Lata pięćdziesiąte. Rudek. Rozdział II.

O tym, że wymuszonym stosunkiem płciowym zapłodnił Krystynę w Niedzielę Wielkanocną, Rudek dowiedział się bardzo późno. Wróciwszy z Przemyśla był pewien, że ich związek zakończył się raz na zawsze i nie mógł sobie z tym poradzić szczególnie, że nie mógł od tych myśli uciec, gdyż czekała go przeprowadzka na Trynek, a głównie przewóz całego niemal życia zawodowego teścia. Były tam niezwykle ciężkie i kosztowne albumy zawierające rysunki architektoniczne budowli całego świata, z rzutami, planami, wymiarami, detalami zwieńczeń dachów, ozdób fasad, wystroje wnętrz, próbki materiałów budowlanych i wzory narzędzi. Zarówno budowle sakralne, jak i wszelkie konstrukcje użyteczności publicznej, od kamienic, domków jednorodzinnych, po kapliczki przydrożne, pisuary i fontanny – wszystko to zdawało się fascynować Franciszka. Oprócz oprawionych w grube tomy zaprenumerowanych pism fachowych kupowanych jeszcze w czasie studiów na Politechnice Lwowskiej, Franciszek gromadził wycinki co ciekawszych rozwiązań z pism fachowych całego świata. Dotyczyły one zarówno architektury, jak i zdobień, wzorów tkanin obiciowych, bibelotów na biurko, lamp, popielniczek, uchwytów do szuflad i klamek. Wszystko to posegregowane w teczkach, opisane czarnym tuszem stalówek z okrągłym zakończeniem na 2 milimetry, co i rusz wysypywało się Rudkowi w trakcie wiązania ich w paczki sznurkiem na krzyż, ale to widać nie pomagało. Po pokoju fruwały wyzwolone karteczki, śliskie kalki, na których Franciszek starannie notował wszystkie nagłe pomysły architektonicznych rozwiązań, rozsypywały się i Rudek nie wiedział, gdzie je dołączyć. Piękne teczki wiązane na sznurki, oklejone czerwonym papierem z czarnym rysunkiem dachówek nagle rozwiązywały się w czasie ich wysuwania z półek i podłoga pokrywała się niekończącą się lawiną kartek, karteczek i arkuszy. Jednak książki i dokumenty były jedynie częścią pozostawionych po nagłej śmierci narzędzi pracy architekta, do której Franciszek z pewnością marzył powrócić. Szuflady pełne były kolorowych tuszy najlepszych gatunków przedwojennych firm, pudełek stalówek, grafionów, grafitów, wszelkich przyborników z cyrklami, przenośnikami, linijkami wykończonymi kością słoniową, krzywikami, suwakami. Podręczne deski kreślarskie, długie i krótkie przykładnice, kątowniki, kalki w arkuszach i rolkach, zwoje pergaminu i brystolu, kartony w pastelowych i szlachetnych kolorach ciemnych o różnorakiej fakturze i śliskości, były najwyższej jakości. Rudek nigdy nie widział takiego bogactwa, a na studiach o czymś podobnym mógł tylko marzyć. Zresztą, żadne przedsiębiorstwo nie wymagało aż takich przygotowań projektowych i zdawało się to, co posiadał Franciszek zupełnie bezużyteczne i nikomu niepotrzebne. Niemniej Rudek podziwił zawsze Franciszka, czuł wobec niego niezmienny szacunek porównywalny z bałwochwalstwem, mimo, że już w pracy zajmował kierownicze stanowisko działu o wiele bardziej prestiżowego, niż jakieś biurowe archiwa teścia. Toteż nawet wiedząc, że jego małżeństwo chyli się ku upadkowi, nie zaprzestał uciążliwego wywożenia tramwajem rzeczy po Franciszku na Trynek, rzeczy, które ani dla córki Franciszka, ani dla jego żony nic nie znaczyły.
Wtedy, kiedy w Świętochłowicach biuro projektów przechodziło kolejne metamorfozy, bo okazało się, że niekończące się konferencje i tak nie przyspieszą zbyt kosztownych inwestycji do których szybkiego sfinalizowania dyrekcja zobowiązała się pod naciskiem resortu górnictwa, jedyną skuteczną i niezawodną metodą okazywały się przetasowywania stanowisk, dyrektorów, przenoszenie działów i pracowni tak, by ciągłość zamierzeń i niedowład działań były ukryte.
Rudek z racji nie posiadania rodziny, która mogłaby mu przeszkodzić w pracy zawodowej, a zarazem posiadający ją, by spełnić społeczny model poprawnego obywatela państwa, mógł oddawać się bez pamięci inżynierskim pasjom i przynosić prace do domu, by w czasie, kiedy jego koledzy oddawali się zasłużonym rozrywkom, on w dalszym ciągu pracował. Na desce kreślarskiej teścia, z jego luksusowych kalek i kolorowych tuszów powstawały śmiałe koncepcje rozwiązań mostów industrialnych, które przedstawiane nazajutrz kierownikom pracowni wprawiały ich w zdumienie i konsternację. Rudek nie należał do żadnej organizacji przyzakładowej, natomiast był podejrzliwie pracowity i ambitny, co, po czujnym przyglądaniu się jego ekscentryczności, postanowiono wykorzystać, szczególnie, że większość pracowników nie wykazywała zainteresowania pracą ponad swój dniówkowy obowiązek powielając jedynie narzucone projekty. A Warszawa domagała się ustawicznych wniosków racjonalizatorskich i wymaganą normę zakładową z powodzeniem wypełniał Rudek. Toteż ta symbioza zaczęła układać się coraz lepiej, Rudek wprawdzie nie awansował, ale przynajmniej stanowił rezerwę jako ktoś, na kim można zawsze żerować, wykazać się pracą i pochwalić się tak zaangażowanym pracownikiem przed wyższą instancją. Rudek nie odmawiał żadnych wyjazdów w teren, nie grymasił, nie narzekał na odległości, na błoto i złą pogodę, był dyspozycyjny, sumienny i gorliwy. Jako nieliczny chodził do pracy nie po to, by zarobić pieniądze, ale po to, by spełnić się w niej jako inżynier. Wszelka indoktrynacja polityczna na niego nie działała, nie miał pojęcia, że nadciąga kolejna wojna, że trzeba walczyć o pokój i że cały czas knowania zachodnich imperialistów mogą zagrozić jego stabilizacji w Świętochłowicach.
W lipcu Rudka wraz z całym działem budowy mostów przeniesiono do Katowic. I właśnie wtedy powiadomiono go z Przemyśla o ciąży Krystyny.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata pięćdziesiąte. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

2 odpowiedzi na Lata pięćdziesiąte. Rudek. Rozdział II.

  1. Robert Mrówczyński pisze:

    Mam nadzieję, że to nie milicja poinformowała Rudka o ciąży wybranki jego serca, w wyniku “wymuszonego stosunku” (to taka lżejsza odmiana gwałtu?), bo opowiadanie musiałoby się przenieść do więzienia, ale przecież inżynierów potrzebowano wówczas – nomen omen – na gwałt i chyba Rudek się ostał na wolności – wsadzano wówczas chętniej księży.
    Biedny ten Rudek swoją drogą – po postach wojny światowej wpada w sidła ofiary przedwojennej mieszczańskiej moralności i edukacji seksualnej, gdzie mężczyzna służy wyłącznie do zapłodnienia i łożenia. Ciekawe co dalej.

  2. Ewa pisze:

    co może być Robercie dalej, kiedy piszę w stylu soc…Mogą być jedynie mroki stalinizmu nie rozświetlone żadną gwiazdką nadziei, bo ogromna, świecąca non stop czerwona gwiazda nie mogła nią być. Po prostu firmament był zajęty, jak i wszystko w tych czasach było zajęte w niebie i na ziemi.
    Ale dopiero jestem w czasach prenatalnych, trzeba się spieszyć z tą fikcją, bo nie zdążę przed śmiercią. A wiadomo, wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest niezamierzone i przypadkowe.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *