15 lipca 2013, poniedziałek. Marek od dłuższego czasu źle się czuje i ponieważ mama też zaczęła źle się czuć na wsi, przyjechał po nią w ramach łączenia chorych.
Rozkoszowałam się więc samotnością i deszczem nie wychodząc ze swojej wiśniowej piżamy, łóżka i laptopa, a także i tym, że nie mam jeszcze raka odbytu, w każdym razie nic o tym nie wiem, bo zawsze uważałam, że rak odbytu to najgorsze, co może się zdrowemu człowiekowi przydarzyć.
Kilka dni temu Andrzej napisał mi, że potrzebuje obraz na sześćdziesiąte urodziny jakiejś ważnej biznesowej osobistości Ani, a ja odmówiłam namalowania tłumacząc się brakiem farb i pieniędzmi na nie, odpisał, że mnie zabierze do swojego świeżo wyremontowanego gospodarstwa rolnego zaadaptowanego na letnią rezydencję w kieleckim.
– Musimy się spotkać!!! Porwę Cię do Oksy, kupię Ci farby, sobie obetnę ucho i walniemy te bezkresy polskich łanów maków i chabrów, albo spijemy się jak każdy tamtejszy scyzoryk kielecki! ” – pisał Andrzej, a ja odpisywałam niezmiennie, że już jestem po drugiej stronie. Dzisiaj wiedząc, że już nic nie wskóra, przysłał taki wierszyk:
Częste kąpiele zmywają troski
Chwila ze starcem powiewem boskim
Żyj. Nie egzystuj.
Serca się nie bój.
Mówisz. Farbą nie malujesz!
A skąd wiesz?
Swoją prawdą żyjesz!
Słowem nie maluj!
Bogu co boskie.
Wystąpiłaś?
Wierzysz w siebie?
Nie okryją cię całunem.
O Afrodyto z glinianki!
Zeus kochał piorunem.
Grzesząc raził kochanki.
Oczyszczasz ciało!
I z pianą to za mało…
Ty nie ogłosisz końca!
Nie widziała dupa słońca!
Jeśliś z Cyklopa
Zrodzona. Przemyśl!
Z Alwerni chłopa
I z hrabiny przemyskiej
Lej to. Walnij tyskie!
Boś herbu dumnego
Z mezaliansu polskiego.
Ewa Hartman Bieńczycka!
Nie idź w podróbkę!
Na tarczy kłonica
I dziurka przez dupkę!
Przeczytałam ten wierszyk kilkakrotnie. Andrzej prowadził jakiś kabaret na studiach i pewnie ma teraz potrzebę przeżycia tego jeszcze raz, a ja jestem jedynie materiałem dla tej potrzeby. Ale tutaj uderzyła mnie ta nadmierna ilość dup i znowu zaczęłam rozmyślać nad rakiem odbytu. No, bo skąd by Andrzej te dupy tak antycypował.
I wtedy zadzwoniła komórka.
Bałam się nieznanego telefonu. Mój numer dałam tylko Joasi, a ona powiedziała, że będzie dzwonić do mnie z komórki męża, bo ten ma dużo impulsów niewykorzystanych, a musi zadzwonić, gdyż ma taką niepohamowaną potrzebę podzielenia się wiadomością o śmierci ich czternastoletniego psa.
Nie znoszę telefonów i nie wiem, dlaczego uległam, ale od tego czasu regularnie zaczęły dzwonić głuche telefony przez tydzień, trzy razy dziennie i tylko pierwszy nie był głuchy. Kiedy po sygnale się odezwałam, nieznany mi głos spytał:
– Ewa?
– Tak – odpowiedziałam. Kto mówi?
– To ja, twoja matka, Krystyna.
Wtedy weszłam do pokoju i popatrzyłam na mamę, która właśnie mierzyła sobie ciśnienie, a jej komórka leżała na stole.
– Moja mama nie ma w ręce telefonu! – powiedziałam, a ten głos po drugiej stronie się wyłączył.
Kiedy powtórnie zadzwonił nazajutrz, oddzwoniłam natychmiast i odezwała się sekretarka. Potem już nie odbierałam żadnego telefonu.
Ale, ponieważ już na pamięć znałam molestujący mnie numer, a ten wyświetlony był inny, nacisnęłam klawisz.
– Ewa?
– Tak.
– Tu Joasia. Jesteś na wsi?
– Tak.
– To zaraz u ciebie będę, kupiliśmy tutaj psa. Jak do ciebie dojechać?
– Jesteś sama? Bo wiesz, jestem w piżamie…
– Nie, z mężem. Stoimy pod remizą strażacką.
– A to ja wyjdę przed dom. Taka wiśniowa piżama…
Akurat nie padało, ale niebo było zasnute ciemnymi chmurami i mimo popołudniowych godzin robiło się coraz ciemniej. Z komórką przy uchu w piżamie i w pantoflach podeszłam aż pod remizę strażacką, spod której wyszedł ogromny mężczyzna i mnie rozpoznał.
– Ewa?
– To ty Krzysiu? Pytałam z niedowierzaniem, bo nie mogłam pojąć, jak w ciągu dwudziestu lat, od kiedy ostatni raz go widziałam, można tak utyć.
Kiedy wjechali do ogrodu, z samochodu wydostała się Joasia, a za nią wyskoczył płowowłosy szczeniak z czarną mordką. Po powitaniach Krzyś poszedł do sklepu, a Joasia siadła przy stole w ogrodzie i krytycznym okiem ogarniała pospiesznie całą moją posiadłość. Miała widocznie adres z czasów listów papierowych, bo od kiedy odnowiłyśmy naszą korespondencję drogą mailową, niezmiennie jej powtarzałam, że nikogo tutaj nie zapraszam, że chcę być sama i pisać. Że dożyłyśmy wspaniałych czasów bezpłatnych listów i to mnie zupełnie wystarcza, że muszę i tak się tutaj cały czas gimnastykować, by tubylców zapraszających mnie na grilla odmową nie obrażać.
– My tylko na chwilę- powiedziała Joasia nie kryjąc swojego niesmaku widokiem żywopłotu ze sztucznych róż, krzewem papierowych hortensji pod oknem i klombem bratków z aksamitu na trawniku.
– Lato jest po to, by cieszyć się widokiem prawdziwych kwiatów – dodała karcąco.
– Ależ jak ja tu przyjeżdżam, to już wszystkie prace w ogrodzie powinny być zrobione – o, nasturcje jeszcze nie kwitną – pokazałam na liście. Ani nagietki, ani kosmos. Wszystko, co wyrosło, było opóźnione w rozwoju, tylko walcząca z życiem malwa była jedynym żywym kwiatem.
Kiedy wniosłam herbatę i wrócił Krzyś z wódką i karmą dla psa, deszcz lunął. W izbie, gdzie rozpoczęłam generalne sprzątanie po wyjeździe mamy, usiedliśmy przy stole i zaświeciłam lampę. Na łóżku kotłowała się wyjęta z powłoczek pościel i pies cały czas próbował się w niej zanurzyć.
– To jakaś wyrafinowana rasa – próbowałam sobie przypomnieć, jak nazywa się taki owczarek. Joasia, mimo, że w samochodzie mieli rodowód, zaklinała się, że to ich zupełnie nie interesuje, bo nigdzie na wystawy jeździć nie będą.
Krzyś nasypał karmę do przyniesionej przeze mnie kamionkowej miseczki i pies zrezygnował z łóżka i rzucił się na jedzenie.
– Chyba go głodzili, chcieli zaoszczędzić – powiedziała Joasia rozglądając się badawczo po pokoju, jednak uważając, by o nic nie pytać i sprawiać wrażenie, jakby to, co tutaj ujrzała, zupełnie ją nie interesowało. Natomiast uwagę Krzysia przykuł elektryczny rower, którym jeżdżę popływać w gliniaku do sąsiedniej wsi.
Faktycznie, pies opustoszył miseczkę błyskawicznie i przystąpił do żłopania wody, którą przyniosłam w drugiej miseczce.
– Kupiliśmy go, bo wiesz, wstajesz rano, jak zawsze pies pod nogami, a nagle pustka – mówił Krzyś przerywając sobie na moment opowieść o tym, jak miał zawał.
– Klin klinem? – dodałam grzecznie.
– Tak, klin klinem – podjęła Joasia. Doszłam do takiego właśnie wniosku, że to jedyny sposób!
Wszyscyśmy na moment zamilkli, by uszanować śmierć ich psa.
– Zawał. Krzysiu, ty masz szlachetną chorobę, powiedziałabym, prestiżową! Co to za choroba, w porównaniu np. z takim rakiem odbytu! Ty się tylko ciesz z tego zawału! – próbowałam jakoś optymistycznie ocenić jego opowieść, by móc niepostrzeżenie zmienić temat.
– To owczarek belgijski! – przypomniałam sobie nagle i wykrzyknęłam triumfalnie. Szczeniak wskoczył na mnie jakby nagradzając za rozpoznanie jego rasy.
Jednak Krzyś postanowił kontynuować opowieść, jak to znalazł się w szpitalu i ogolono mu jajka. Nie wiedziałam, czy jest to przenośnia, metafora, czy faktycznie przy zwale serca golą mężczyznom miejsca intymne, ale, by nie przedłużać tej opowieści, którą Krzyś postanowił za wszelką cenę dokończyć, nie dopytywałam się, mając nadzieję, że bez zachęty sama wygaśnie.
Na stole stała kupiona przez Krzysia mała buteleczka wódki i przyniesione przeze mnie z kuchni dwa kieliszki.
– Ja pić nie będę – powiedziałam błagalnie. Mam wysokie ciśnienie! – dokończyłam przepraszająco. Krzyś natychmiast pospieszył usłużnie z tabletkami.
– A ty Joasiu?
– Sama pić nie będę! – odburknęła oburzona.
– Chociaż, od operacji, jestem kompletnie zdrowa! – dodała pojednawczo.
– Szkoda, że nie uprzedziliście, że przyjedziecie, bym się przygotowała. Ale mam w lodówce opiekane śledzie… – powiedziałam.
– Nie, zaraz jedziemy. Chcę jeszcze jechać po jasnemu. Rano się zdecydowaliśmy na tego psa. Przeczytałem ogłoszenie, że tylko za pięćset złotych wilczur, jest akurat na tej wsi, a nasz, to był owczarek niemiecki. Chcieliśmy podobnego stróża. – wyjaśniał Krzyś.
Nagle Joasia zorientowała się, że nadszedł czas, by wykorzystać fakt, że zostałam przez nich nawiedzona.
– Mówię mu rano, jedźmy, wreszcie odwiedzimy Ewę przy okazji! Bo tak ekstra, to byśmy się nie zdecydowali jechać taki kawał!
– Ależ ja was nigdy nie zapraszałam! – powiedziałam szczerze i spontanicznie, jednak nim ugryzłam się w język, nastąpiła konsternacja i zapadła głucha cisza.
Potem wstaliśmy, i zaczęliśmy zbierać z podłogi karmę dla psa. Herbatniki w kształcie kości leżały porozrzucane wokół pustej miski. Próbowałam przekonać ich, by zabrali nie otwartą wódkę, ale odmówili.
Kiedy wsiedli do samochodu, deszcz przestał padać.
Wieczorem na Skype Marek wyjaśnił zjawisko głuchych telefonów.
– I co dzwoniła dzisiaj?
– Nie, ani razu.
– Bo ja zadzwoniłem na ten numer przez Skype. I odezwała się jakaś kobieta, której powiedziałem, o co chodzi. Okazało się, że ma na imię Krystyna i ma córkę Ewę. Zaklinała się, że twój numer ma jej córka. Ale widocznie zorientowała się wreszcie, że wprowadziła zły numer, bo już nie dzwoni.
– To przez cały tydzień nie skontaktowała się z córką? I ją to nie zastanowiło? Dziwne.
– No, dziwne.
Przypomina mi to trochę opowiadanie Marka Hłaski “Pętla”. Tam też ludzie tylko przeszkadzają.
Bardziej pamiętam film, niż opowiadanie. Faktycznie, Holoubkowi cały czas różne Diabły mówiły coś przez telefon, przedostawały się tą drogą.
Tak, chciałam napisać o tym, że świat nie życzy sobie, byśmy żyli według własnych potrzeb, a jedynie potrzeb świata. I czym to się kończy, to już Hłasko dopowiedział. Ech…
Taki tekst jest wart każdego poświęcenia i ryzyka. Przecież mogłaś się jakoś wykręcić, ale niezawodny instynkt podpowiedział Ci, że warto zaryzykować. Nawet raka odbytu.
Ale dla mnie to jesteś bardziej z Gogola niż z Hłaski, który nie miał tak finezyjnej ironii. W ogóle jego rzeczy nie były dowcipne, zresztą pisane zgodnie z manierą socrealistyczną i tam musiało być wszystko serio. I było, choć potrafił mimo tej konwencji wcisnąć rzeczy uniwersalne, a nie tylko doraźnie propagandowe. U Ciebie nie ma dopowiadającego szyderczo narratora, a opowiadający jest prostolinijny i szczery, jakby nie wiedzący co z nim wyprawiają i do czego użyją jeszcze, przez co humor opowiadania zyskuje. Ale za sprawą jakiejś magii czytelnik widzi, niczym na zdjęciu rentgenowskim, ukryte sensy i znaczenia całej sytuacji. I to jest sytuacja uniwersalna i uniwersalnie ją uchwyciłaś.
Chyba na podstawie filmu ktoś potem zrobił plakat z pętlą w kształcie butelki (słynna szkoła polskiego plakatu). Bo tam chodziło o kuszenie alkoholika, a u Ciebie przeciwnie – o kuszenie abstynenta.
Mnie w filmie uderzyło posiadanie aparatu telefonicznego przez tego degenerata, nota bene pozostawionego przez cały film samiutkiego, co mogło skończyć się tylko tym czym się skończyło. W filmie przydałby się taki grubas kuszący Holoubka ogolonymi jajkami dla złamania tej ponurej palety i wprowadzenia kapki humoru.
W tych czasach (lata .50) takie reglamentowane dobra, jak telefon czy maszyna do pisania, były przez władzę traktowane niemal jak broń, mieli wyłącznie partyjniacy, a “prywatna inicjatywa” – jako to: cinkciarze, badylarze, sutenerzy, szatniarze za spore łapówki. W filmach z tych czasów na takie przekłamania widz natykał się nieustannie, ale teraz nie jest z tą “prawdą czasu, prawdą ekranu” wcale lepiej.
dzięki Robercie, musiałabym sobie zobaczyć teraz ten film, widziałam go dawno, był zresztą zakazany, po raz pierwszy zobaczyłam na jakiś tajnych pokazach studenckich w latach osiemdziesiątych. Odpiszę wieczorem, teraz jadę na gliniak, bo pogoda wymarzona
tekst jest na chomiku w zbiorze opowiadań “Pierwszy krok w chmurach”. Wikipediia uważa, że “Pętla” to najlepsze opowiadanie Hłaski.
dzięki misiu, postaram się na wieczór przygotować. Na razie!
Tylko Bareja nie ściemniał i pokazał jakim luksusem był w PRL telefon. Genialne sceny w “Misiu” kiedy Turek wykonuje umówiony telefon do Tyma (niby jako Polański z Londynu) z apteki pełnej ludzi, bo budki tel. zepsute i olbrzymia kolejka świadkuje temu absurdalnemu liczeniu 1, 2, 3, …. imitującemu rozmowę i zupełnie się temu nie dziwią, a na końcu sceny świetna puenta z mendowatym harcerzem, który gorliwie raportuje, że wszystkich jest 125.
Alkoholizm nie był niczym szczególnym w PRL, przeciwnie, był tak powszechny jak gruźlica, dla ówczesnego widza, którego jak piszesz nie było, bo filmu nie puszczono, musiał być jakąś niepojętym wygibasem, kiedy cała Polska chlała i bynajmniej nikt nie zamierzał “rzucać” nałogu, wysiłki Holoubka były kompletnie niezrozumiałe, zresztą jak się oglądało te czarno białe, przeponure wnętrza i zewnętrza alkohol sam się nasuwał jako ratunek… Piło się wówczas i paliło cały czas 24/7 i było to społecznie akceptowane, oczekiwane i praktykowane, to był jedyny sposób na zniesienie dolegliwości bolszewii. Ujęcie problemu przez Hasa jest z innego świata. Ale Hłasko zawsze marzył o innym świecie i w końcu się w nim znalazł.
Telefon zasadniczo był w bolszewii potencjalnym narzędziem do knowania, jak zresztą każdy inny środek komunikacji, maszyna do pisania czy samochód i państwo te dobra ściśle kontrolowało i reglamentowało. O tym w polskim filmie mowy nie ma, a tvp puszczając te perły polskiej kinematografii robi to bez żadnej refleksji historycznej, przypomnienia okoliczności. Z tych filmów dla młodego widza wyłania się i ma się wyłaniać obraz Polski, wprawdzie biednej, ale przecież po wojnie cała Europa była biedna, jednak normalnej i wolnej jak cała Europa. I taka jest misja tvp.
Pozornie to nie na temat, ale u Ciebie wszystko zaczęło się też od telefonu…
Już wykonałam moje pensum (10 razy szerokość stawu), przeczytałam “Pętlę” Hłaski (czytam szybko) i zobaczyłam film (półtorej godziny, nie da się szybciej).
Tak, telefon jest jednym z głównych bohaterów, jest też bezpośrednim zabójcą (Holoubek wiesza się na telefonicznym kablu). W opowiadaniu bezpośrednim zabójcą jest Krystyna, jej umówiony trzeci dzwonek decyduje o wykopaniu krzesła przez wisielca, który już był skory z samobójstwa rezygnować. Słowem, Has złagodził Hłaskę, może liczył na to, że tym mu film puszczą, a może Hłaski nie zrozumiał. Has opuścił słowo “Partia”, które w opowiadaniu pojawia się kilkakrotnie, Kuba zostaje wyrzucony z Partii za pijaństwo, stąd Twoje Robercie zdziwienie posiadania takiego aparatu u człowieka jakby marginesu. U Hłaski trwa upadek Kuby i Kuba jest sympatycznym alkoholikiem, budzącym współczucie, podczas gdy u Hłaski jest jednoznacznym skurwysynem. Z drugiej strony Has nie mówi, skąd się wziął ten alkoholizm u człowieka, który “dostał wszystko” w odradzającej się Polsce i wkłada zresztą w usta Holoubka samobiczujące się oskarżenia, jakoby ot tak sprzeniewierzył wszystko mocą jedynie narkotycznego składu chemicznego wódki, która uzależnia. Jedynie rzygawiczne plenery dopowiadają, że, jak mówi bohater “w tym mieście nie da się żyć”. U Hłaski nie ma złudzeń, kto wykończył Kubę, że alkoholizm w stalinowskiej Polsce to “pętla”, która jest jedyną uczciwą ucieczką przed kolejną degradacją i że z “tego miasta” się nie ucieka, bo wszystkie miasta są takie same. Zapętlenie egzystencji jest w książce spotęgowane tym, że Kuba okrada z kosztowności Krystynę od wielu lat i czerpie dochody na wódkę od Bogu ducha winnej sprzątaczki, która zaszantażowana więzieniem, regularnie przynosi mu kasę, podczas gdy w filmie to jakaś jedynie sporadyczna ostateczność. Kurwa i złodziej to norma w Polsce, która się odradza jak mafia i w filmie te epitety odnoszące się do Kuby i jego byłej kochanki brzmią nadmiarowo, podczas gdy w opowiadaniu są na swoim miejscu.
