Lata pięćdziesiąte. Wanda. Rozdział I

W tartaku panowała familiarna atmosfera. Wszyscy natychmiast polubili Wandę, a mężczyźni z powodu jej wyjątkowej urody jednoznacznie napierali wiążąc w marzeniach swoje z losy z czterdziestoletnią wdową. Wanda w której przed wojną podkochiwali się tylko księża, poprzestała na nieodzownej grzeczności. Brzydził ją ten świat, przed wojną pracowała tylko w biurze swojego męża przepisując na walizkowej maszynie kosztorysy budowlanych zleceń nigdy nie wykorzystując wiedzy z pensji ze Stanisławowa, ani też pomaturalnego pedagogicznego wykształcenia. Tutaj nie mieli nawet maszyny do pisania i Wanda codziennie pokrywała swoim idealnym pismem kaligraficznym stosy cienkiego, żółtego papieru zwanego przebitkowym, który potem lądował w podwórkowym szalecie.
Wandę nie bolała jałowość życia, gdyż miała Krysię i jej dzieci. Z utęsknieniem czekali na jej powrót z pracy z obiadem. Jednak, gdy wyjechali na zawsze, Wanda nie wytrzymała tej pustki. Napisała do siostry Leśki i jej męża Emila prosząc ich, by z nią zamieszkali w tak obszernym i pustym mieszkaniu. Lesia, starsza siostra Wandy zaraz po maturze wyjechała z rodzinnego Stanisławowa do Bydgoszczy, by podjąć tam pracę biurową w Wydziale Kontroli Dochodów w Biurze Rozrachunków PKP. Zakochał się w Leśce zawiadowca stacji, Emil. Wanda zawsze traktowała narzeczonego swojej siostry lekceważąco, gdyż był tylko kolejarzem.
Emil w okresie narzeczeńskim miał wiele talentów, grał z upodobaniem na skrzypcach, ale mając darmowe bilety kolejowe, jego największą pasją stało jednak jeżdżenie pociągami za Leśką i śledzenie, gdzie ona przebywa. Leśka nie wytrzymała konkurencji przedwojennych kolei państwowych, które były dla niej zbyt punktualne i zbyt skuteczne. Emil co do minuty zjawiał się wszędzie udaremniając wszelkie szanse na zakochanie się Leśki w kimś innym, czy poznanie przez nią kogoś bardziej odpowiedniego. Sieć inwigilacyjna Emila trwała kilka lat i Leśka zdecydowała się oddać Emilowi swoje dziewictwo, by tym sposobem uwolnić się od tych nieustannych pogoni. Zamieszkali razem w Solcu Kujawskim i natychmiast zakazała mu gry na skrzypcach. W nocy zawiązała wszystkie zwisające z zegarów ciężarki, bo cogodzinne kuranty nie pozwalały jej spać. Nie zgodziła się na sypianie z Emilem w jednym łóżku. Natomiast uwielbiała jeździć z nim rowerami wzdłuż Wisły i gościć na wakacjach swoją siostrę Wandzię z jej dziećmi, Leszkiem i Krysią. Już w sierpniu 1939 pociągiem Leśka uciekła do Stanisławowa, do rodzinnego domu. Emil, nie mogąc zostawić pracy na kolei tak gwałtownie, uciekał przez Warszawę na rowerze. Gdy zaczęło się bombardowanie, zszedł w Warszawie do schronu i kiedy wyszedł, bomba trafiła w rower. Do Stanisławowa przyszedł na piechotę poszukując Leśki. Wanda obwiniała Emila za śmierć ich trzeciej siostry, Maniuśki, którą wraz z całym gronem nauczycielskim rozstrzelali gestapowcy w Czarnym Lesie pod Stanisławowem, a Emil jej nie uchronił wracając w tym dniu sam do domu. Nikt nie wiedział, w jaki sposób Emil miał uchronić Maniuśkę, ale ponieważ był jedyną osobą, który widział Maniuśkę żywą, zarzucano mu, że niczemu nie zapobiegł. Maniuśka jeździła w czasie okupacji do Przemyśla przywożąc im ze Stanisławowa wiktuały i gdyby została w Przemyślu, by żyła.
Tymczasem Wanda wyjechała na Boże Narodzenie do Katowic. Wiozła dla Krysi kupioną od kogoś w pracy amerykańską, szmaragdową suknię balową z jedwabnej tafty w którą w pasie było wszytych kilka tiulowych halek sztywnych w tym samym kolorze. Od talii zapinany na zamek błyskawiczny wycięty w szpic staniczek był bardzo wydekoltowany, a długie, sięgające za łokcie rękawiczki z obciętymi końcami palców jakby równoważyły odważną nagość ramion. Do tego dołączona była opaska tiulowa na głowę z maleńkimi tiulowymi różyczkami i aksamitna torebka w kształcie woreczka. Dla Andrzeja wiozła zdobyte książeczki z „Lokomotywą” Tuwima, a Ewie aksamitną, błękitną sukienkę na karczku z białym, jedwabnym kołnierzykiem uszytą przez sąsiadkę z dołu.
Zima była śnieżna i osiedle pokryte było grubą warstwą śniegu. Andrzeja wożono już na sankach, Ewa swobodnie poruszała się na nogach po całym mieszkaniu. Linoleum i meble Franciszka dali do małego pokoju gdzie Rudek urządził sobie gabinet i gdzie powieszono część obrazów. W większym pokoju, w którym spała Ewa z Krystyną na jednym tapczanie, postawiono dla Andrzeja wojskowe łóżeczko składane na dzień. Wanda w te dni spała na drugim, pożyczonym od sąsiadów łóżku polowym. Nic Wandzie nie przeszkadzały te utrudnienia, została kilka tygodni pomagając Krystynie w prowadzeniu gospodarstwa wykorzystując cały swój urlop.

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Lata pięćdziesiąte. Rudek. Rozdział III.

Przydział mieszkania wskazywał lokalizację dzielnicy Koszutka, ale dotyczył powstającego właśnie osiedla Juliana Marchlewskiego budowanego w duchu socrealizmu od podstaw, zrównując z ziemią proletariackie osiedle fińskich domków i stawiając nowe, trzy i czteropiętrowe kolonie solidnych domów z cegły z mieszkaniami dwu i trzypokojowymi, z obszerną kuchnią na planie kwadratu i dużymi piwnicami. Ponieważ osiedlu patronowała polska marksistowska partia polityczna, osiedlowe ulice nazwano od nazwisk członków SDKPiL, działaczy rewolucyjnych i ich żon, tak, że stanowiło wraz z architekturą wszechobecny akcent nowych czasów.
Kiedy Rudek otrzymał klucze do dwupokojowego mieszkania na trzecim piętrze o powierzchni 48 metrów kwadratowych, były to i tak latyfundia w porównaniu z tym, co miał na Trynku w Gliwicach i dzięki temu mieszkanie wydawało się większe, niż było w rzeczywistości. Mimo, że domy od podwórza i po przeciwnej stronie Liebknechta rozpoczęto dopiero budować, już trzy domy w jego szeregu były szczelnie zasiedlone i zdawało się, że tylko jego mieszkanie, mieszkanie Rudka, pozostawiono puste w oczekiwaniu na jego rodzinę.
Błoto na ogromnej budowie nie pozwalało podjechać pod dom samochodom osobowym. Rudek załatwił na budowie mostu kopalni „Paweł”, którą właśnie nadzorował, dając kierowcy ogromnej radzieckiej ciężarówki duże pieniądze, by w ramach tzw. fuchy zabrał jego rzeczy z Trynku. Pospiesznie wrzucał niezupełnie spakowane rzeczy po Franciszku na plandekę samochodu, by to wszystko umieścić wraz z resztką węgla, jaki pozostał na starym mieszkaniu, w piwnicy. Osiedle nie miało podłączonego jeszcze gazu i mieszkania wyposażono tymczasowo w węglowe kuchenki.
Niestety, jego biuro wchodziło w gorący okres wdrażania projektów w życie, ciągłe telefony weryfikujące nieścisłości projektowe powodowały, że Rudek nie miał ani chwili czasu.
Obiecane z Przemyśla meble postanowił nadać na bagaż pociągiem. Było tego dużo, cały przedwojenny gabinet wraz kolekcją obrazów Franciszka, które malował podczas studiów i potem realizując się w ogromnych formatach, jakby na złość rodzinie, która nie dopuściła, by mógł studiować malarstwo, czyli zdobyć zawód ryzykowny i nie przynoszący pieniędzy.
Wyjazd do Przemyśla, na który z trudem uzyskał dzień urlopu, przypadł dopiero na koniec października. Rzeczy zniesione z domu teściowej furmanką zwiózł na przemyski dworzec. Było to niemal całe urządzenie biura Franciszka składające się z linoleum o wielkości 4×4 m, krzeseł z białego metalu obitych materiałem szt. 4, dużego biurka, małego biurka wąskiego, tapczanu wraz z biurkiem i siatką, szafa składana z 3 części na akta i ubrania, biblioteka z 3 części. Meble były z orzecha, fornirowane, wykończone wewnątrz jasno szarą bejcą i posiadały niklowane uchwyty w modernistycznym stylu zaprojektowane przez Franciszka i wykonane tuż przed wybuchem wojny. Rzeczy, które znajdowały się w poszczególnych meblach to lampa biurowa z białego metalu, waga apteczna, odkurzacz elektryczny z wężem i dwoma szczotkami, patefon elektryczny, 16 obrazów olejnych i akwarelowych w różnych wielkościach, 3 sztuki obrazów kwadratowych olejnych, 1 sztuka obrazu elipsa 10 szt. firanki do okien w tym 1 sztuka firanka duża siatkowa, 2 szt. firanki różowej jasnej siatkowanej, czarny kapelusz „habig”, rulon czarnego płótna introligatorskiego, 500 arkuszy białego papieru, 500 arkuszy druków kosztorysowych, 2 wycieraczki kokosowe, walizkowa maszyna do pisania.
Kiedy Rudek dopełniał skomplikowane procedury przewozowe w okienku dworcowym, Krystyna pakowała się przy wtórze ustawicznego płaczu Wandy, powtarzającej w kółko: zabierają mi dzieci, zabierają mi dzieci..! Wszystkie wiktuały, jakie zdołały tutaj zgromadzić: kasze, mąkę, przetwory z owoców ogrodu i kupionych od sprzedających im chłopów spod przemyskich wsi Krystyna pakowała w tekturowe walizy. Wanda pilnowała, by Andrzej zabrał swoje zabawki i książeczki, w których już rozpoznawał litery. Dzieci były jak zwykle spokojne i radosne. Krystyna pakowała na tak długą podróż wałówkę, gotowała jaja na twardo, zawijała pomidory w gazetę, smarowała chleb masłem i przekładała końską kiełbasą, napełniała termosy herbatą. Kiedy Rudek przyjechał po nich „warszawą” z dworca, byli już gotowi. Wanda wsiadła do taksówki, by z nimi podjechać na dworzec i pomóc im wejść do wagonu. Pociąg był podstawiany, stał już od godziny na peronie i był zupełnie pusty. Zajęli przedział przy oknie. Andrzej po raz pierwszy jechał pociągiem i był zachwycony. Wanda we łzach czekała na peronie, aż pociąg ruszył. Rudek był bardzo szarmancki wobec teściowej. Obiecała, że przyjedzie do nich na święta Bożego Narodzenia.
Pociąg na kolejnych stacjach zabierał podróżnych, tak, że w Krakowie był już taki ścisk, że bagaże i małe dzieci wciskano przez okna. Dzieci Krystyny zasnęły, było ciemno i trzeba było Andrzeja w Katowicach budzić. Ponieważ na korytarzu panował ścisk, Rudek przedostał się wcześniej do wyjścia i Krystyna podała mu walizy, torby, koszyki, Andrzeja i śpiącą Ewę przez okno. Z trudem się wydostała. Rudek pobiegł po taksówkę, na którą musiał długo czekać.
Taksówka nie mogła wjechać na osiedle, stanęła daleko i Rudek obrócił kilkanaście razy, by wnieść wszystko do mieszkania, podczas gdy Krystyna z dziećmi siedziała na walizce na pustej ulicy. Było już po północy, z niedalekich torów dobiegał nostalgiczny sygnał jadącego pociągu. Osiedle było zupełnie ciemne, nawet w oknach nie świeciło się światło.
Kiedy rano Ewa otworzyła oczy, uderzyła ją biel łazienki. Ściany i sufit były zaledwie pobiałkowane, ale wielka płaszczyzna wanny i stojąca obok muszla klozetowa zlewały się w permanentną biel. Niesiona na rękach zdawała się być zafascynowana tą bielą czujnie analizując każdy napotkany wzrokiem szczegół. Krystyna zaniosła ją do okna, gdzie widok z trzeciego pietra ją zachwycił. Przymrozek oszronił błoto i biel rozpościerała się na całe osiedle, scalała je i dominowała.

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | Otagowano , , , , | 8 komentarzy

Lata pięćdziesiąte. Krystyna. Rozdział II

Dziecko zapisano w magistracie pod imieniem Ewa, które właśnie stawało się modne, gdyż po wojnie wszystko, co krótkie, nieskomplikowane i oszczędne było w cenie. Na drugie Krystyna wybrała Teresę z Lisieux, której obrazek zawsze jej ojciec nosił w portfelu. Ponieważ papież Pius XI ogłosił ją błogosławioną w czasie ciąży Krystyny, Mała Tereska opiekowała się jej przyjściem na świat i potem w pociągu, gdy jako niemowlę zakrztusiła się na śmierć, już zieloną Franciszek przykrył obrazkiem wyjętym z portfela. Po chwili dziecko w cudowny sposób odżyło i nikt w rodzinie nie miał wątpliwości, że zawdzięcza to opiece świętej. Pozostawało to wszystko przypieczętować chrztem i zaprosić Rudka, by zobaczył dziecko. Rudek regularnie przesyłał całą niemal pensję mając jeszcze obiecaną podwyżkę za objęcie kierownictwa pracowni projektowej i rozczarowany wprawdzie płcią dziecka – bo w jego rodzinie rodzili się tylko synowie – wszczął ponowne starania o przydział mieszkania w Katowicach. Mając już dwoje dzieci mógł pisać podania bardziej natarczywe i kategoryczne.
Brat Krystyny, Leszek, który został wyznaczony na ojca chrzestnego ani myślał przyjechać z Wrocławia, mimo, że ustalono chrzest na Wielkanoc i dni wolne od pracy. Leszek wyleczył już swoją piękną żonę z ostatniego stadium gruźlicy, cieszył się trzyletnim synem Witkiem i kierowniczą pracą we wrocławskim wydziale skarbowym urzędu miejskiego. Ukończone gimnazjum w Chyrowie całkowicie wystarczało do szybkiego awansu i otrzymania mieszkania na Sępolnie. Przyjazd do Przemyśla planował na wakacje, toteż mecenas Janeczek, brat Wandy załatwił u proboszcza katedry, której był parafianinem, że to on potrzyma wraz z córką, 12 letnią Maryśką, wyznaczoną przez Wandę na matkę chrzestną, malutką Ewę do chrztu.
Czas, kiedy na Wielkanoc piekło się 12 tortów, a ksiądz przychodził do domu święcić pokarmy już minął bezpowrotnie. Wanda nawet ucieszyła się, że syn z Wrocławia nie przyjedzie. Cukru nie było w sklepach już od dawna, jego ceny na czarnym rynku ciągle wzrastały. Wprowadzono kartki w restauracjach i nawet ten sposób praktykowany przed wojną przez Wandę, kiedy przyjeżdżali księża z Chyrowa i Wanda posyłała dziewczynę kuchenną do Adrii po ryby i suflety, odpadał. Brakowało nie tylko podstawowych wiktuałów, ale i środków czystości. Wyprawka przydziałowa z magistratu była niezwykle skromna i Wanda uruchomiła wszystkie przedwojenne znajomości, by zdobyć materiał na biały becik i ubranko do kościoła.
Mecenas Janeczek z żoną i trójką dzieci, z których Maryśka była najstarsza, mieszkał na placu katedralnym i zamierzał zaraz po uroczystości przyjść z całą rodziną na obiad do swojej siostry znając jej gościnność.
W połowie kwietnia Rudek wsiadł do pociągu relacji Szczecin Przemyśl. Wiosna była już w pełni, widok Winnej Góry pokrytej kwitnącymi drzewami owocowymi zapowiadał udane święta. W powietrzu unosił się zapach miodu i cała uroczystość w katedrze, w której chrzczono równocześnie kilkadziesiąt noworodków zdawała się prognozować rodzinne odrodzenie i nową przyszłość.
Wracali piechotą, Rudek niósł Andrzeja, a mecenas Janeczek Ewę cały czas śpiącą w beciku. Rozmawiali o zmianie nazw ulic, o których Wanda dowiedziała się dopiero od nich ze zdumieniem patrząc na napisy na tabliczkach. Tak minęli ulicę Feliksa Dzierżyńskiego, okrążyli plac Karola Świerczewskiego i dotarli do Wieży Zegarowej, gdzie postanowili odpocząć na ławkach. Zbliżała się pora obiadu i wszyscy byli głodni, mimo to starali się utrzymać pogodny stan ożywionej rozmowy. Rudek gestykulował w trakcie opowiadania o swojej pracy chcąc nerwowo przedstawić się w jak najlepszym świetle. Rzeczywiście, jego perspektywy zawodowe rysowały się jak najlepiej – mimo braku przynależności do jakiejkolwiek organizacji przyzakładowej, a do Partii zapisali się już prawie wszyscy jego koledzy ze studiów – liczono się z nim i planowano powierzyć mu nadzór projektu technicznego jednoprzęsłowego stalowego mostu samowyładowczego kopalni Paweł. To wynurzenie jakoś bardzo zirytowało mecenasa Janeczka, w przemyskiej palestrze zajmował coraz gorsze pozycje, darł koty ze wszystkimi Ukraińcami, którzy powoli przejmowali kluczowe stanowiska w mieście, a miał do utrzymania niepracującą żonę, troje dzieci i kochankę. Całe szczęście ich pochód powracający z uroczystości kościelnych wchodził już na ulicę Pierwszego Maja, o czym Wanda znowu dowiedziała się od czytającego tabliczki Rudka i byli już blisko domu.
Wszyscy zasiedli do barszczu, który Wanda podała w przedwojennym serwisie z Ćmielowa z kobaltowym szlaczkiem wykończonym złoceniami, w stylu modernistycznym, bo taki właśnie wystrój zaprojektował Franciszek przed wojną do ich nowego mieszkania. Wanda szybko rozstawiła srebrne sztućce i wniosła kłęby pieczonej końskiej kiełbasy na stół, a osobno pierogi ruskie, które z Krystyną ulepiły tydzień wcześniej i trzymały w piwnicy. Jednak irytacja Janeczka w dalszym ciągu podsycana była paplaniną Rudka, brnącego jak w błoto budów, które w gumofilcach ostatnimi dniami wizytował. Janeczek, spędzający cały wolny czas w Adrii, gdzie kelnerzy używali jego szlacheckiego tytułu i stołujący się tam po awanturach z żoną, nie chciał nic wiedzieć o przemyśle węglowym, gdyż takie informacje dochodziły do Przemyśla tylko z irytujących Polskich Kronik Filmowych. Żeby nie wydać się przeciwnikiem ustroju, a jako absolwent prawa uniwersytetu lwowskiego wiedział, gdzie znajduje się granica, której nie może przekroczyć, poprzestał na aluzjach i docinkach do chłopskiego pochodzenia Rudka. Rudek z początku tego nie zauważał, biorąc wszystko za dobrą monetę. Wanda wniosła kryształowe kieliszki i nalała do nich sok zrobiony z własnej wiśni i bimber. Rudek przed wojną ukończył wadowickie gimnazjum z wielki trudem, bo ojciec poznany przez matkę w szpitalu, żołnierz wojsk austrowęgierskich uciekł do Wiednia. Nie łożył na utrzymanie jego i brata, pozostawiając matkę akuszerkę na pastwę wiejskiego losu. Jego przemierzanie rowerem kilkunastu kilometrów w zimie do szkół i łatanie pękniętych dętek gumalajzonem było heroiczne wobec tego, co prezentował ten patentowany leń siedzący przy jednym z nim stole i ośmielał się mu coś zarzucać. Po kilku kieliszkach Rudek jakby zobaczył wszystko ostrzej, wpadł w szał jak zranione zwierzę ku uciesze Wandy, która pokazywała milcząco wzrokiem Krystynie, co ją czeka, jak ośmieli się opuścić ją i zabrać jej wnuki.

Krystyna po tym nieudanym chrzcie długo zastanawiała się, co robić.
Nadeszło lato, przyjechał jej brat Leszek z żoną Renią i maleńkim Witkiem i liczyła na to, że może oni coś jej poradzą. Dzieci bawiły się pod stołem, Ewa raczkowała, a Witek przedszkolak opiekuńczo ich dozorował. Nic nie wskazywało na to, że ta rodzinna idylla może się odmienić. Jednak Leszek przywiózł z Wrocławia wiadomości nie najlepsze. Powojenna swoboda kończyła się, kiedy skończyły się środki na odbudowę kraju. Dostępność towarów poprawiło trochę wprowadzenie kartek na cukier, słodycze, mydło i proszek do prania. Nie można było kupić nawet ziemniaków. Audycje Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa z Monachium donosiły o nieustannych procesach, karach śmierci, torturach w ubeckich katowniach, prowokacjach w kościele i wojsku. Leszek przywiózł matce w prezencie poniemieckie radio i mogły już całymi wieczorami chwytać fale, zawieszając antenę na karniszu okna w salonie.
Kiedy poszli wszyscy na spacer na Zamek i wspinając się coraz wyżej dzielnicą willową, gdzie jeszcze niedawno Franciszek nadzorował budowy według swoich projektów, Krystynie zrobiło się żal, że musi to wszystko opuścić. Stanęli przed oranżerią i posadzili dzieci wśród dalii. Leszek zaczął robić zdjęcia, a Wanda wyciągnęła ugotowane kolby kukurydzy. Lato się już kończyło, a w domu czekał na Krystynę telegram o przydziale dwupokojowego mieszkania na Koszutce.

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Lata pięćdziesiąte. Krystyna. Rozdział I

Dla Wandy ubiegłoroczna ustawa wymiany starego złotego na nowy złoty oznaczała jedynie straty. Nie dość, że nie mogła wyrzucić tego pijaka, który jeszcze ani razu nie zapłacił za mieszkanie, bo chroniła go ustawa o ochronie lokatorów z przydziału, to jeszcze pieniądze pozostałych lokatorów za zebrany czynsz z 10 miesięcy straciły dwie trzecie wartości, co nie starczyło nawet na pokrycie kosztów eksploatacji i opłacenie pensji dozorcy. Wanda zaczęła rozglądać się za pracą. Po śmierci Franciszka nie mogła ubiegać się o emeryturę, gdyż przed wojną był przedsiębiorcą prywatnym, a w Polsce Ludowej pracował za krótko, by móc ją wypracować. Przyjazd do Przemyśla Krystyny z rocznym Andrzejkiem wypełnił jej szczęśliwie pustkę po śmierci męża i ożenku jej pierworodnego syna Leszka. W lipcu 1945 roku brat Krystyny ukończył trzyletni kurs Pierwszej Oficerskiej Szkoły Piechoty Wojska Polskiego w Krakowie i zdając takie przedmioty jak wychowanie polityczne, wyszkolenie bojowe, wyszkolenie strzeleckie, musztrę, regulaminy, terenoznawstwo, wyszkolenie saperskie, gazownictwo, broń pancerną i przeciwpancerną, artylerię, łączność, lotnictwo, wyszkolenie sanitarne, wyszkolenie fizyczne, sprawozdanie, dowodzenie i pilność otrzymał stopień chorążego i dotarł z Armią aż do Wrocławia. Tam zakochał się i już pozostał.
Od momentu powrotu do Przemyśla starczało im na kupowanie niedostępnych wiktuałów na tzw. pasku.
W Przemyślu pełną parą pracował zaprzyjaźniony szewc, który dla Krystyny wystrugał kilka par drewnianych chodaków. Łączone z barwną skórą wyglądały na sandały letnie. Wandzie udało się też kupić kawałek spadochronu, z którego posiadająca maszynę do szycia lokatorka mieszkania na parterze uszyła jej i Krystynie żółte bluzki z modnymi zakładkami co centymetr na całym froncie. Handel odbywał się najczęściej w mieszkaniu, kobiety wiejskie przywoziły furmankami nabiał i jarzyny, a Wanda, by nie było to widoczne, otwierała bramę na podwórze, by tam mogły pod osłoną murów ogrodzenia się zatrzymywać. Ostatnim dekretem zakazano trzymania zbyt dużej ilości koni w gospodarstwie zjadających zbyt dużo owsa, ziarno mogłoby się przydać do skarmiania kur i świń, bo konie można przecież zastąpić samochodami i traktorami. Na rynku pojawiło się mnóstwo koniny. Wanda kupowała koninę w postaci kiełbasy, było to ich jedyne mięso.
Ale w tych dniach, w tych miesiącach walki o zaopatrzenie nic się nie liczyło, żaden trud i żadne niewygody. Liczył się jedynie Andrzej i jego obecność starczała za wszystko, co można było sobie wymarzyć. Dziecko rozwijało się fantastycznie. Pod czułym okiem dwóch kobiet i wizytujących je krewnych, sąsiadów i przyjaciół sprzed wojny, chłopczyk rozkwitał z każdym dniem nabywając zawsze z wyprzedzeniem umiejętności stosowne do wieku. Krystyna, której narzeczony zginął na wojnie, potraktowała związek z Rudkiem, jako jakieś wprawdzie rozwiązanie życiowe, bo nie miała pojęcia, co ma z sobą zrobić, jednak, kiedy na świat w dziewięć miesięcy po ślubie przyszedł Andrzej, nie przypuszczała, że może on obudzić w niej uczucie miłości, które uważała za raz na zawsze utracone. Nie spała po nocach wsłuchując się w rytm pracy serca dziecka, bojąc się, że przestanie ono bić, a wtedy maleństwo nie będzie miało znikąd pomocy. Jednak nic złego się nigdy nie przydarzyło. Chłopczyk był zdrowy i odporny, skutecznie przemierzał parkiet salonu inkrustowany mozaiką różnych gatunków drewna wykończonego mosiężnymi płytkami, które wyszukiwał paluszkami raczkując, a potem przeskakując na nie palcami stóp jak już zaczął chodzić. Lubił ukrywać się w ciemnej i niezamieszkałej już służbówce, kiedy jego mama i babcia udawały, że jest nie do znalezienia, wyskakiwać zza zasłony ze śmiechem. Krystyna była całkowicie wypełniona miłością do syna i niczego ani nikogo więcej nie pragnęła. Kiedy jednak jej druga ciąża stała się oczywistością, postanowiła w dalszym ciągu nie wracać do męża, pozostać w Przemyślu i urodzić Andrzejowi braciszka, by miał się z kim bawić. Byłaby różnica zaledwie dwóch i pół roku, a więc w sam raz.
Ale rzeczywistość dnia codziennego stawała się coraz dotkliwsza. Wanda znalazła pracę w biurze tartaku i ze względu na jej piękne pismo zastępujące z powodzeniem maszynę do pisania, stała się w krótkim czasie pracownikiem niezastąpionym i lubianym. Na Krystynę spadło teraz gotowanie obiadu w węglowym piecu, zajmowanie się coraz bardziej absorbującym synkiem i kontaktem z ponurymi nastrojami sklepów i ulicy. W powietrzu wisiała kolejna wojna, nikt nie miał wątpliwości, że zaraz wybuchnie. Ze sklepów znikało natychmiast wszystko, co dawało się przechować na wypadek wojny, a gromadzone zapasy podkreślały jeszcze ten stan nienormalności. Wrócił właśnie z Wielkiej Brytanii ojciec chrzestny Krystyny, oficer wojsk sanacyjnych i ta cała sytuacja strachu i oczekiwania na aresztowanie wzmagało stan zastraszenia i niepewności. Przestały ją cieszyć odnalezione w ogrodzie, a zakopane przed wybuchem wojny srebra i serwis porcelanowy, meble wykonane według projektu ojca i dane na przechowanie innym ludziom, które teraz wróciły i stanowiły namiastkę tożsamości. Na dodatek czerwiec był zimny, temperatury były w nocy minusowe, a Krystyna zaczęła poważnie niepokoić się o przyszłość synka. Na dodatek przy jego porodzie w gliwickim, brudnym szpitalu, kiedy rodziła go 12 godzin, doznała jakiejś nieprzezwyciężalnej traumy i panicznie zaczęła bać się porodu.
I kiedy w ostatnich dniach grudnia spakowana do szpitala walizka czekała w przedpokoju na odpowiedni moment, Krystyna powiedziała, że do szpitala za skarby świata nie pójdzie.
Akcja porodowa zaczęła się w nocy. Wanda z trudem znalazła akuszerkę i kiedy z nią wróciła, Krystynę położono w pokoju z łazienką, który był przedwojenną sypialnią Wandy i Franciszka. Andrzeja, by nic nie słyszał i się nie obudził, umieszczono wcześniej w dawnym gabinecie i zarazem biurze ojca Krystyny.
Dziecko przyszło na świat o czwartej rano i okazało się dziewczynką. Pierwsza przyszła obejrzeć dziecko Sonia z parteru. Wzięła na ręce i oceniła, że jest dorodnym i urodziwym niemowlęciem.
Potem przyszła Lena z drugiego piętra. Rudka powiadomiono telegramem dopiero nazajutrz, bo przecież to był Nowy Rok i wszystkie urzędy były pozamykane.

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | Otagowano , , , , | Dodaj komentarz

Lata pięćdziesiąte. Rudek. Rozdział II.

O tym, że wymuszonym stosunkiem płciowym zapłodnił Krystynę w Niedzielę Wielkanocną, Rudek dowiedział się bardzo późno. Wróciwszy z Przemyśla był pewien, że ich związek zakończył się raz na zawsze i nie mógł sobie z tym poradzić szczególnie, że nie mógł od tych myśli uciec, gdyż czekała go przeprowadzka na Trynek, a głównie przewóz całego niemal życia zawodowego teścia. Były tam niezwykle ciężkie i kosztowne albumy zawierające rysunki architektoniczne budowli całego świata, z rzutami, planami, wymiarami, detalami zwieńczeń dachów, ozdób fasad, wystroje wnętrz, próbki materiałów budowlanych i wzory narzędzi. Zarówno budowle sakralne, jak i wszelkie konstrukcje użyteczności publicznej, od kamienic, domków jednorodzinnych, po kapliczki przydrożne, pisuary i fontanny – wszystko to zdawało się fascynować Franciszka. Oprócz oprawionych w grube tomy zaprenumerowanych pism fachowych kupowanych jeszcze w czasie studiów na Politechnice Lwowskiej, Franciszek gromadził wycinki co ciekawszych rozwiązań z pism fachowych całego świata. Dotyczyły one zarówno architektury, jak i zdobień, wzorów tkanin obiciowych, bibelotów na biurko, lamp, popielniczek, uchwytów do szuflad i klamek. Wszystko to posegregowane w teczkach, opisane czarnym tuszem stalówek z okrągłym zakończeniem na 2 milimetry, co i rusz wysypywało się Rudkowi w trakcie wiązania ich w paczki sznurkiem na krzyż, ale to widać nie pomagało. Po pokoju fruwały wyzwolone karteczki, śliskie kalki, na których Franciszek starannie notował wszystkie nagłe pomysły architektonicznych rozwiązań, rozsypywały się i Rudek nie wiedział, gdzie je dołączyć. Piękne teczki wiązane na sznurki, oklejone czerwonym papierem z czarnym rysunkiem dachówek nagle rozwiązywały się w czasie ich wysuwania z półek i podłoga pokrywała się niekończącą się lawiną kartek, karteczek i arkuszy. Jednak książki i dokumenty były jedynie częścią pozostawionych po nagłej śmierci narzędzi pracy architekta, do której Franciszek z pewnością marzył powrócić. Szuflady pełne były kolorowych tuszy najlepszych gatunków przedwojennych firm, pudełek stalówek, grafionów, grafitów, wszelkich przyborników z cyrklami, przenośnikami, linijkami wykończonymi kością słoniową, krzywikami, suwakami. Podręczne deski kreślarskie, długie i krótkie przykładnice, kątowniki, kalki w arkuszach i rolkach, zwoje pergaminu i brystolu, kartony w pastelowych i szlachetnych kolorach ciemnych o różnorakiej fakturze i śliskości, były najwyższej jakości. Rudek nigdy nie widział takiego bogactwa, a na studiach o czymś podobnym mógł tylko marzyć. Zresztą, żadne przedsiębiorstwo nie wymagało aż takich przygotowań projektowych i zdawało się to, co posiadał Franciszek zupełnie bezużyteczne i nikomu niepotrzebne. Niemniej Rudek podziwił zawsze Franciszka, czuł wobec niego niezmienny szacunek porównywalny z bałwochwalstwem, mimo, że już w pracy zajmował kierownicze stanowisko działu o wiele bardziej prestiżowego, niż jakieś biurowe archiwa teścia. Toteż nawet wiedząc, że jego małżeństwo chyli się ku upadkowi, nie zaprzestał uciążliwego wywożenia tramwajem rzeczy po Franciszku na Trynek, rzeczy, które ani dla córki Franciszka, ani dla jego żony nic nie znaczyły.
Wtedy, kiedy w Świętochłowicach biuro projektów przechodziło kolejne metamorfozy, bo okazało się, że niekończące się konferencje i tak nie przyspieszą zbyt kosztownych inwestycji do których szybkiego sfinalizowania dyrekcja zobowiązała się pod naciskiem resortu górnictwa, jedyną skuteczną i niezawodną metodą okazywały się przetasowywania stanowisk, dyrektorów, przenoszenie działów i pracowni tak, by ciągłość zamierzeń i niedowład działań były ukryte.
Rudek z racji nie posiadania rodziny, która mogłaby mu przeszkodzić w pracy zawodowej, a zarazem posiadający ją, by spełnić społeczny model poprawnego obywatela państwa, mógł oddawać się bez pamięci inżynierskim pasjom i przynosić prace do domu, by w czasie, kiedy jego koledzy oddawali się zasłużonym rozrywkom, on w dalszym ciągu pracował. Na desce kreślarskiej teścia, z jego luksusowych kalek i kolorowych tuszów powstawały śmiałe koncepcje rozwiązań mostów industrialnych, które przedstawiane nazajutrz kierownikom pracowni wprawiały ich w zdumienie i konsternację. Rudek nie należał do żadnej organizacji przyzakładowej, natomiast był podejrzliwie pracowity i ambitny, co, po czujnym przyglądaniu się jego ekscentryczności, postanowiono wykorzystać, szczególnie, że większość pracowników nie wykazywała zainteresowania pracą ponad swój dniówkowy obowiązek powielając jedynie narzucone projekty. A Warszawa domagała się ustawicznych wniosków racjonalizatorskich i wymaganą normę zakładową z powodzeniem wypełniał Rudek. Toteż ta symbioza zaczęła układać się coraz lepiej, Rudek wprawdzie nie awansował, ale przynajmniej stanowił rezerwę jako ktoś, na kim można zawsze żerować, wykazać się pracą i pochwalić się tak zaangażowanym pracownikiem przed wyższą instancją. Rudek nie odmawiał żadnych wyjazdów w teren, nie grymasił, nie narzekał na odległości, na błoto i złą pogodę, był dyspozycyjny, sumienny i gorliwy. Jako nieliczny chodził do pracy nie po to, by zarobić pieniądze, ale po to, by spełnić się w niej jako inżynier. Wszelka indoktrynacja polityczna na niego nie działała, nie miał pojęcia, że nadciąga kolejna wojna, że trzeba walczyć o pokój i że cały czas knowania zachodnich imperialistów mogą zagrozić jego stabilizacji w Świętochłowicach.
W lipcu Rudka wraz z całym działem budowy mostów przeniesiono do Katowic. I właśnie wtedy powiadomiono go z Przemyśla o ciąży Krystyny.

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | 2 komentarze

Lata pięćdziesiąte. Rudek. Rozdział I.

Wyszedł z domu godzinę przed odjazdem pociągu do Przemyśla. Była sobota, bardzo wcześnie, udało mu się pozyskać jeden dzień urlopu tłumacząc się podróżą do żony i syna, co nie było trudne, gdyż wszyscy już od tygodnia świętowali nadchodzącą Wielkanoc po pokojach biura projektów i niewiele pracowali. Od kiedy przydzielono go do Świętochłowic musiał dojeżdżać do domu do Gliwic ponad pół godziny, mimo, że do biura, w którym miał prace zlecone w czasie studiów miałby kilka kroków. Ale przydział pracy, jaki otrzymał zaraz po obronieniu pracy magisterskiej na Politechnice Śląskiej nakazywał pracę w C.B.P.PW w Świętochłowicach, którą rozpoczął w lutym 1950 roku i z której nie był zadowolony.
Z Krystyną zamieszkał po ślubie z teściami w jednym z ich dwóch pokojów służbowego mieszkania na ulicy Powstańców. Urodziła syna miesiąc po śmierci ojca. Pracowała w czasie ciąży jako maszynistka z ojcem w Przedsiębiorstwie Budownictwa Przemysłowego i dyrekcja nawet była skłonna po śmierci swojego pracownika dać przydział na mieszkanie w zamian za zwolnienie mieszkania służbowego. Ale matka jej wyjechała zaraz po pogrzebie do Przemyśla korzystając z okazji, że wreszcie może wrócić do swojej kamienicy, gdzie przed wojną zajmowali całą rodziną dwa duże mieszkania na pierwszym piętrze. Tam było architektoniczne biuro ojca Krystyny. Świeżo wybudowane prawe skrzydło kamienicy według jego projektu czekało na drugie i się nie doczekało. Zwiezione na podwórze materiały budowlane zniknęły. Ojciec Krystyny, Franciszek nie chciał wracać po wojnie do Przemyśla wiedząc, że i tak nie będzie mógł ani być prywatnym przedsiębiorcą, ani kamienicznikiem. Przyjmując w gliwickim przedsiębiorstwie skromną posadę referenta kalkulacji zmarł w rok po zatrudnieniu ze zgryzoty i permanentnej niezgody na wszystko, co go otaczało.
Rozmyślając o tym, Rudek przemierzał zimną, marcową ulicę Zwycięstwa idąc piechotą na dworzec. Miał na głowie kapelusz, ubrany był w za duży i za długi prochowiec ściągnięty paskiem w tali niczym nie wyróżniając się wśród nielicznych przechodniów. Niósł jedynie swoją skórzaną teczkę, gdzie schował piżamę. Zaopatrzenie w Przemyślu i tak było lepsze, gdyż teściowa miała jeszcze przedwojennych dostawców wiejskich, którzy pani Wandzie mogli nosić wiejskie produkty bez obawy o donos, więc niczego z Gliwic nie zabierał. Tutaj były jedynie jarzyny, można było kupić kapustę w dowolnej ilości, ale kapusty nie cierpiał w żadnej postaci, do której odczuwał wstręt, bo przed wojną jedli głównie w domu kapustę.
Od kiedy urodził się Andrzej rano chodził z emaliowaną bańką po mleko do pobliskiej spółdzielni, gdzie ubrana na biało ekspedientka w białym czepku nalewała z cynowego pojemnika stojącym w kolejce mleko, które w końcu zjadał sam w postaci zupy mlecznej z makaronem. Krystyna mleka nie piła. Andrzeja karmiła piersią, a mlekiem ze sklepu się brzydziła. Wszystkie małe sklepiki prywatne już od dłuższego czasu były polikwidowane i z jedzeniem było coraz gorzej. Również ubiegłoroczna wymiana pieniędzy zjadła wszystkie oszczędności, jakie Rudek posiadał, a przecież pracował i na studiach, i zaraz po dyplomie, bo nakaz pracy nie przewidywał żadnych wakacji. Zresztą, Krystyna wyjechała do matki w pół roku po urodzeniu syna nie z powodu aprowizacji. Uciekała głównie przed myszami, na które była szczególnie wyczulona, a których w służbowym mieszkaniu po ojcu, w budynku, w którym mieszkał i sam dyrektor Przedsiębiorstwa Budownictwa Przemysłowego, nie dawało się opanować. Kiedy zaanektowały wannę, Krystyna nie wróciła już do pracy i wyjechała przerażona z niemowlęciem do mamy.
„W październiku 1950 r. zwróciliście się do Dyrekcji C.B.P.PW o interwencję w sprawie mieszkania, zajmowanego w Gliwicach, na które to żona Obywatela uzyskała przydział, jako pracownica P.B.P.-4, a z którego to P.B.P.-4 na skutek zwolnienia się Waszej żony z pracy zamierzało eksmitować” – przypomniał sobie fragment pisma, które otrzymał z departamentu kadr Ministerstwa Górnictwa na swoją prośbę.
Tak, nie miał szans na szybkie otrzymanie mieszkania i powrót Krystyny, ma już nakaz eksmisji i czekającą go przeprowadzkę do maleńkiego, tymczasowego mieszkania na Trynku. Ale na Trynek Krystyna i tak się nie zgodziła.
Wszedł na dworzec, który w kontraście do ulic był pełen ludzi. Jednak kasy biletowe działały sprawnie i wkrótce, mijając kolejarza w długim, wełnianym płaszczu i czapce z lakierowanym daszkiem sprawdzającego peronówki, wyszedł schodami na peron.
Pociąg z Wrocławia był zawsze zatłoczony, tak jakby na tym odcinku odbywały się niekończące się nigdy wizyty krewnych zamieszkałych w przeciwległych krańcach Polski. Przedarł się do zatłoczonego przedziału wiedząc, że główny atak na ten pociąg nastąpi w Katowicach, a potem jeszcze większy w Krakowie. Skwapliwie skorzystał z usłużnego ścieśnienia się wiejskich kobiet trzymających na kolanach kosze z żywymi kurami. Miejsca na górze zajęte były szczelnie tekturowymi walizami. Panował zaduch, dym z papierosów mieszał się z ludzkimi wyziewami czyniąc tę mieszankę nie do zniesienia. Wtopił się w oparcie starając się zajmować jak najmniej miejsca. Ludzie w przedziale tymczasem rozradowani tym, że siedzą i że jadą, nawiązywali szybko ze sobą rozmowy, tak, że po chwili wschodni zaśpiew nie milkł przez kilka godzin. Ale za Tarnowem na stacjach pasażerowie wysiadali coraz częściej, natomiast nikt nie wsiadał, pociąg gwałtownie zwolnił bieg i zaczął się wlec często stając w środku pola między stacjami. Zrobiło się już ciemno, leżący jeszcze śnieg na polach skrzył się białymi plamami, a do przedziału w miejsce zaduchu wpłynęło przenikliwe zimno.
W Żurawicy wstał, ubrał płaszcz i kapelusz podchodząc do okna w korytarzu. Światła rozświetlające tory węzła kolejowego trochę go ośmieliły i poczuł się raźniej. W korytarzu nie było nikogo. Potem nieliczni pasażerowie zaczęli z tobołami opuszczać przedziały i kiedy pojawiło się Zasanie i przęsła kolejowego mostu, Rudek ponownie poczuł strach i ucisk w gardle.
Na peronie nikt na niego nie czekał. Dworzec pełen był żołnierzy i celników, tak, że zwykli, szarzy pasażerowie mieszając się z umundurowanymi mężczyznami tworzyli tłum jakby osaczony warstwą opiekunów. Rudek szybko skierował się do wyjścia, ale w zdenerwowaniu zamiast przejść plac przed dworcem i pójść w lewo, poszedł w prawo i nagle w nocy znalazł się na placu Karola Marksa przed pomnikiem. Po obu stronach obelisku zwieńczonego gwiazdą stały dwie armaty wymierzone w niego, a w środku oświetlony specjalnie wmontowanymi reflektorami widniał napis: “Bohaterom Wielkiej Wojny, Niezwyciężonej Armii Czerwonej Oswobodzicielce Przemyśla spod niemiecko-faszystowskiej okupacji”.
Zawrócił na dworzec i skręcił w lewo na Mickiewicza, gdzie dostrzegł na rogu dziwaczny sklepik naprawiacza lalek, który, jak zauważył ze zdziwieniem, nie został zlikwidowany. Teraz z okazji Wielkiej Nocy witryna żarzyła się, jako jedyna w zaułku Pierackiego i w jak jakimś upiornym śnie działał niestrudzenie mechanizm zegarowy wprawiający w ruch ogromną karuzelę, na której kręciły się przedwojenne, brudne i zdefektowane zabawki. Misie z prawdziwego futra, na wpół ubrane, zezowate lalki porcelanowe w nigdy nie pranych, podartych sukienkach, w otoczeniu ordynarnych grymasów pajaców i ptaków z prawdziwych piór, kręciły się w kółko mozolnie i bezdźwięcznie na tle zamarłych w mroku kamienic.
Rudek otworzył bramę na samym końcu podwórza i wszedł na obszerną klatkę schodową, gdzie przedwojenne marmurowe schody wykończone były metalowymi obramowaniami. Wytarł ubłocone buty o mosiężny płaskownik, wszedł na pierwsze piętro i nacisnął dzwonek.

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | Otagowano , , , , , , , , , | 7 komentarzy

Boże Narodzenie 2013

BN2013w

Zaszufladkowano do kategorii 2013, dziennik ciała | 4 komentarze

SUKCES

On cię uzna, gdy majątek
w czas wtłoczony owoc wyda
on – światowy współlokator,
on – opinia.
On – termometr i prześmiewca
znajdzie dobry twój początek
lub podpisze końca wyrok.

A ty między ćma bezbronna
bez możności, życie nagie
w swym instynkcie, w swej odwadze,
zdana na kaprysy losu,
wchłaniasz prawdę, wchłaniasz blagę
pozbawiona swego głosu.

On ci i dnia wolność kupi,
gdy czas trudu wylęgania
sama sfinalizujesz. Sama
się zapłacisz i wynurzysz
z ciepłej matni wód rodowych,
on zakupi twoją głowę,
gdy jej cena się podwoi…

Czeka. Czas tu nie gra roli
on jest skałą. On martwotą.
Świat sam w łapy się pakuje
jak po trupach. Jak po złoto
czeka. Niech się perła waży
sama w bólu i mozole,
bo ty chlebem. Chleb na stole
zjada cię i sama zjadasz.

20 marca 1987 Warszawa

Zaszufladkowano do kategorii 1987, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano , , , | Dodaj komentarz