Tegoroczne lato jest pełne umierania.
Internetowa walka o przedłużenie życia, a raczej o godne umieranie poety Romana Knapa zakończyła się w hospicjum, skąd, jak powszechnie wiadomo, już się nie wraca. Ale wiadomo też powszechnie, że na świecie zdarzają się cuda i może cud zdarzyć się w to feralne lato nasycone umieraniem.
Niedawno zadzwoniła Joasia z opowieścią o agonii ich czternastoletniej suki.
Marek wczoraj przez SKYPE przeczytał mi list Małgosi, siostry Małej Krysi. Był w nim jedynie bezduszny kartonik-klepsydra wielkości dowodu osobistego, ze zdjęciem JPII na odwrocie, gdzie wydrukowano, że Mała Krysia zmarła w Krakowie, z końcem maja, a pochowano ją na cmentarzu w rodzinnej wsi z początkiem czerwca.
Zaraz zajrzałam do Sieci, gdzie są jeszcze ślady działalności Małej Krysi w postaci trzech kont na facebooku i pożegnań we wszystkich organizacjach i stowarzyszeniach Nowego Wiśnicza, którym prezesowała i gdzie dostała pracę zaraz po naszym wspólnym dyplomie, oraz w lokalnej Gazecie Wyborczej. Wszyscy piszący o niej jednogłośnie zapewniają, że Mała Krysia była Wielka. Mała Krysia była ode mnie starsza o dziewięć miesięcy i wiem, że gdybym teraz umarła, pies z kulawą nogą by o mnie nic nie napisał, a jednak nie odczułam krzty zazdrości.
Ubiegłego roku we wrześniu operator mojej komórki splajtował i miałam sto złotych do wydzwonienia, padło wtedy na Małą Krysię, którą nieśmiało prosiłam o zwrot mojej obfitej, czterdziestoletniej z nią korespondencji. Wtedy to rozpoczęłyśmy tygodniowy, wielogodzinny maraton telefoniczny, przerywany co i rusz społecznikowskimi obowiązkami Małej Krysi. A to ktoś zadzwonił – a Mała Krysia, tak jak i konta na facebooku, miała też i trzy telefony – ze sprawami organizacyjnymi nadchodzącej pikiety w Warszawie, a to z kościoła, a to ze szkoły. Na czas wyjazdu do Warszawy Mała Krysia szukała opieki dla dwóch psów i opowiadała, że już oddała projekty na przyszłoroczne matury do ewentualnego dofinansowania. Ale kończyło się to zawsze dofinansowaniem z jej nauczycielskiej pensji, gdyż, jak zapewniała, w tym roku ma wyjątkowo utalentowane rzeźbiarki, i nie może dopuścić, by ich talent nie wypłynął z powodu braku pieniędzy.
W ciągu tych wieczornych rozmów używałam wielu forteli, by skłonić Małą Krysię do wspomnień z akademika, a przynajmniej z czasów, kiedy ją w Wiśniczu odwiedziłam. Mała Krysia niczego nie pamiętała, czasami miałam wrażenie, że ledwo sobie mnie przypominała w nawale spraw społecznikowskich i przepływających przez jej matury tabuny przyszłych artystów, a także lokalnej biedoty, gdyż stała na czele Caritasu. Jednak wrodzona uprzejmość, miękkość jej osobowości dająca obcującym z nią poczucie niesłychanego zainteresowania i troski, dawała i mnie poczucie, że jestem nie tylko jej wielką przyjaciółką, ale czymś bezcennym.
– Nie, nie mam żadnych listów, wiesz, liczne przeprowadzki, ależ oczywiście, przyślij moje, tak, zdjęcia koniecznie przyślij, nie, nie mam żadnego zdjęcia z tych lat. Faktycznie, Mała Krysia, od momentu cyfryzacji fotografii fotografowała wszystkie dyplomy i wszystkie prace plenerów ceramicznych, których byłą rok rocznie komisarzem i cichym sponsorem i zapełniała nimi sieciowy album na „Picasa Web Albums”, a by tych jak się wyraziła bezcennych fotografii nie utracić, nagrywała też na płyty CD, których, jak z przerażeniem spostrzegła, zawartość po latach znikała. W tym nawale Krysinych aktywności zadbania o kilka tysięcy zdjęć, moje nieśmiałe prośby o moje zdjęcia i listy, ani demaskowanie nieścisłości – gdyż Mała Krysia od dyplomu do śmierci mieszkała w jednym miejscu i jeśli się w tym małym miasteczku przeprowadzała, to jedynie z ulicy na ulicę – były z mojej strony śmieszne.
Po podzieleniu się problemami pedagogicznymi, w których rozwiązywaniu chcąc nie chcąc telefonicznie uczestniczyłam, Mała Krysia obiecała kontakt mailowy, który najprawdopodobniej nie był możliwy w nawale jej, o wiele ważniejszych kontaktów.
I tak, dostając nagłą wiadomość, że Małej Krysi nie ma wśród żywych, nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Siadłam więc na elektryczny rower i objechałam okolice zastanawiając się, jak to możliwe, by umierać przed czasem kwitnienia lip, zapachów lata i tych wszystkich wspaniałości, które pojawiają się z dnia na dzień na łąkach i w ogrodach, jak można umierać w lecie?
Z zachwaszczonych, nieczynnych torów kolejowych wyrwałam z korzeniami malwę, która rozsiała się płytko na żwirze i posadziłam w ogrodzie. Czubek nagle zwisł, mimo wielokrotnego podlewania deszczówką, ale może chociaż ona to lato przeżyje.
Dzisiaj skończyłam czytać “Kronos” Gombrowicza, który, jak obiecywały liczne anonse wydawnicze, miał być o płceniu. Ależ skąd. “Kronos” jest o umieraniu.
Nie pamiętam takiego roku. Od stycznia straciłam 13 przyjaciół – starszych i młodszych, wkrótce odejdzie następna; kiedy widzę 37-kilową Magdę, niedawną wysoką dziewczynę z twarzą pełną słońca, kiedy widzę zdjęcia Romana – wszystko mnie boli i złości bezradność. Od kilku dni karczuję nieużytki w swoim wielkim ogrodzie, czasem od piątej rano i wtedy, taka brudna i wykończona czuję, że jeszcze żyję. Co za zbieg okoliczności, pani Ewo – posadziłam w ogrodzie pokaleczoną, z uszkodzonym korzeniem malwę. Czubek również opadł, część liści zżółkła, ale dwudniowy deszcz okazał się chyba zbawienny, bo dzisiaj zobaczyłam pierwszy kwiat. Bordowy. Cud – to słowo, które ostatnio wciąż kołacze mi się po głowie.
Moja malwa też przeżyła, ale tylko, tak jak u Pani, dzięki nieustającym deszczom. Listki zwiędły, ale pączki się rozwinęły i widać, że się przyjęła.
Chyba na więcej cudów nie ma co liczyć. Sieć zrobiła wszystko, co mogła, akcja Pani Małgosi była przeprowadzona perfekcyjnie, a poeci stanęli na wysokości zadania błyskawicznie, ofiarnie i wyglądało to imponująco. Niech żywi nie tracą nadziei, można by powiedzieć, ale nadzieja zaprzepaściła dorobek artystyczny Romana, którego nie jest w stanie teraz przekazać, bo jest zbyt słaby.
Deszcze, deszcze… A Roman jest takim dowcipnym człowiekiem.
Noc jest najgorsza
tak, jest najgorsza o 3:30 w Hospicjum Miłosierdzia Bożego w Gliwicach.