Być może, że nie da się teraz pisać jak Hłasko z tej prostej przyczyny, że komórki są bezprzewodowe. Ale najbliższe otoczenie ściągające człowieka w dół, poniżej jego możliwości, ta obłudna życzliwość, tak widoczna na przykład na portalach literackich, to u Hłaski jest, i jeśli to nie nadmiarowy komplement z Twojej strony Robercie, to jest to w tym sensie uniwersum.
Pokrewieństwo tych opowiadań upatrywałabym właśnie w zwróceniu uwagi na potrzeby jednostki, która chce coś realizować, a otoczenie celowo nie chce wiedzieć co i pod pretekstem dobra, czy ratowania, zabiera jej resztki tego, co posiada, co udało się jej wieloma wyrzeczeniami jednak uratować, czyli resztki wolności. Tak właśnie jest w opowiadaniu Hłaski, gdzie Krystyna jest oddaną, opiekuńczą postacią, którą Kuba odrzuca wewnętrznie, ale bezpowrotnie zniszczony nie jest już w stanie sobie poradzić bez niej. I taką zewnętrzną metaforą tego zniewolenia byłoby u Hłaski Państwo opiekuńcze. Tutaj w “Dzienniku” mamy jedynie walkę lenistwa z życiem twórczym. Jest coś wśród rówieśników, kolegów z klasy, podwórka coś, co nie dopuszcza do rozwijania się komukolwiek w stadzie ponad ich przeciętność. I jak Robert Mrówczyński zauważył, świetnie nadaje się do tego pilnowania poprzez inwigilację telefon w każdej epoce. Były epoki, że walczono, kto go będzie miał, a kto nie. Teraz, jak mają go wszyscy, też jest narzędziem skutecznym.
masz rację misiu, tak, telefon forever.
Ponownie, po latach obejrzałem film i widać jak na dłoni, że dzisiejszy widz może go bez trudu wsadzić do jednego worka z dziełami nowofalowymi Antonioniego czy Truffaut’a, którzy stwarzali bohatera uogólnionego. Tu też mamy takiego księżycowego bohatera, o którym nie wiemy dlaczego jest jaki jest, dlaczego pije, a nie chce, co go ukształtowało i doprowadziło do zguby, bo to jest nieobecne w filmie. Has oczywiście tego nie mógł pokazać, choć się starał wciskając różne drobiazgi identyfikujące, jak wzmianka o ORMO. W czasach kiedy film powstał i był puszczany, każdy widz oczywiście wiedział co to za typek z tym telefonem i wielkim mieszkaniem, nawet nie czytając opowiadania Hłaski. Has to także wiedział, wiedział, że na “dziś” ten film to propaganda pokazująca, że władza ma wysokie standardy moralne i pijaków ze swoich szeregów wyrzuca (co oczywiście było wierutną bzdurą), a na “jutro” to kino egzystencjalne moralnego niepokoju.
Misia błędnie interpretuje relacje Kuby ze światem, ze swoją narzeczoną, jego motywacje. On już niczego nie chce stworzyć, ani ocalić, a obecność narzeczonej go irytuje, bo przypomina mu o własnym skurwysyństwie i niemo świadkuje jego upadkowi. Szantażowana służąca też widzi jaka to kanalia, każda postać w tym filmie to widzi i mu to szyderczo przypomina, co go doprowadza do szału, a nie do ekspiacji, zmiany, ocalenia i powrotu do uczciwości, do naprawienia krzywd, bo i tak nie byłoby komu, nie ma adresata, wszyscy są po jednych pieniądzach. Jeśli film to metafora, to jest to o losie społeczeństwa zniewolonego, które musi się zapić na śmierć, bo system uniemożliwił człowiekowi samorealizację i kreatywność, odebrał godność i wiarę.
Twoje opowiadanie jest jednak o czymś innym, ale zbieżności są, no i ten telefon przede wszystkim…
masz zupełną słuszność pisząc tutaj refleksje na temat filmu “Pętla” Hasa, jedynego, obok Nasfetera reżysera z tych czasów, którego lubię, a który nie poradził sobie ani z cenzurą, ani z wiernością sobie, z wiernością artysty. Z tych czasów kino rumuńskie, czy czeskie, przecież równie zniewolone politycznie potrafiło w pełni przekazać dramat narodu środkami artystycznymi jedynie. O tej nieumiejętności kina polskiego pisze słusznie w dzisiejszej notce na Nieszufladzie analizując film “Salto” Konwickiego Jacek Dehnel. Gdyby takich głosów było więcej, kino polskie nie powtarzałoby błędów, które powiela do dzisiaj ku zachwytom tkwiących w nim tych samych twórców w postaci nauczycieli i mentorów.
Natomiast Misia dobrze wskazała powinowactwa. Bo ja piszę o tej metafizycznej sile, którą można nazwać Złem w sensie faustowskim. Jednostka, która chce do Świata, bo “nikt nie jest samotną wyspą”, daje się uwieść, ale Świat daje tylko jedną możliwość, tylko może ją pożreć i skazać na niebyt. I w “Pętli” życzliwe telefony od przyjaciół Kuby, zarówno w filmie, jak i w opowiadaniu są trafnym zobrazowaniem procesu kuszenia. Kuszenie skutkuje tym, że Kuba wraca na czworakach do domu nad ranem. W moim tekście skutkuje zabraniem jednego dnia życia, których mam już tak mało, czyli też degradacją i krokiem w kierunku samobójstwa.
To dziwne, że Dehnel źle pisze o filmach z czasów komuny, bo on zasadniczo nic nie ma do komuny, “jego to nie obchodzi” jak sam napisał, a nawet można powiedzieć, że jest piewcą komuny. Pamiętam kiedy, z okazji nagrody im. Włodka pojawił się na Twoim blogu jako adwokat diabła “domniemywać niewinności” Szymborskiej, Włodka i w ogóle relatywizować zło (winien zamordowany czyli Słomczyński). W jego przypadku jakoś nie wierzę, aby wyrażał własne sądy dla przyjemności wyrażenia siebie, bo on przyjemności ze spontanicznego, bezinteresownego kontaktu ani z prawdą, ani z bratnią duszą nie ma, przeciwnie, jego żywiołem jest pogarda, protekcjonalizm, dlatego nie wierzę mu nawet jeśli ma rację z tym filmem, bo to nie są racje autentyczne, prawdziwe. To nie jest wolny artysta, jest niczym ten Holoubek z Pętli, ale w odróżnieniu od tamtego, który znieść siebie już nie mógł, Dehnel ma się całkiem dobrze.
ach, nie masz racji, artysta jest zawsze w drodze, a nie po drodze i miejmy nadzieję, że jego poglądy też.
Może, nie śledzę ewolucji jego poglądów, pewnie są w “drodze”, ale to tak jak u każdego, nie tylko u artysty.
Mnie chodzi o coś innego, ja mu nie wierzę, bo on nie należy do siebie, a wszystko co tworzy pochodzi z zewnątrz, nie z przeżycia. Więc nawet jeśli zdoła swoją twórczością wskrzesić umarłego to i tak nie uwierzę. Ale to zimny typ, więc tak się nie stanie nigdy. On odpycha, a powinien przyciągać.