Witold Gombrowicz “Kronos” (2013)

Pięknie wydany jest “Kronos”. Na zdjęciach czarno-białych, które niemal co kilka stron druku pojawiają się jak zjawy – bo najczęściej to nigdzie nie publikowane archiwum prywatne – mamy Argentynę, Niemcy i Francję, i mamy Gombrowicza jak w kleszczach wpływów, który jest tylko pomiędzy. Nawet fotografie z Banco Polaco nie są polskie, ten dostojny gmach z wspaniałym wnętrzem nie jest polski, a sfotografowani współtworzący z Gombrowiczem ten czas Polacy, to jakaś zupełnie inna niż w komunistycznej Polsce kategoria ludzkiej egzystencji.
Wpatruję się zdumiona w te fotografie lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, gdzie garnitury, kapelusze i wyczyszczone buty, a nawet urodziwe chłopaki w swobodnych strojach, nie są ani z minionej epoki, ani współcześni. To jest ciągle pomiędzy, a Gombrowicz nie jest ani obcy, ani też jednym z nich.
“Kronos” jest uzupełnieniem dzieł Gombrowicza i właściwie też nie wchodzi z nimi w żadną relację. Wszelkie intymności pisarza ujawniane z aptekarską prostotą nie wpływają na ich recepcję. Jednak, czytając te urywane zdania, często składające się z jednego słowa, jakby chwytane i przygważdżane po to, by nie umknęły pamięci, lub by stanowiły klucz lub drogowskaz do nazwanego tak obszaru przeżywania, ma się wrażenie, że Gombrowicz, mimo tylu wymienionych tam nazwisk, jest sam na świecie, że buduje tym siebie i siebie umiejscawia najwyższym wysiłkiem woli na ziemi.
Jest w tych pospiesznych zapiskach coś ujmująco uczciwego. Nie to, że odważa się na dokumentowanie życia bez osłony – bo przecież nie jest to ekshibicjonizm, a sprawozdanie z życia – staje się wstrząsającym świadectwem ewidentnego zwycięstwa sztuki. Gombrowicz pokonuje niełatwą sytuację, w jakiej się znalazł po wybuchu drugiej wojny światowej nie rezygnując z powołania artysty, którym nigdy nie przestaje być, mimo ogromnych kosztów i wyrzeczeń.
Zapiski świadczą też o tym, że Gombrowicz nie wyrzeka się potrzeb, nie otamowuje ich i nie sublimuje. W telegraficznej formie dowiadujemy się o jego życiu seksualnym, o jego konsekwencjach (syfilis), o fascynacji pięknem młodości, której przeżywanie jest podstawą jego twórczości. Witalność Gombrowicza przenika nawet najmroczniejsze chwile życia. I te, kiedy ucieka z pensjonatu przez okno, bo nie ma czym zapłacić, i wtedy, kiedy chce się zabić. Banał życia w postaci ciągłych rachunków, które skrupulatnie płaci, nie prowadzi go ani do skąpstwa, ani do nadmiernej przezorności. Jest coś w jego żywocie niesłychanie bezpośredniego, pozbawionego zarówno heroizmu jak i beztroski. Jednak mimo, że Gombrowicz w “Dzienniku” optował za klimatem umiarkowanym, za właśnie – wbrew ewangelicznym przykazaniom – letniością, “Kronos” jest dokumentem dramatycznym i gorącym. Pokazany w nim żywioł życia jest tak gęsty od zapisanych faktów, że właściwie wszystko staje się arcyważne i niezbędne, tak, jakby los człowieka był nie przeżywany, a wypełniany, jakby wszystko, co się zdarzało, zdarza i będzie zdarzać, musi się stać w takiej jedynej postaci. Gombrowicz potrafi w jednym zdaniu napisać o wycieku z członka, ile zaaplikowano mu zastrzyków penicyliny, ile za nie zapłacił i dalej natychmiast przystępuje do spraw literackich, wydawców, nagród, opinii, artykułów w prasie. Podobnie mimochodem dokumentuje erotyczne spotkania pozbawione całkowicie romantyzmu. Nawet kłótnie z Ritą są podane brutalnie, bez cienia żalu czy niepokoju. Ten owiewający zapiski ton wyważonej dokładności w nazywaniu tego, co mu się przydarza, pozbawiony jest konsekwentnie wartościowania. Wszelkie świństwa komunistycznej prasy polskiej, najwyraźniej niezwykle dla Gombrowicza bolesne, które bezpośrednio przyczyniły się do rujnacji i tak nadwątlonego zdrowia, nie znajdują w “Kronosie” odreagowania. “Kronos” nie pełni, jak zazwyczaj dzienniki poufne – funkcji terapeutycznej. Gombrowicz raczej ocala czas miniony poprzez usilną, nie zawsze dającą się (wiele rzeczy sprzed wypłynięcia do Argentyny nie może sobie przypomnieć) rekonstrukcje tworzone dla umiejscowienia siebie w czasie i przestrzeni, dla niczego więcej. To, że zdecydowano się te zapiski wydać najprawdopodobniej jest dziełem szczęśliwego przypadku. Fotografie zapisanych maczkiem kartek świadczą o wielkiej pracy, jaka została wykonana dla ich ocalenia i wydania. Wszelkie, jak anonsuje wydawca, rewelacje w gombrowiczowskiej biografii nie zmieniają gombrowiczowskiego przesłania zawartego w jego krystalicznych utworach. Są natomiast dowodem na to, jak trudne, niesprzyjające rozwojowi artysty życie marnuje jego potencjał, naraża na cierpienie i uniemożliwia twórczość brutalnie przerwaną chorobą i śmiercią.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii czytam więc jestem i oznaczony tagami , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

4 odpowiedzi na Witold Gombrowicz “Kronos” (2013)

  1. Janusz Solarz pisze:

    pieknie i przenikliwie pani pisze

  2. Ewa pisze:

    Ach, dzięki Panie Januszu, chyba nasze pokolenie może dopiero dzisiaj w pełni docenić dzieło Gombrowicza, jako owoc niedostępny nam, a adresowany właśnie do nas. Egzemplarz “Ferdydure” wydany po wojnie w 1956 roku udało nam się wypożyczyć na kilka dni dzięki Oli Łamik, która nie lada znajomościami wydobyła ją z jakiejś zabrzańskiej biblioteki. Było to dla nas zawsze olśnienie, wbrew innym, którzy z czasem “przekonywali się” do Gombrowicza. W stanie wojennym o zapisach na wydawane dzieł wszystkich było głośno, ale myśmy wiedzieli, że nawet na zapisy się nie załapiemy. Pan może w Nowym Jorku miał to wszystko wcześniej. Ale czas lektur jest ważny, dlatego ciągle piszę o zmarnowaniu.

  3. Janusz Solarz pisze:

    czytalem Gombrowicza po raz pierwszy na studiach podyplomowych w Syracuse (1987), staly na polce w bibliotece rzeczy wszystkie, zakurzone bo nikt ich nie czytal, i dla mnie, pozerane lapczywie w obita sniegiem zime polnocnego Nowego Jorku mialy wartosc terapeutyczna;

    chcialem tez dodac, ze caly cykl obserwacji z podrozy po Kaliforni byl swietny, spostrzezenia i wnioski oryginalne, wszystko bardzo ciekawe; taka non-fiction to jest Pani domena

  4. Ewa pisze:

    Też chciałabym Panu, czyli Wezuwiuszowi Etnicznemu, pogratulować przekładów wierszy z języka angielskiego na portalu Liternet, niestety, nie znam na tyle angielskiego, bym mogła je w pełni docenić.

    Cykl kalifornijski miał w zamierzeniu składać się z 25 odcinków dziennika i 25 wierszy, ale nie mam pojęcia, czy uda mi się w to lato to sfinalizować, potem już wszystko się zaciera… Ale dziękuję za zachętę, bo cały czas miałam wątpliwości, czy właściwie odczytywałam moje przeżycia, które dla tubylców takich jak Pan, zakorzenionych w Ameryce mogą być nietrafione.

    Musiał Pan czytać to właśnie rozlatujące się wydanie ze stanu wojennego (kartki były klejone i rozpadała się książka po jednym czytaniu), które w końcu teściowa, mając znajomości w gliwickiej księgarni, nam w miarę jak się tomy ukazywały, kupowała na subskrypcję. Bo wcześniej wyszło wydane przez Kulturę paryską i emigranci mieli swobodny dostęp. Ale jak Pan pisze, Pana stypendium wypadło właśnie na te lata.
    Zastanawia to, że dla wielu polskich czytelników nie była i nie jest to rewelacja. Nawet dzisiaj, jak weszłam na linkowaną przez Wikipedię stronę “Ferdydurke” znalazłam komentarz, że to najgorsza książka, jaką piszący go przeczytał. Wielu ludzi wybrzydza, to lubi, tamto nie. Dla mnie wszystko jest genialne, aktualne, świeże przez te wszystkie lata od momentu dostępności jego dzieł. Dlatego nawet te, nie przeznaczone do druku urwane słowa Gombrowicza zza grobu wydane w “Kronosie” przeczytałam łapczywie jak zakochana fanka.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *