Lata pięćdziesiąte. Krystyna. Rozdział I

Dla Wandy ubiegłoroczna ustawa wymiany starego złotego na nowy złoty oznaczała jedynie straty. Nie dość, że nie mogła wyrzucić tego pijaka, który jeszcze ani razu nie zapłacił za mieszkanie, bo chroniła go ustawa o ochronie lokatorów z przydziału, to jeszcze pieniądze pozostałych lokatorów za zebrany czynsz z 10 miesięcy straciły dwie trzecie wartości, co nie starczyło nawet na pokrycie kosztów eksploatacji i opłacenie pensji dozorcy. Wanda zaczęła rozglądać się za pracą. Po śmierci Franciszka nie mogła ubiegać się o emeryturę, gdyż przed wojną był przedsiębiorcą prywatnym, a w Polsce Ludowej pracował za krótko, by móc ją wypracować. Przyjazd do Przemyśla Krystyny z rocznym Andrzejkiem wypełnił jej szczęśliwie pustkę po śmierci męża i ożenku jej pierworodnego syna Leszka. W lipcu 1945 roku brat Krystyny ukończył trzyletni kurs Pierwszej Oficerskiej Szkoły Piechoty Wojska Polskiego w Krakowie i zdając takie przedmioty jak wychowanie polityczne, wyszkolenie bojowe, wyszkolenie strzeleckie, musztrę, regulaminy, terenoznawstwo, wyszkolenie saperskie, gazownictwo, broń pancerną i przeciwpancerną, artylerię, łączność, lotnictwo, wyszkolenie sanitarne, wyszkolenie fizyczne, sprawozdanie, dowodzenie i pilność otrzymał stopień chorążego i dotarł z Armią aż do Wrocławia. Tam zakochał się i już pozostał.
Od momentu powrotu do Przemyśla starczało im na kupowanie niedostępnych wiktuałów na tzw. pasku.
W Przemyślu pełną parą pracował zaprzyjaźniony szewc, który dla Krystyny wystrugał kilka par drewnianych chodaków. Łączone z barwną skórą wyglądały na sandały letnie. Wandzie udało się też kupić kawałek spadochronu, z którego posiadająca maszynę do szycia lokatorka mieszkania na parterze uszyła jej i Krystynie żółte bluzki z modnymi zakładkami co centymetr na całym froncie. Handel odbywał się najczęściej w mieszkaniu, kobiety wiejskie przywoziły furmankami nabiał i jarzyny, a Wanda, by nie było to widoczne, otwierała bramę na podwórze, by tam mogły pod osłoną murów ogrodzenia się zatrzymywać. Ostatnim dekretem zakazano trzymania zbyt dużej ilości koni w gospodarstwie zjadających zbyt dużo owsa, ziarno mogłoby się przydać do skarmiania kur i świń, bo konie można przecież zastąpić samochodami i traktorami. Na rynku pojawiło się mnóstwo koniny. Wanda kupowała koninę w postaci kiełbasy, było to ich jedyne mięso.
Ale w tych dniach, w tych miesiącach walki o zaopatrzenie nic się nie liczyło, żaden trud i żadne niewygody. Liczył się jedynie Andrzej i jego obecność starczała za wszystko, co można było sobie wymarzyć. Dziecko rozwijało się fantastycznie. Pod czułym okiem dwóch kobiet i wizytujących je krewnych, sąsiadów i przyjaciół sprzed wojny, chłopczyk rozkwitał z każdym dniem nabywając zawsze z wyprzedzeniem umiejętności stosowne do wieku. Krystyna, której narzeczony zginął na wojnie, potraktowała związek z Rudkiem, jako jakieś wprawdzie rozwiązanie życiowe, bo nie miała pojęcia, co ma z sobą zrobić, jednak, kiedy na świat w dziewięć miesięcy po ślubie przyszedł Andrzej, nie przypuszczała, że może on obudzić w niej uczucie miłości, które uważała za raz na zawsze utracone. Nie spała po nocach wsłuchując się w rytm pracy serca dziecka, bojąc się, że przestanie ono bić, a wtedy maleństwo nie będzie miało znikąd pomocy. Jednak nic złego się nigdy nie przydarzyło. Chłopczyk był zdrowy i odporny, skutecznie przemierzał parkiet salonu inkrustowany mozaiką różnych gatunków drewna wykończonego mosiężnymi płytkami, które wyszukiwał paluszkami raczkując, a potem przeskakując na nie palcami stóp jak już zaczął chodzić. Lubił ukrywać się w ciemnej i niezamieszkałej już służbówce, kiedy jego mama i babcia udawały, że jest nie do znalezienia, wyskakiwać zza zasłony ze śmiechem. Krystyna była całkowicie wypełniona miłością do syna i niczego ani nikogo więcej nie pragnęła. Kiedy jednak jej druga ciąża stała się oczywistością, postanowiła w dalszym ciągu nie wracać do męża, pozostać w Przemyślu i urodzić Andrzejowi braciszka, by miał się z kim bawić. Byłaby różnica zaledwie dwóch i pół roku, a więc w sam raz.
Ale rzeczywistość dnia codziennego stawała się coraz dotkliwsza. Wanda znalazła pracę w biurze tartaku i ze względu na jej piękne pismo zastępujące z powodzeniem maszynę do pisania, stała się w krótkim czasie pracownikiem niezastąpionym i lubianym. Na Krystynę spadło teraz gotowanie obiadu w węglowym piecu, zajmowanie się coraz bardziej absorbującym synkiem i kontaktem z ponurymi nastrojami sklepów i ulicy. W powietrzu wisiała kolejna wojna, nikt nie miał wątpliwości, że zaraz wybuchnie. Ze sklepów znikało natychmiast wszystko, co dawało się przechować na wypadek wojny, a gromadzone zapasy podkreślały jeszcze ten stan nienormalności. Wrócił właśnie z Wielkiej Brytanii ojciec chrzestny Krystyny, oficer wojsk sanacyjnych i ta cała sytuacja strachu i oczekiwania na aresztowanie wzmagało stan zastraszenia i niepewności. Przestały ją cieszyć odnalezione w ogrodzie, a zakopane przed wybuchem wojny srebra i serwis porcelanowy, meble wykonane według projektu ojca i dane na przechowanie innym ludziom, które teraz wróciły i stanowiły namiastkę tożsamości. Na dodatek czerwiec był zimny, temperatury były w nocy minusowe, a Krystyna zaczęła poważnie niepokoić się o przyszłość synka. Na dodatek przy jego porodzie w gliwickim, brudnym szpitalu, kiedy rodziła go 12 godzin, doznała jakiejś nieprzezwyciężalnej traumy i panicznie zaczęła bać się porodu.
I kiedy w ostatnich dniach grudnia spakowana do szpitala walizka czekała w przedpokoju na odpowiedni moment, Krystyna powiedziała, że do szpitala za skarby świata nie pójdzie.
Akcja porodowa zaczęła się w nocy. Wanda z trudem znalazła akuszerkę i kiedy z nią wróciła, Krystynę położono w pokoju z łazienką, który był przedwojenną sypialnią Wandy i Franciszka. Andrzeja, by nic nie słyszał i się nie obudził, umieszczono wcześniej w dawnym gabinecie i zarazem biurze ojca Krystyny.
Dziecko przyszło na świat o czwartej rano i okazało się dziewczynką. Pierwsza przyszła obejrzeć dziecko Sonia z parteru. Wzięła na ręce i oceniła, że jest dorodnym i urodziwym niemowlęciem.
Potem przyszła Lena z drugiego piętra. Rudka powiadomiono telegramem dopiero nazajutrz, bo przecież to był Nowy Rok i wszystkie urzędy były pozamykane.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata pięćdziesiąte i oznaczony tagami , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *