetnie i uporządkowane przydomowe ogródki i sady.
Kiedy wjechaliśmy na prom na Wiśle, obsługujący go barczysty chłopak bez koszuli rozpoczął z dużym wysiłkiem wybieranie liny korbą, uwolnił prom od brzegu i przystąpił do pobierania opłat. Woda za burtą miała kolor asfaltu, ale dzięki temu, że się ruszała dyskretnie przymilnie pluskając, wprowadzała w tę naszą wycieczkę element egzotyki i przygody. Ale przecież nie po to jechałam do Lanckorony, by coś nowego przeżyć, ale by to, co tam dwadzieścia lat temu doświadczyłam, przeżuć.
I już będąc na mostku, zdumieni, że to ta droga, znajdujący się na nim mężczyzna, przytaknął, tak tam do Lanckorony!
I wtedy, kiedy samochód wdrapywał się po stromiźnie przypomniałam sobie, jak szłam tą drogą.
Jak zwykle, a były to lata dziewięćdziesiąte, zaproszono mnie na plener w ostatnim momencie, bo ci, co mieli przyjechać, nie przyjechali i szukano na gwałt kogoś na ich miejsce. Ponieważ plener był z naszego okręgu, liczyłam, że z kimś wrócę samochodem.
Zajechaliśmy na Rynek, gdzie na jego pochyłości, sądząc po liturgii, rozpoczęła się msza najprawdopodobniej myśliwych, gdyż w to upalne, lipcowe przedpołudnie mężczyźni stanowiący tło ołtarza i trzymający sztandary ubrani byli w zimowe, wełniane płaszcze, wysokie skórzane buty i mieli na głowach dziwaczne, futrzane czapki. Kobiety, najprawdopodobniej Koło Gospodyń Wiejskich w krakowskich strojach, stały dyskretnie pod drzewami, a całą ogromną, pochyłą powierzchnię Rynku zastawioną ławkami pokrywali szczelnie wierni. Zabytkowe XIX-wieczne drewniane domy o stromych dachach z wysuniętymi okapami, trwały jak dawniej wokół Rynku, ale nie miały już tych papowych pokryć, które niejednokrotnie powyginane od słońca i śniegu stwarzały bardziej nastrój paniczny, niż, jak pragnęła to zawsze Lanckorona, turystyczno-romantyczny.
Na rogu dziewczyna w artystyczny przebraniu osiemnastowiecznej mieszczki wystawiała przed drzwi galerii szydełkowe aniołki i wtykała w kwietniki różnobarwne malwy z karbowanej bibułki. Weszliśmy nieśmiało do galerii wypełnionej artystycznie wyeksponowanymi snopkami siana, kołowrotkami, pieńkami i nieprawdopodobną ilością ludowych bibelotów. Przeszliśmy wzdłuż jednopiętrowych domów, z których zabytkowe pozostały najczęściej kamienne podmurówki, gdyż drewno pokrył styropian i tynk, a dach metalowa dachówka. Zniknęły już balkony drewniane pozbijane jakby z patyków, uniesione niewiele nad ziemią, a jednak sprawiające wrażenie nieustannego zagrożenia życia staruszków, którzy tam leniwie wysiadywali na drewnianych, niewygodnych krzesełkach. Z tego niemal latynoskiego klimatu nie zostało wiele, wieś ziała pustką, może opustoszenie domostw powodowała odbywająca się msza polowa i wszyscy lanckoronianie znaleźli się tam, pociągając za sobą turystów.
Dotarliśmy do budynku piętrowego, nielicznych tutaj, gdzie plener nasz kwaterował, a gdzie duży baner obwieszczał, że budynek jest wystawiony na sprzedaż. Nieaktualne wywieszki donosiły o ciszy nocnej i o potrzebie zameldowania się o określonej godzinie, ale wszystkie okna i drzwi były pozamykane. Na porosłym chwastami podwórku pojawił się nagle mężczyzna w naszym wieku, który wyszedł jakby z poprzedniej epoki, a dosłownie z granatowej budki zrobionej z blachy falistej, która mogła pełnić tutaj bardzo wiele funkcji i która też była z poprzedniej epoki.
– E, sprzedali go za symboliczną złotówkę wtedy – mężczyzna zawiesił głos znacząco i potem wyszczególniał dzieje tych transakcji prowadzących do ruiny pokaźnego gmachu, który gmina sprzedała nie tylko całkowicie wyremontowany, ale nawet z wykrochmaloną pościelą na łóżkach. Wymienił astronomiczną sumę, za jaką chcą go sprzedać i zakończył tym, że tyle to on by nie dał.
– Takie otoczenie? Tutaj? Ani żadnego widoku na góry? – tyle bym nie dał!
Patrząc na niego, wiedzieliśmy, że z pewnością by nie dał, ale nasz jedyny, chętny do rozmowy tubylec miał jeszcze inne skarby, o których chętnie opowiedział wyliczając czołówkę polskich aktorów.
– Pili wódkę do rana, a jak nie mieli już pieniędzy, to płacili grającym dolarami – zakończył triumfalnie.
Zdążyłam zapytać, czy Pszoniak tu jeszcze ma dom. Pamiętam, że wyjechał w przeddzień naszego rozpoczynającego się pleneru i poszliśmy zobaczyć, którą chałupę kupił. Była to bardzo przykurczona chata na miarę kucającego psa, kryta gontem, a w szparach desek można było zobaczyć klepisko. Byliśmy godni podziwu, że Wojciech Pszoniak w ramach jakiejś wiadomej mu za co pokuty, odwiedza Lanckoronę, wypoczywając w czymś tak niewygodnym.
– Pszoniak sprzedał dom – wyjaśnił mężczyzna.
Pożegnaliśmy się, dziękując za ciekawe opowieści.
Weszliśmy jeszcze, mijając pusty kościół na Zamek, czyli niemal zrównane z ziemią bezkształtne, pewnie rozkradzione na podmurówki domów resztki nieokreślonej budowli.
Wróciliśmy na Rynek, gdzie trwało kazanie, po którym rozległy się instrumenty muzyczne oddające ducha polowań.

Wtedy, kiedy przydzielono mnie do Ani, komisarz pleneru Halina miała pojedynczy pokój, jej zastępca Edyta też pojedynczy i wielu jeszcze malarzy śląskich miało pojedyncze pokoje, mimo, że to Schronisko Młodzieżowe miało w pokojach dużo łóżek, to jakoś to wszystko działo się mało demokratycznie. I tak do Zojki, która mieszkała z Ludką, przyjechał kochanek, więc Zojka wprosiła się, by do nas przyjść spać, a ja się entuzjastycznie zgodziłam, bo Ania, która okazała się moją starszą koleżanką ze studiów, a której nie pamiętałam, bo była na innym wydziale, gadała dniami i nocami, i miałam nadzieję, że przyjście trzeciej ten słowotok zmniejszy. Pomyliłam się, gadania było jeszcze więcej, gadania o niczym, gadania, które mnie wycieńczało, czasu coraz mniej, bo przyjechałam spóźniona, a za pobyt na plenerze trzeba było zapłacić namalowanym obrazem, albo i dwoma.
Pamiętam tę rozpadającą się na oczach malarzy Lanckoronę przed ich rozstawionymi na uliczkach sztalugami, która jakimś cudem trwała jak na filmach z horrorów, gdzie takie właśnie chatynki służą po to, by widza straszyć. Ale plener galopował gdzieś w rejony gloryfikacji ruiny, chałturnicy, mogący szpachlą wykonać dziennie trzy obrazy, fabrykowali z tych chałup lukrowane widoczki patriotyczne, gdzie malwy stały wyprężone na straży pobielanych belek fragmentów chat, a te fragmentarycznie zasłonięte zielenią, nie musiały nawet być poprawnie narysowane. I kiedy kupą poszliśmy do Willi Tadeusz – co dopiero po fakcie okazało się wizytą płatną, bo pospiesznie kazano nam zebrać odpowiednią sumę do zapłaty gawędziarzowi – usłyszeliśmy same patriotyczne zasługi gospodarza pensjonatu, który nie tylko kumplował się z Piłsudskim, ale i gościł tych samych aktorów, których nazwiska nasz spotkany mężczyzna wymienił.
– Przyjeżdżają, co roku – kończył reklamiarsko pan Tadeusz. Nawet śniegowce zostawiają w szafach na przyszły rok.
Kiedy obładowana blejtramami, farbami i plecakiem zeszłam piechotą z góry do stacji, bo nawet Ania, która przyjechała tu małym fiatem nie wracała do domu, tylko jechała gdzieś indziej, a nikt mi miejsca w samochodzie nie zaproponował, usiadłam na ławce peronu, czekając na pociąg. Przysiadł się jakiś tubylec, którego z początku nie chciałam słuchać, bo miałam już dość gadania, ale powoli zainteresowałam się jego opowieścią, jak to wszyscy, niemal cała Lanckorona podpisała volklisty w czasie wojny. Tubylec wyraźnie chciał mi to wszystko opowiedzieć z jakiejś bezradności, z jakiejś przemożnej potrzeby, by sprawiedliwości stało się zadość. Kiedy zaczął wymieniać nazwiska, które nic mi nie mówiły i które przelatywały przeze mnie nie zostawiając śladu w mojej pamięci, nagle zrozumiałam, że kumulując w sobie tę jego opowieść, ten jego donos na Lanckoronę, prawdziwy czy nie, jest jakimś niezbędnym mu sposobem na przetrwanie. Paniczność tej opowieści, porównywalna jedynie z architekturą Lanckorony, uzmysłowiła mi całą bezinteresowność tej ekspiacji, jakże bardziej wartościową, niż działalność malarzy chałturników, którzy teraz właśnie siedzieli w swoich samochodach zawalonych obrazami w takich ilościach, że nikt już w nich się nie mieścił, oprócz kierowcy i jego obrazów. A tutaj, na tej maleńkiej stacyjce ktoś faszerował mnie opowieściami, które brałam ze sobą jak bagaż, a który ulatywał, parował, by nie dodawać mi ciężarów, ale oboje wiedzieliśmy, że coś prawdziwego się wydarzyło. I kiedy wsiadałam do wagonu, on nagle ulotnił się, a na peronie nikogo nie było, i nawet zastanawiałam się, czy nie była to tylko moja imaginacja.

Zaszufladkowano do kategorii 2013, dziennik ciała | Otagowano , | 10 komentarzy

Dziennik wiejski (11)

15 lipca 2013, poniedziałek. Marek od dłuższego czasu źle się czuje i ponieważ mama też zaczęła źle się czuć na wsi, przyjechał po nią w ramach łączenia chorych.
Rozkoszowałam się więc samotnością i deszczem nie wychodząc ze swojej wiśniowej piżamy, łóżka i laptopa, a także i tym, że nie mam jeszcze raka odbytu, w każdym razie nic o tym nie wiem, bo zawsze uważałam, że rak odbytu to najgorsze, co może się zdrowemu człowiekowi przydarzyć.
Kilka dni temu Andrzej napisał mi, że potrzebuje obraz na sześćdziesiąte urodziny jakiejś ważnej biznesowej osobistości Ani, a ja odmówiłam namalowania tłumacząc się brakiem farb i pieniędzmi na nie, odpisał, że mnie zabierze do swojego świeżo wyremontowanego gospodarstwa rolnego zaadaptowanego na letnią rezydencję w kieleckim.
– Musimy się spotkać!!! Porwę Cię do Oksy, kupię Ci farby, sobie obetnę ucho i walniemy te bezkresy polskich łanów maków i chabrów, albo spijemy się jak każdy tamtejszy scyzoryk kielecki! ” – pisał Andrzej, a ja odpisywałam niezmiennie, że już jestem po drugiej stronie. Dzisiaj wiedząc, że już nic nie wskóra, przysłał taki wierszyk:

Częste kąpiele zmywają troski
Chwila ze starcem powiewem boskim
Żyj. Nie egzystuj.
Serca się nie bój.
Mówisz. Farbą nie malujesz!
A skąd wiesz?
Swoją prawdą żyjesz!
Słowem nie maluj!
Bogu co boskie.
Wystąpiłaś?
Wierzysz w siebie?
Nie okryją cię całunem.
O Afrodyto z glinianki!
Zeus kochał piorunem.
Grzesząc raził kochanki.
Oczyszczasz ciało!
I z pianą to za mało…
Ty nie ogłosisz końca!
Nie widziała dupa słońca!
Jeśliś z Cyklopa
Zrodzona. Przemyśl!
Z Alwerni chłopa
I z hrabiny przemyskiej
Lej to. Walnij tyskie!
Boś herbu dumnego
Z mezaliansu polskiego.
Ewa Hartman Bieńczycka!
Nie idź w podróbkę!
Na tarczy kłonica
I dziurka przez dupkę!

Przeczytałam ten wierszyk kilkakrotnie. Andrzej prowadził jakiś kabaret na studiach i pewnie ma teraz potrzebę przeżycia tego jeszcze raz, a ja jestem jedynie materiałem dla tej potrzeby. Ale tutaj uderzyła mnie ta nadmierna ilość dup i znowu zaczęłam rozmyślać nad rakiem odbytu. No, bo skąd by Andrzej te dupy tak antycypował.
I wtedy zadzwoniła komórka.
Bałam się nieznanego telefonu. Mój numer dałam tylko Joasi, a ona powiedziała, że będzie dzwonić do mnie z komórki męża, bo ten ma dużo impulsów niewykorzystanych, a musi zadzwonić, gdyż ma taką niepohamowaną potrzebę podzielenia się wiadomością o śmierci ich czternastoletniego psa.
Nie znoszę telefonów i nie wiem, dlaczego uległam, ale od tego czasu regularnie zaczęły dzwonić głuche telefony przez tydzień, trzy razy dziennie i tylko pierwszy nie był głuchy. Kiedy po sygnale się odezwałam, nieznany mi głos spytał:
– Ewa?
– Tak – odpowiedziałam. Kto mówi?
– To ja, twoja matka, Krystyna.
Wtedy weszłam do pokoju i popatrzyłam na mamę, która właśnie mierzyła sobie ciśnienie, a jej komórka leżała na stole.
– Moja mama nie ma w ręce telefonu! – powiedziałam, a ten głos po drugiej stronie się wyłączył.
Kiedy powtórnie zadzwonił nazajutrz, oddzwoniłam natychmiast i odezwała się sekretarka. Potem już nie odbierałam żadnego telefonu.
Ale, ponieważ już na pamięć znałam molestujący mnie numer, a ten wyświetlony był inny, nacisnęłam klawisz.
– Ewa?
– Tak.
– Tu Joasia. Jesteś na wsi?
– Tak.
– To zaraz u ciebie będę, kupiliśmy tutaj psa. Jak do ciebie dojechać?
– Jesteś sama? Bo wiesz, jestem w piżamie…
– Nie, z mężem. Stoimy pod remizą strażacką.
– A to ja wyjdę przed dom. Taka wiśniowa piżama…
Akurat nie padało, ale niebo było zasnute ciemnymi chmurami i mimo popołudniowych godzin robiło się coraz ciemniej. Z komórką przy uchu w piżamie i w pantoflach podeszłam aż pod remizę strażacką, spod której wyszedł ogromny mężczyzna i mnie rozpoznał.
– Ewa?
– To ty Krzysiu? Pytałam z niedowierzaniem, bo nie mogłam pojąć, jak w ciągu dwudziestu lat, od kiedy ostatni raz go widziałam, można tak utyć.
Kiedy wjechali do ogrodu, z samochodu wydostała się Joasia, a za nią wyskoczył płowowłosy szczeniak z czarną mordką. Po powitaniach Krzyś poszedł do sklepu, a Joasia siadła przy stole w ogrodzie i krytycznym okiem ogarniała pospiesznie całą moją posiadłość. Miała widocznie adres z czasów listów papierowych, bo od kiedy odnowiłyśmy naszą korespondencję drogą mailową, niezmiennie jej powtarzałam, że nikogo tutaj nie zapraszam, że chcę być sama i pisać. Że dożyłyśmy wspaniałych czasów bezpłatnych listów i to mnie zupełnie wystarcza, że muszę i tak się tutaj cały czas gimnastykować, by tubylców zapraszających mnie na grilla odmową nie obrażać.
– My tylko na chwilę- powiedziała Joasia nie kryjąc swojego niesmaku widokiem żywopłotu ze sztucznych róż, krzewem papierowych hortensji pod oknem i klombem bratków z aksamitu na trawniku.
– Lato jest po to, by cieszyć się widokiem prawdziwych kwiatów – dodała karcąco.
– Ależ jak ja tu przyjeżdżam, to już wszystkie prace w ogrodzie powinny być zrobione – o, nasturcje jeszcze nie kwitną – pokazałam na liście. Ani nagietki, ani kosmos. Wszystko, co wyrosło, było opóźnione w rozwoju, tylko walcząca z życiem malwa była jedynym żywym kwiatem.
Kiedy wniosłam herbatę i wrócił Krzyś z wódką i karmą dla psa, deszcz lunął. W izbie, gdzie rozpoczęłam generalne sprzątanie po wyjeździe mamy, usiedliśmy przy stole i zaświeciłam lampę. Na łóżku kotłowała się wyjęta z powłoczek pościel i pies cały czas próbował się w niej zanurzyć.
– To jakaś wyrafinowana rasa – próbowałam sobie przypomnieć, jak nazywa się taki owczarek. Joasia, mimo, że w samochodzie mieli rodowód, zaklinała się, że to ich zupełnie nie interesuje, bo nigdzie na wystawy jeździć nie będą.
Krzyś nasypał karmę do przyniesionej przeze mnie kamionkowej miseczki i pies zrezygnował z łóżka i rzucił się na jedzenie.
– Chyba go głodzili, chcieli zaoszczędzić – powiedziała Joasia rozglądając się badawczo po pokoju, jednak uważając, by o nic nie pytać i sprawiać wrażenie, jakby to, co tutaj ujrzała, zupełnie ją nie interesowało. Natomiast uwagę Krzysia przykuł elektryczny rower, którym jeżdżę popływać w gliniaku do sąsiedniej wsi.
Faktycznie, pies opustoszył miseczkę błyskawicznie i przystąpił do żłopania wody, którą przyniosłam w drugiej miseczce.
– Kupiliśmy go, bo wiesz, wstajesz rano, jak zawsze pies pod nogami, a nagle pustka – mówił Krzyś przerywając sobie na moment opowieść o tym, jak miał zawał.
– Klin klinem? – dodałam grzecznie.
– Tak, klin klinem – podjęła Joasia. Doszłam do takiego właśnie wniosku, że to jedyny sposób!
Wszyscyśmy na moment zamilkli, by uszanować śmierć ich psa.
– Zawał. Krzysiu, ty masz szlachetną chorobę, powiedziałabym, prestiżową! Co to za choroba, w porównaniu np. z takim rakiem odbytu! Ty się tylko ciesz z tego zawału! – próbowałam jakoś optymistycznie ocenić jego opowieść, by móc niepostrzeżenie zmienić temat.
– To owczarek belgijski! – przypomniałam sobie nagle i wykrzyknęłam triumfalnie. Szczeniak wskoczył na mnie jakby nagradzając za rozpoznanie jego rasy.
Jednak Krzyś postanowił kontynuować opowieść, jak to znalazł się w szpitalu i ogolono mu jajka. Nie wiedziałam, czy jest to przenośnia, metafora, czy faktycznie przy zwale serca golą mężczyznom miejsca intymne, ale, by nie przedłużać tej opowieści, którą Krzyś postanowił za wszelką cenę dokończyć, nie dopytywałam się, mając nadzieję, że bez zachęty sama wygaśnie.
Na stole stała kupiona przez Krzysia mała buteleczka wódki i przyniesione przeze mnie z kuchni dwa kieliszki.
– Ja pić nie będę – powiedziałam błagalnie. Mam wysokie ciśnienie! – dokończyłam przepraszająco. Krzyś natychmiast pospieszył usłużnie z tabletkami.
– A ty Joasiu?
– Sama pić nie będę! – odburknęła oburzona.
– Chociaż, od operacji, jestem kompletnie zdrowa! – dodała pojednawczo.
– Szkoda, że nie uprzedziliście, że przyjedziecie, bym się przygotowała. Ale mam w lodówce opiekane śledzie… – powiedziałam.
– Nie, zaraz jedziemy. Chcę jeszcze jechać po jasnemu. Rano się zdecydowaliśmy na tego psa. Przeczytałem ogłoszenie, że tylko za pięćset złotych wilczur, jest akurat na tej wsi, a nasz, to był owczarek niemiecki. Chcieliśmy podobnego stróża. – wyjaśniał Krzyś.
Nagle Joasia zorientowała się, że nadszedł czas, by wykorzystać fakt, że zostałam przez nich nawiedzona.
– Mówię mu rano, jedźmy, wreszcie odwiedzimy Ewę przy okazji! Bo tak ekstra, to byśmy się nie zdecydowali jechać taki kawał!
– Ależ ja was nigdy nie zapraszałam! – powiedziałam szczerze i spontanicznie, jednak nim ugryzłam się w język, nastąpiła konsternacja i zapadła głucha cisza.
Potem wstaliśmy, i zaczęliśmy zbierać z podłogi karmę dla psa. Herbatniki w kształcie kości leżały porozrzucane wokół pustej miski. Próbowałam przekonać ich, by zabrali nie otwartą wódkę, ale odmówili.
Kiedy wsiedli do samochodu, deszcz przestał padać.

Wieczorem na Skype Marek wyjaśnił zjawisko głuchych telefonów.
– I co dzwoniła dzisiaj?
– Nie, ani razu.
– Bo ja zadzwoniłem na ten numer przez Skype. I odezwała się jakaś kobieta, której powiedziałem, o co chodzi. Okazało się, że ma na imię Krystyna i ma córkę Ewę. Zaklinała się, że twój numer ma jej córka. Ale widocznie zorientowała się wreszcie, że wprowadziła zły numer, bo już nie dzwoni.
– To przez cały tydzień nie skontaktowała się z córką? I ją to nie zastanowiło? Dziwne.
– No, dziwne.

Zaszufladkowano do kategorii 2013, dziennik ciała | 17 komentarzy

Witold Gombrowicz “Kronos” (2013)

Pięknie wydany jest “Kronos”. Na zdjęciach czarno-białych, które niemal co kilka stron druku pojawiają się jak zjawy – bo najczęściej to nigdzie nie publikowane archiwum prywatne – mamy Argentynę, Niemcy i Francję, i mamy Gombrowicza jak w kleszczach wpływów, który jest tylko pomiędzy. Nawet fotografie z Banco Polaco nie są polskie, ten dostojny gmach z wspaniałym wnętrzem nie jest polski, a sfotografowani współtworzący z Gombrowiczem ten czas Polacy, to jakaś zupełnie inna niż w komunistycznej Polsce kategoria ludzkiej egzystencji.
Wpatruję się zdumiona w te fotografie lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, gdzie garnitury, kapelusze i wyczyszczone buty, a nawet urodziwe chłopaki w swobodnych strojach, nie są ani z minionej epoki, ani współcześni. To jest ciągle pomiędzy, a Gombrowicz nie jest ani obcy, ani też jednym z nich.
“Kronos” jest uzupełnieniem dzieł Gombrowicza i właściwie też nie wchodzi z nimi w żadną relację. Wszelkie intymności pisarza ujawniane z aptekarską prostotą nie wpływają na ich recepcję. Jednak, czytając te urywane zdania, często składające się z jednego słowa, jakby chwytane i przygważdżane po to, by nie umknęły pamięci, lub by stanowiły klucz lub drogowskaz do nazwanego tak obszaru przeżywania, ma się wrażenie, że Gombrowicz, mimo tylu wymienionych tam nazwisk, jest sam na świecie, że buduje tym siebie i siebie umiejscawia najwyższym wysiłkiem woli na ziemi.
Jest w tych pospiesznych zapiskach coś ujmująco uczciwego. Nie to, że odważa się na dokumentowanie życia bez osłony – bo przecież nie jest to ekshibicjonizm, a sprawozdanie z życia – staje się wstrząsającym świadectwem ewidentnego zwycięstwa sztuki. Gombrowicz pokonuje niełatwą sytuację, w jakiej się znalazł po wybuchu drugiej wojny światowej nie rezygnując z powołania artysty, którym nigdy nie przestaje być, mimo ogromnych kosztów i wyrzeczeń.
Zapiski świadczą też o tym, że Gombrowicz nie wyrzeka się potrzeb, nie otamowuje ich i nie sublimuje. W telegraficznej formie dowiadujemy się o jego życiu seksualnym, o jego konsekwencjach (syfilis), o fascynacji pięknem młodości, której przeżywanie jest podstawą jego twórczości. Witalność Gombrowicza przenika nawet najmroczniejsze chwile życia. I te, kiedy ucieka z pensjonatu przez okno, bo nie ma czym zapłacić, i wtedy, kiedy chce się zabić. Banał życia w postaci ciągłych rachunków, które skrupulatnie płaci, nie prowadzi go ani do skąpstwa, ani do nadmiernej przezorności. Jest coś w jego żywocie niesłychanie bezpośredniego, pozbawionego zarówno heroizmu jak i beztroski. Jednak mimo, że Gombrowicz w “Dzienniku” optował za klimatem umiarkowanym, za właśnie – wbrew ewangelicznym przykazaniom – letniością, “Kronos” jest dokumentem dramatycznym i gorącym. Pokazany w nim żywioł życia jest tak gęsty od zapisanych faktów, że właściwie wszystko staje się arcyważne i niezbędne, tak, jakby los człowieka był nie przeżywany, a wypełniany, jakby wszystko, co się zdarzało, zdarza i będzie zdarzać, musi się stać w takiej jedynej postaci. Gombrowicz potrafi w jednym zdaniu napisać o wycieku z członka, ile zaaplikowano mu zastrzyków penicyliny, ile za nie zapłacił i dalej natychmiast przystępuje do spraw literackich, wydawców, nagród, opinii, artykułów w prasie. Podobnie mimochodem dokumentuje erotyczne spotkania pozbawione całkowicie romantyzmu. Nawet kłótnie z Ritą są podane brutalnie, bez cienia żalu czy niepokoju. Ten owiewający zapiski ton wyważonej dokładności w nazywaniu tego, co mu się przydarza, pozbawiony jest konsekwentnie wartościowania. Wszelkie świństwa komunistycznej prasy polskiej, najwyraźniej niezwykle dla Gombrowicza bolesne, które bezpośrednio przyczyniły się do rujnacji i tak nadwątlonego zdrowia, nie znajdują w “Kronosie” odreagowania. “Kronos” nie pełni, jak zazwyczaj dzienniki poufne – funkcji terapeutycznej. Gombrowicz raczej ocala czas miniony poprzez usilną, nie zawsze dającą się (wiele rzeczy sprzed wypłynięcia do Argentyny nie może sobie przypomnieć) rekonstrukcje tworzone dla umiejscowienia siebie w czasie i przestrzeni, dla niczego więcej. To, że zdecydowano się te zapiski wydać najprawdopodobniej jest dziełem szczęśliwego przypadku. Fotografie zapisanych maczkiem kartek świadczą o wielkiej pracy, jaka została wykonana dla ich ocalenia i wydania. Wszelkie, jak anonsuje wydawca, rewelacje w gombrowiczowskiej biografii nie zmieniają gombrowiczowskiego przesłania zawartego w jego krystalicznych utworach. Są natomiast dowodem na to, jak trudne, niesprzyjające rozwojowi artysty życie marnuje jego potencjał, naraża na cierpienie i uniemożliwia twórczość brutalnie przerwaną chorobą i śmiercią.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , | 4 komentarze

Dziennik wiejski (10)

Tegoroczne lato jest pełne umierania.
Internetowa walka o przedłużenie życia, a raczej o godne umieranie poety Romana Knapa zakończyła się w hospicjum, skąd, jak powszechnie wiadomo, już się nie wraca. Ale wiadomo też powszechnie, że na świecie zdarzają się cuda i może cud zdarzyć się w to feralne lato nasycone umieraniem.

Niedawno zadzwoniła Joasia z opowieścią o agonii ich czternastoletniej suki.
Marek wczoraj przez SKYPE przeczytał mi list Małgosi, siostry Małej Krysi. Był w nim jedynie bezduszny kartonik-klepsydra wielkości dowodu osobistego, ze zdjęciem JPII na odwrocie, gdzie wydrukowano, że Mała Krysia zmarła w Krakowie, z końcem maja, a pochowano ją na cmentarzu w rodzinnej wsi z początkiem czerwca.
Zaraz zajrzałam do Sieci, gdzie są jeszcze ślady działalności Małej Krysi w postaci trzech kont na facebooku i pożegnań we wszystkich organizacjach i stowarzyszeniach Nowego Wiśnicza, którym prezesowała i gdzie dostała pracę zaraz po naszym wspólnym dyplomie, oraz w lokalnej Gazecie Wyborczej. Wszyscy piszący o niej jednogłośnie zapewniają, że Mała Krysia była Wielka. Mała Krysia była ode mnie starsza o dziewięć miesięcy i wiem, że gdybym teraz umarła, pies z kulawą nogą by o mnie nic nie napisał, a jednak nie odczułam krzty zazdrości.
Ubiegłego roku we wrześniu operator mojej komórki splajtował i miałam sto złotych do wydzwonienia, padło wtedy na Małą Krysię, którą nieśmiało prosiłam o zwrot mojej obfitej, czterdziestoletniej z nią korespondencji. Wtedy to rozpoczęłyśmy tygodniowy, wielogodzinny maraton telefoniczny, przerywany co i rusz społecznikowskimi obowiązkami Małej Krysi. A to ktoś zadzwonił – a Mała Krysia, tak jak i konta na facebooku, miała też i trzy telefony – ze sprawami organizacyjnymi nadchodzącej pikiety w Warszawie, a to z kościoła, a to ze szkoły. Na czas wyjazdu do Warszawy Mała Krysia szukała opieki dla dwóch psów i opowiadała, że już oddała projekty na przyszłoroczne matury do ewentualnego dofinansowania. Ale kończyło się to zawsze dofinansowaniem z jej nauczycielskiej pensji, gdyż, jak zapewniała, w tym roku ma wyjątkowo utalentowane rzeźbiarki, i nie może dopuścić, by ich talent nie wypłynął z powodu braku pieniędzy.
W ciągu tych wieczornych rozmów używałam wielu forteli, by skłonić Małą Krysię do wspomnień z akademika, a przynajmniej z czasów, kiedy ją w Wiśniczu odwiedziłam. Mała Krysia niczego nie pamiętała, czasami miałam wrażenie, że ledwo sobie mnie przypominała w nawale spraw społecznikowskich i przepływających przez jej matury tabuny przyszłych artystów, a także lokalnej biedoty, gdyż stała na czele Caritasu. Jednak wrodzona uprzejmość, miękkość jej osobowości dająca obcującym z nią poczucie niesłychanego zainteresowania i troski, dawała i mnie poczucie, że jestem nie tylko jej wielką przyjaciółką, ale czymś bezcennym.
– Nie, nie mam żadnych listów, wiesz, liczne przeprowadzki, ależ oczywiście, przyślij moje, tak, zdjęcia koniecznie przyślij, nie, nie mam żadnego zdjęcia z tych lat. Faktycznie, Mała Krysia, od momentu cyfryzacji fotografii fotografowała wszystkie dyplomy i wszystkie prace plenerów ceramicznych, których byłą rok rocznie komisarzem i cichym sponsorem i zapełniała nimi sieciowy album na „Picasa Web Albums”, a by tych jak się wyraziła bezcennych fotografii nie utracić, nagrywała też na płyty CD, których, jak z przerażeniem spostrzegła, zawartość po latach znikała. W tym nawale Krysinych aktywności zadbania o kilka tysięcy zdjęć, moje nieśmiałe prośby o moje zdjęcia i listy, ani demaskowanie nieścisłości – gdyż Mała Krysia od dyplomu do śmierci mieszkała w jednym miejscu i jeśli się w tym małym miasteczku przeprowadzała, to jedynie z ulicy na ulicę – były z mojej strony śmieszne.
Po podzieleniu się problemami pedagogicznymi, w których rozwiązywaniu chcąc nie chcąc telefonicznie uczestniczyłam, Mała Krysia obiecała kontakt mailowy, który najprawdopodobniej nie był możliwy w nawale jej, o wiele ważniejszych kontaktów.
I tak, dostając nagłą wiadomość, że Małej Krysi nie ma wśród żywych, nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Siadłam więc na elektryczny rower i objechałam okolice zastanawiając się, jak to możliwe, by umierać przed czasem kwitnienia lip, zapachów lata i tych wszystkich wspaniałości, które pojawiają się z dnia na dzień na łąkach i w ogrodach, jak można umierać w lecie?
Z zachwaszczonych, nieczynnych torów kolejowych wyrwałam z korzeniami malwę, która rozsiała się płytko na żwirze i posadziłam w ogrodzie. Czubek nagle zwisł, mimo wielokrotnego podlewania deszczówką, ale może chociaż ona to lato przeżyje.

Dzisiaj skończyłam czytać “Kronos” Gombrowicza, który, jak obiecywały liczne anonse wydawnicze, miał być o płceniu. Ależ skąd. “Kronos” jest o umieraniu.

Zaszufladkowano do kategorii 2013, dziennik ciała | Otagowano , , | 4 komentarze

Kamil Brewiński “Clubbing” (2013)

Roman Knap wspomniał niedawno na moim blogu o rychłym debiucie Kamila Brewińskiego, jako o czymś awangardowym. I jest już w od kilku dni w Sieci do ściągnięcia zestaw ponad czterdziestu wierszy Kamila Brewińskiego opublikowane równolegle z papierowym tomikiem.
Wiem, że nie uczestnicząc nigdy w żadnej imprezie klabingowej, trudno mi uczciwie odebrać te wiersze, gdyż z założenia, zdeterminowane tytułem całego zestawu, mówią o odmiennych stanach świadomości wypracowanych uczestnictwem w zbiorowych rozrywkach. Jednak, ponieważ nie doświadczyłam tego, o czym poeta Kamil Brewiński chce mi powiedzieć, tym bardziej wiersze te stały się dla mnie szansą na udział w nich w takiej chociażby, poetyckiej formie.
Najchętniej rozpoczęłabym czytanie od tytułowego wiersza “Clubbing”, jednak po chwili ulegam złudzeniu, że to, czego nie sposób pojąć w jednym wierszu, nie pojmiemy dalej (np. “(…)w drugim końcu sali otwiera się mucha(…)”, to mamy kontynuację tej muchy w następnym wierszu i wyjaśnienie, że nie chodzi o sekcję zwłok owada, ale o jego lot). Ten formalny zabieg – przerzutnie miedzy wierszami, a nie wersami, wystawiają czytelnika na ciężką próbę cierpliwości, gdyż mimo maksymalnej dobrej woli, nie zostaje on w żaden sposób nagrodzony dowiedzeniem się, o co autorowi chodziło.
Być może moje niezrozumienie spowodowane brakiem udziału w polskim klabingu, jestem niewtajemniczona. Ale czy ktoś z fanów imprezowania w nocnych lokalach jest w stanie zrozumieć np. to:

“(…) i gdzie pomieścić muchę która przeczy śladom
jej bezładna obecność jak słońce jest jasna
jej bezładna obecność gaszona przez pismo (…)”
[Lambada]

Wiem, że pismo można gasić muchą i muchę pismem, ja to wszystko wiem, że wiersze pisze się nie po to, by rozumiał je autor, a już najmniej czytelnik, bo wiersze nie są do rozumienia, nie do filozofowania, ale do przeżywania. Taniec z Kamilem Brewińskim jest jednak wyzwaniem ekstremalnym i na to też trzeba się, biorąc tomik do ręki, zgodzić. Jednak żal tego wielkiego NIC jest niewspółmierny do tego, co otrzymuje się po lekturze. Niestety dostajemy nie żadną „nową lirykę”, jak anonsują reklamy, ale jej całkowity brak.
Bohater wierszy, “didżej rewynsky” miksuje pismo według zasady tumiwisizmu, abnegacji i lekceważenia. Zawsze w odbiorze poezji jest jeszcze oprócz tzw. pozy, dystansu do tego, co się pisze, czysto osobowościowy ślad pozostawiony przez autora jak linie papilarne. Autor może być antypatyczny, może być przyjemny, może być neutralny i nie wpływa to nigdy na jakość poezji, ponieważ poezja zawsze jest osobna i jest przez akt powstania oczyszczona z tych naleciałości. Tutaj nic nie powstało i pozostała tylko arogancja autora.
Wysławiany na portalu liternet wiersz “Władysław Emeryk” odwołuje się do szaleństw dziewiętnastego wieku, ale przecież nie nawiązuje z szaleństwem dzisiejszym, prowincjonalnym i po gombrowiczowsko najwyżej bembergującym wysyłaniem „zajączków” sreberkiem. Jak pięść do nosa mają się te skale artyzmu i przeżywania, bez względu, czy się śpi na dywanie, czy na gołych deskach podłogi lub na betonie. Nie to, że wiek maszyn, industrializacji, wprowadzenia nowości technologicznych umożliwiających inny i nieznany dotąd styl spędzania wolego czasu i zabawy zniszczył jakieś “pierwotne”, “bardziej ludzkie”, “lepsze” rozwiązania egzystencjalne. Problemem jest artysta, który ma ten unikalny nerw czasu – który dany mu jest przeżywać – uchwycić. Kamil Brewiński zdaje się nie tylko nie uczestniczyć w żadnym życiu klubowym, a jeśli jednak, to niczego ani nie dostrzega, ani nie przeżywa, na dodatek nie potrafi nic na ten temat powiedzieć. I co z tego, że ktoś jedzie taksówką i puszcza wiatry, kiedy oprócz złamania obyczajowego tabu nie wieje tutaj żadnym innym przełomem. Ogolona cipka, niechciane ciąże, “pierdolnięty agent nie który jara z lufki”, to może i charakterystyka jakiejś subkultury, ale tak naprawdę, kogo to obchodzi.
Jest wiele odnośników do kulturowych kalek, jak szklany pantofelek Kopciuszka, czy karaluchy do poduchy, jednak Brewiński konsekwentnie wstawia je w wersy bardziej jako popis tzw. erudycji, niż jako skrót znaczeniowy. Podobnie na tej zasadzie pojawia się Puszkin, Emeryk, O’Hara, Feliński.

“(…) rozkminiałam neon to byłby jakiś dowód
że wyszliśmy z próżni ozdobić mrok owodni(…)”
[DXH 130025]

Może to i matrixowe, jednak w filmie dużo dano, by taniec w powietrzu był wiarygodny. Taniec do utworów Kamila Brewińskiego dowodzi tylko, jak łatwo dzisiaj być poetą, nawet nie trzeba tak naprawdę niczego rozkminiać i już się nim jest.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano | 31 komentarzy