Lata pięćdziesiąte. Rudek. Rozdział I.

Wyszedł z domu godzinę przed odjazdem pociągu do Przemyśla. Była sobota, bardzo wcześnie, udało mu się pozyskać jeden dzień urlopu tłumacząc się podróżą do żony i syna, co nie było trudne, gdyż wszyscy już od tygodnia świętowali nadchodzącą Wielkanoc po pokojach biura projektów i niewiele pracowali. Od kiedy przydzielono go do Świętochłowic musiał dojeżdżać do domu do Gliwic ponad pół godziny, mimo, że do biura, w którym miał prace zlecone w czasie studiów miałby kilka kroków. Ale przydział pracy, jaki otrzymał zaraz po obronieniu pracy magisterskiej na Politechnice Śląskiej nakazywał pracę w C.B.P.PW w Świętochłowicach, którą rozpoczął w lutym 1950 roku i z której nie był zadowolony.
Z Krystyną zamieszkał po ślubie z teściami w jednym z ich dwóch pokojów służbowego mieszkania na ulicy Powstańców. Urodziła syna miesiąc po śmierci ojca. Pracowała w czasie ciąży jako maszynistka z ojcem w Przedsiębiorstwie Budownictwa Przemysłowego i dyrekcja nawet była skłonna po śmierci swojego pracownika dać przydział na mieszkanie w zamian za zwolnienie mieszkania służbowego. Ale matka jej wyjechała zaraz po pogrzebie do Przemyśla korzystając z okazji, że wreszcie może wrócić do swojej kamienicy, gdzie przed wojną zajmowali całą rodziną dwa duże mieszkania na pierwszym piętrze. Tam było architektoniczne biuro ojca Krystyny. Świeżo wybudowane prawe skrzydło kamienicy według jego projektu czekało na drugie i się nie doczekało. Zwiezione na podwórze materiały budowlane zniknęły. Ojciec Krystyny, Franciszek nie chciał wracać po wojnie do Przemyśla wiedząc, że i tak nie będzie mógł ani być prywatnym przedsiębiorcą, ani kamienicznikiem. Przyjmując w gliwickim przedsiębiorstwie skromną posadę referenta kalkulacji zmarł w rok po zatrudnieniu ze zgryzoty i permanentnej niezgody na wszystko, co go otaczało.
Rozmyślając o tym, Rudek przemierzał zimną, marcową ulicę Zwycięstwa idąc piechotą na dworzec. Miał na głowie kapelusz, ubrany był w za duży i za długi prochowiec ściągnięty paskiem w tali niczym nie wyróżniając się wśród nielicznych przechodniów. Niósł jedynie swoją skórzaną teczkę, gdzie schował piżamę. Zaopatrzenie w Przemyślu i tak było lepsze, gdyż teściowa miała jeszcze przedwojennych dostawców wiejskich, którzy pani Wandzie mogli nosić wiejskie produkty bez obawy o donos, więc niczego z Gliwic nie zabierał. Tutaj były jedynie jarzyny, można było kupić kapustę w dowolnej ilości, ale kapusty nie cierpiał w żadnej postaci, do której odczuwał wstręt, bo przed wojną jedli głównie w domu kapustę.
Od kiedy urodził się Andrzej rano chodził z emaliowaną bańką po mleko do pobliskiej spółdzielni, gdzie ubrana na biało ekspedientka w białym czepku nalewała z cynowego pojemnika stojącym w kolejce mleko, które w końcu zjadał sam w postaci zupy mlecznej z makaronem. Krystyna mleka nie piła. Andrzeja karmiła piersią, a mlekiem ze sklepu się brzydziła. Wszystkie małe sklepiki prywatne już od dłuższego czasu były polikwidowane i z jedzeniem było coraz gorzej. Również ubiegłoroczna wymiana pieniędzy zjadła wszystkie oszczędności, jakie Rudek posiadał, a przecież pracował i na studiach, i zaraz po dyplomie, bo nakaz pracy nie przewidywał żadnych wakacji. Zresztą, Krystyna wyjechała do matki w pół roku po urodzeniu syna nie z powodu aprowizacji. Uciekała głównie przed myszami, na które była szczególnie wyczulona, a których w służbowym mieszkaniu po ojcu, w budynku, w którym mieszkał i sam dyrektor Przedsiębiorstwa Budownictwa Przemysłowego, nie dawało się opanować. Kiedy zaanektowały wannę, Krystyna nie wróciła już do pracy i wyjechała przerażona z niemowlęciem do mamy.
„W październiku 1950 r. zwróciliście się do Dyrekcji C.B.P.PW o interwencję w sprawie mieszkania, zajmowanego w Gliwicach, na które to żona Obywatela uzyskała przydział, jako pracownica P.B.P.-4, a z którego to P.B.P.-4 na skutek zwolnienia się Waszej żony z pracy zamierzało eksmitować” – przypomniał sobie fragment pisma, które otrzymał z departamentu kadr Ministerstwa Górnictwa na swoją prośbę.
Tak, nie miał szans na szybkie otrzymanie mieszkania i powrót Krystyny, ma już nakaz eksmisji i czekającą go przeprowadzkę do maleńkiego, tymczasowego mieszkania na Trynku. Ale na Trynek Krystyna i tak się nie zgodziła.
Wszedł na dworzec, który w kontraście do ulic był pełen ludzi. Jednak kasy biletowe działały sprawnie i wkrótce, mijając kolejarza w długim, wełnianym płaszczu i czapce z lakierowanym daszkiem sprawdzającego peronówki, wyszedł schodami na peron.
Pociąg z Wrocławia był zawsze zatłoczony, tak jakby na tym odcinku odbywały się niekończące się nigdy wizyty krewnych zamieszkałych w przeciwległych krańcach Polski. Przedarł się do zatłoczonego przedziału wiedząc, że główny atak na ten pociąg nastąpi w Katowicach, a potem jeszcze większy w Krakowie. Skwapliwie skorzystał z usłużnego ścieśnienia się wiejskich kobiet trzymających na kolanach kosze z żywymi kurami. Miejsca na górze zajęte były szczelnie tekturowymi walizami. Panował zaduch, dym z papierosów mieszał się z ludzkimi wyziewami czyniąc tę mieszankę nie do zniesienia. Wtopił się w oparcie starając się zajmować jak najmniej miejsca. Ludzie w przedziale tymczasem rozradowani tym, że siedzą i że jadą, nawiązywali szybko ze sobą rozmowy, tak, że po chwili wschodni zaśpiew nie milkł przez kilka godzin. Ale za Tarnowem na stacjach pasażerowie wysiadali coraz częściej, natomiast nikt nie wsiadał, pociąg gwałtownie zwolnił bieg i zaczął się wlec często stając w środku pola między stacjami. Zrobiło się już ciemno, leżący jeszcze śnieg na polach skrzył się białymi plamami, a do przedziału w miejsce zaduchu wpłynęło przenikliwe zimno.
W Żurawicy wstał, ubrał płaszcz i kapelusz podchodząc do okna w korytarzu. Światła rozświetlające tory węzła kolejowego trochę go ośmieliły i poczuł się raźniej. W korytarzu nie było nikogo. Potem nieliczni pasażerowie zaczęli z tobołami opuszczać przedziały i kiedy pojawiło się Zasanie i przęsła kolejowego mostu, Rudek ponownie poczuł strach i ucisk w gardle.
Na peronie nikt na niego nie czekał. Dworzec pełen był żołnierzy i celników, tak, że zwykli, szarzy pasażerowie mieszając się z umundurowanymi mężczyznami tworzyli tłum jakby osaczony warstwą opiekunów. Rudek szybko skierował się do wyjścia, ale w zdenerwowaniu zamiast przejść plac przed dworcem i pójść w lewo, poszedł w prawo i nagle w nocy znalazł się na placu Karola Marksa przed pomnikiem. Po obu stronach obelisku zwieńczonego gwiazdą stały dwie armaty wymierzone w niego, a w środku oświetlony specjalnie wmontowanymi reflektorami widniał napis: “Bohaterom Wielkiej Wojny, Niezwyciężonej Armii Czerwonej Oswobodzicielce Przemyśla spod niemiecko-faszystowskiej okupacji”.
Zawrócił na dworzec i skręcił w lewo na Mickiewicza, gdzie dostrzegł na rogu dziwaczny sklepik naprawiacza lalek, który, jak zauważył ze zdziwieniem, nie został zlikwidowany. Teraz z okazji Wielkiej Nocy witryna żarzyła się, jako jedyna w zaułku Pierackiego i w jak jakimś upiornym śnie działał niestrudzenie mechanizm zegarowy wprawiający w ruch ogromną karuzelę, na której kręciły się przedwojenne, brudne i zdefektowane zabawki. Misie z prawdziwego futra, na wpół ubrane, zezowate lalki porcelanowe w nigdy nie pranych, podartych sukienkach, w otoczeniu ordynarnych grymasów pajaców i ptaków z prawdziwych piór, kręciły się w kółko mozolnie i bezdźwięcznie na tle zamarłych w mroku kamienic.
Rudek otworzył bramę na samym końcu podwórza i wszedł na obszerną klatkę schodową, gdzie przedwojenne marmurowe schody wykończone były metalowymi obramowaniami. Wytarł ubłocone buty o mosiężny płaskownik, wszedł na pierwsze piętro i nacisnął dzwonek.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata pięćdziesiąte i oznaczony tagami , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

7 odpowiedzi na Lata pięćdziesiąte. Rudek. Rozdział I.

  1. Jan Knot pisze:

    Ja tu znalazłem w Internecie, że Plac Karola Marksa był po drugiej stronie dworca PKP w Przemyślu:

    Plac Św. Floriana/dotychczasowa nazwa Plac Karola Marksa/ – położony na północ od linii kolejowej Kraków – Medyka, obok stadionu MKS “Polonia”, pomiędzy ulicami Kopernika i Sportowej (uchwała o zmianach nazw Rady Narodowej w Przemyślu z dnia 27 kwietnia 1990r.)

  2. Ewa pisze:

    Tak? Dzięki za sprostowanie, dlatego daję tutaj tekst, by można było w porę wyłapać wszelkie niezgodności. Jednak na moim planie miasta wymienione przez Pana miejsce nazwane jest Placem Zgody, a Plac Marksa dawniej był Placem na Bramie (przed wojną) i tak zdaje się jest i dzisiaj, zaraz sprawdzę na Google Maps. Postaram się dołączyć do komentarza fragment mojego planu, ale nie wiem, czy wejdzie zdjęcie o tak dużej rozdzielczości. I pomnik też dam. Miło, że Pan się zainteresował, bo jak wchodzę na YouTube, to filmiki z Przemyśla mają bardzo małą oglądalność, nikogo to wszystko nie interesuje.

    place

    pomnik

  3. Robert Mrówczyński pisze:

    tam same place w tym Przemyślu
    jakaś obsesja placowa

  4. Ewa > Robert Mrówczyński pisze:

    place robili w miejsce zburzonych domów Żydów. A tych było mnóstwo.

  5. Robert Mrówczyński pisze:

    tak coś podejrzewałem że za tym coś brzydkiego się kryje

  6. Ewa > Robert Mrówczyński pisze:

    tak. A prochy do Sanu

  7. Ewa pisze:

    z Gliwicami mam łatwiej, bo wchodzę na niemiecką wikipedię na hasło Gleiwitz i tam są podane bardzo dokładnie zmiany nazw ulic nawet kilkakrotne przez cały okres do naszych czasów.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *