Lata pięćdziesiąte. Krystyna. Rozdział III.

Skarżyła się, że teraz im bardzo ciężko żyć. Dotąd przyrządzała wełnę na roboty dziewiarskie różnym paniom, co tkały i robiły swetry. Teraz to ustało, a z męża pensji w żaden sposób nie mogą wyżyć, choć jest ich tylko dwoje. “Ustrój jest dobry, nie można powiedzieć – zakonkludowała. – Tylko że ludzie tak cierpią, tak się męczą”.
[23 II 1953 Maria Dąbrowska “Dzienniki powojenne”]

Paczki z Przemyśla wiązał szpagatem Emil swoim precyzyjnym, kolejarskim supłem tak, by można było cały sznurek po rozsupłaniu odzyskać. Niósł je na pocztę i nadawał zawsze o tej samej porze w tym samym dniu tygodnia i Krystyna wiedziała, kiedy się ich spodziewać o wiele szybciej, niż doszedł list Wandy anonsujący wysłanie paczki. Odebrawszy pakunek od listonosza, przecinała nożyczkami sznurek pozostawiając papier pakowy i karton Andrzejowi na makulaturę do szkoły.
Ewa jak pies wciągała z przyjemnością zapach paczki. Jabłka zimowe wydzielały woń stęchlizny, a ciuchy z zagranicznych przesyłek, które przeszły przez tyle grzbietów ludzkich, tyle kontroli celnych na granicach państw i tyle rąk zastanawiających się, czy zamienić je na pieniądze, stanowiły wielką zagadkę zapachową. Krystyna, jeśli już nie udawało się ich wyprać – w wypadku krawiectwa ciężkiego – wietrzyła na balkonie. W paczce zazwyczaj były dwa „Przekroje”, do których czytania Krystyna przechodziła natychmiast, rzucając wszystko wokół. Dwie laleczki, 18 i 20 cm wysokie, którymi tak ucieszyła się Ewa dostrzegłszy je na dnie paczki i które natychmiast pokochała całym gorącym sercem czteroletniej dziewczynki, przeszły też przez wiele dziecięcych rąk. Mniejsza, nazwana prze Ewę Hania miała na sobie już mocno sfatygowaną sukienkę granatową w czerwone, nadrukowane lakierem grochy i biały, koronkowy kołnierzyk. Kiedy Ewa rozpięła na plecach Hani metalową zatrzaskę, odsłoniła odciśnięty w matowym plastiku napis: DUCHESS DOLL CORP.DESING COPYRIGHT 1948. Błyszczące nogi zrobione z tego samego twardego plastiku co ramiona i głowa, zakończone pomalowanymi na biało czółenkami z płaskimi kokardkami powiązane były z tułowiem skomplikowanym mechanizmem, który po zdjęciu majtek obnażał sekret ruszającej się głowy. Kiedy Hania kroczyła po dywanie, głowa jej w blond peruce kierowała się to w prawo, to w lewo zależnie która noga właśnie robiła wymach. Ale najpiękniejsza była twarz Hani z prawdziwymi, szklanymi, zamykanymi, błękitnymi oczami otoczonymi jasnobrązowym, delikatnym makijażem. Druga lalka, do której Ewa natychmiast poczuła godny jej dystans miała żółtą, atłasową różyczkę we włosach i tę Ewa nazwała Różą. Ubrana była w żółtą suknię balową zrobioną z pozszywanych atłasowych wstążek, tak, że stanowiły koło. Wstążki na krzyż zakrywające piersi wstrzelone spinaczem do brzucha zamiast zatrzaski i brak mechanizmu chodzenia najprawdopodobniej były oszczędnościami producenta w zamian za efekt wytworności. Wszystko dla Ewy było realne i prawdziwe, dlatego te dwie nowe istoty zaistniałe w jej życiu znalazły taki sam czuły dom, jak Wojtek.
Wojtka Krystyna kupiła obok „Podkowy” na Liebknechta w punkcie sprzedaży tkanin, pasmanterii, materiałów szkolnych, środków czystości, naczyń i przyborów kuchennych. Nikt nie spodziewał się, że właśnie tutaj rzucą lalki, do których natychmiast ustawi się kolejka i które ciągu godziny zostały sprzedane. Na nóżce Wojtka palec wskazujący miał dziurę zamiast paznokcia, ale Ewa pokochała go natychmiast z całym jego topornym wyglądem jak dziecko, które przychodzi na świat i którego się nie wybiera. W nocy poprzedzającej zakup Wojtka na świat przyszło trzecie dziecko Danusi, rodziny z piętra niżej, repatriantów ze wschodu, która wraz, z mężem z rodzinnego Kiszyniowa przeszła cały wojenny szlak z Wojskiem Polskim aż do Berlina i dla której po tych żołnierskich doświadczeniach, które wspominała jako najszczęśliwszy czas w swoim życiu ten poród musiał być niewielkim losowym wyzwaniem. Danusia miała już Małgosię, starszą o rok od Ewy, syna Danka, i teraz przyszedł Wojtek. Ewa, dowiedziawszy się o narodzinach Wojtka, nie mogła sobie wyobrazić innego imienia dla swojej nowonarodzonej lalki.
Danusia zawsze na początku miesiąca przychodziła do Krystyny, by pożyczyć pieniądze, które zwracała pod koniec miesiąca. Rudek nigdy nie przyznawał się żonie, ile zarabia, dlatego, by uskładać na wakacje, Krystyna zaraz po wypłacie część pieniędzy chowała w bieliźniarce i tę sumę zawsze pożyczała Danusi. Danusia, podobnie jak wszystkie kobiety w klatce schodowej – oprócz sąsiadującej z Krystyną lekarki Szklarskiej – nie pracowała i jej głos można było słyszeć o każdej porze dnia: albo wołający dzieci przez okno, albo plotkującej na schodach. Krystyna lubiła plotkować na schodach i wiedzieć stamtąd, co i kiedy rzucą, gdzie ma posłać Andrzeja po chleb, jak w sklepie na Róży Luksemburg zabraknie, kiedy wróci ze szkoły. Jak słyszała głos Danusi na klatce, schodziła piętro niżej do towarzystwa, bo wiedziała już, że stoi tam bardzo chuda w kontraście do otyłej Danusi, Jadwiga, którą bardzo lubiła. Jadzia była żoną Alfonsa, żołnierza Wehrmachtu i mieli o kilka lat starszą od dzieci Krystyny Anielę, gdyż sami byli już starzy, a czekali ze ślubem, aż Alfons wróci z wojny. Byli jedynymi Ślązakami w klatce schodowej i byli bardzo zaprzyjaźnieni z rodziną Danusi, jednak tzw. „wolne pieniądze”, które można było pożyczyć, posiadała tylko Krystyna, żona inżyniera. Jadzia żyła niezwykle skromnie, gdyż zakładowa pensja Alfonsa przeznaczana była na środki czystości i coroczne malowanie całego mieszkania, co Alfons wykonywał sam, kładąc srebrny wałek na podkład farby kredowej w pastelowych kolorach i w pustych miejscach, specjalnie pozostawionych, wmalowywał obrazy przedstawiające dwoje małych dzieci w za dużych butach, oddające się flirtom i pracom ogrodniczym. Alfons przedwojenne wzory z pocztówek niemieckich dzielił ołówkiem na kratki i w skali przenosił na ściany. Był malarzem-amatorem z pasji i determinacji, swój upiorny gust musiał, przy aplauzie Jadzi, rok rocznie stygmatyzować na ścianach mieszkania, które Jadzia pieściła, pucowała na błysk, ku zgorszeniu Krystyny i Danusi, jako niepotrzebną fanaberię. U Danusi panował zawsze wschodni nieład, nieumyte naczynia w zlewozmywaku sięgały sufitu i Danusia nigdy nie miała sobie tego za złe. Nigdy się do niczego nie śpieszyła, pokrywała nieustanie stół kuchenny i kredens naklejonymi błyskawicznie pierogami, kisiła barszcz w ogromnych dzbanach glinianych i posyłała dzieci do piwnicy po kapustę, gdzie stawiała z mężem jesienią beczkę. Była gospodynią pogodną i skuteczną.
Krystyna lubiła swoje sąsiadki oprócz tej ze środkowego mieszkania, między Jadwigą a Danusią. Sapałowa z początku w żałobie, podobno po śmierci dziecka, co na komendzie MO okazało się nieprawdą, nawiedzała Krystynę deklarując przyjaźń i dzieląc się swoim nieszczęściem. Sapałowa jako bezdzietna i nudząca się żona zapracowanego męża przesiadywała u Krystyny przedpołudnia, wypytując ją o wszystko. Ewa z uwagą przypatrywała się dziwnej kobiecie ubranej elegancko, zawsze na czarno w czarnych pończochach ze szwem, kapeluszu z woalką i w czarnych rękawiczkach. Było to o tyle dziwne, że wszystkie kobiety z klatki schodowej nosiły kretonowe, poplamione (oprócz Jadzi) fartuchy i szlafroki. Kiedy Krystyna posłała ją kiedyś do Sapałowej pożyczyć cebulę, Sapałowa ubrana była inaczej, ale jeszcze bardziej wykwintnie. Miała błękitny, atłasowy peniuar i aksamitne, turkusowe pantofle na koturnie z różowymi z barwionego futerka królika angorskiego pomponami. Słowem, Ewa zachwycona była Sapałową, bo swoją matkę widziała na okrągło w fartuszku i wiedziała, że Sapałowa jest najprawdziwszą damą. Ale pewnego dnia okazało się, że Sapałowa nie tylko nie ma wstępu do ich mieszkania, ale nawet ani ojciec Ewy, ani nawet sama Ewa, nie muszą się już jej kłaniać na klatce, przeciwnie, powinni omijać Sapałową i nawet nie patrzeć w jej stronę. Na stole Rudek pozostawił dowody świadczące o winie Sapałowej. Były to kartki z zeszytu w kratkę z poprzyklejanymi literami wyciętymi z gazety. Anonimy te Sapałowa wysyłała nie tylko do Krystyny, która nic a nic by się nie przejęła donosami o zdradzaniu ją przez męża, ale pojawiły się też na biurku Naczelnego Biura Projektów Górniczych. Musiało się to skończyć na Milicji, gdzie przesłuchano zarówno Sapałową, jak i Krystynę i jako rzecz niewiarygodną i nie mającą żadnego politycznego sensu, oddalono sprawę, a kobiety do domu. Pozostał jedynie niesmak, gdyż Krystynie zależało, by być ze wszystkimi lokatorami w klatce schodowej w zgodzie. Jednak, kiedy córeczka Szklarskiej zachorowała na szkarlatynę, a potem Andrzej, od Andrzeja zaraziła się Ewa i kiedy Krystyna lecząc dzieci prywatnie wezwana została na kolegium i za nie umieszczenie swoich dzieci w szpitalu, oskarżyła tam lekarkę Szklarską, że dywaniki trzepie na schodach i zaraża tym wszystkich i że zaraziła jej dzieci, co było prawdą. Ewa dziwiła się, dlaczego klatka schodowa, która była dla niej, zamkniętej w domu czymś nadzwyczajnym, służy jej mieszkańcom do czyszczenia szczotką butów, trzepania dywanów, obrusów i dlaczego robi to też pani doktor Szklarska. I tym sposobem sąsiadka mieszkająca na ich piętrze też była obrażona na Krystynę, a Krystyna tak bardzo chciała mieć tutaj przyjaciół. Zaprzyjaźniła się jednak z sąsiadami naprzeciw, z Łypami, małżeństwem starszym, których syn studiował w Warszawie i nigdy nie przyjeżdżał. Krystyna, jak szła wieczorem z Rudkiem do Teatru Śląskiego na Holoubka, zostawiała dzieci u Łypów. Ewa uwielbiała chodzić do Łypów, gdzie był zapach starych mebli, pasty do podłóg i panował tajemniczy mrok. Podłogi były tak śliskie że mogli z Andrzejem traktować je jak lodowisko, na co Łypowa w swojej dobroci pozwalała. Andrzej oglądał bibliotekę pana Łypa, Łyp w skórzanym fotelu pokazywał mu książkę, którą sam napisał będąc przed wojną w Afryce. Były tam drzeworyty przedstawiające najważniejsze momenty z afrykańskiego żywota Łypa i Andrzej, będący już w posiadaniu klasera ze znaczkami nawet afrykańskimi, bardzo się tą książką interesował.
Krystyna zaprzyjaźniła się wkrótce z Kwietą, która wprowadziła się ze swoim mężem Hajkiem z Czeskiego Cieszyna do bloku na przeciw właśnie zasiedlanego. Kwieta mówiła słabo po polsku, ale lubiła przychodzić do Krystyny na kawę i papierosa i popatrzeć na Ewę, której Krystynie zazdrościła. Nie miała z Hajkiem dzieci, nie pracowała, co tydzień myła okna i przygotowywała się cały czas na powiększenie ich rodziny, a to nie następowało. To ona przywiozła z Czechosłowacji Ewie białe, sznurowane buciki. Właśnie takie, jakie powinna mieć dziewczynka do kościoła i do wyjazdu niedzielnego do Parku Kultury.
Ale najważniejszą przyjaciółką Krystyny była Zosia. Zosię poznała Krystyna przez Rudka, który na jakimś węglowym sympozjum inżynierów resortu Górnictwa spotkał kolegę z wadowickiego gimnazjum. Okazało się, że Józek skończył na AGH górnictwo, w Krakowie poznał Zosię, studentkę farmacji i pobrali się otrzymując przydział mieszkania na Koszutce. Po wstępnych wizytacjach Zosia z Krysią były już nierozłączne, gdyż ich mężowie byli w pewnym sensie podobni i mogły godzinami wyżalać się na nich i prześcigać w opisach swoich mężów, co dawało im psychiczną nad nimi przewagę. W pracy, kiedy cały czas coś się „waliło” i cały czas projekty górnicze trzeba było na gwałt weryfikować, nikt z mężczyzn nie miał czasu na analizę swoich małżonek, które siedząc w domu miały za zadanie umożliwić im, mężom naprawianie szkód górniczych jeszcze na desce kreślarskiej. Toteż ewidentna przewaga kobiet nad mężczyznami przejawiała się w paleniu lekkich papierosów, piciu herbaty w trakcie odwiedzin lub wystawaniu na każdym rogu ulicy z siatką zakupów i relacjonowaniu wszystkich krzywd doznawanych od mężów.

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | Dodaj komentarz

Lata pięćdziesiąte. Wanda. Rozdział II.

Mimo tego jednak typową polską opinią o Stalinie wydaje się słowo rzucone w 1935 r. przez Józefa Piłsudskiego. W obecności brytyjskiego ministra spraw zagranicznych, Anthony Edena, marszałek miał o radzieckim przywódcy wyrazić się krótko: „bandyta”.
[Martin Cruz „Duch Stalina” tłum. Zbigniew Kościuk]

Franciszek przed wojną nie był piłsudczykiem. Uciekali jednak całą rodziną przez zamarznięty San w ostatniej chwili uprzedzeni w nocy, że wojska radzieckie zajęły prawobrzeżny Przemyśl i zaczęły się aresztowania. Dali niemieckiemu żandarmowi butelkę wypełnioną złotą biżuterią i ich przepuścił. Na drugi dzień ruszyła kra na Sanie, a oni byli już w Łańcucie.
Lokatorzy Wandy przydziałem magistratu zamieszkujący teraz kamienicę byli jej najczęściej zupełnie nieznani. Mieszkały też dwie rodziny żydowskie, z którymi była zaprzyjaźniona. Sonia, która pierwsza ujrzała narodzoną Ewę miała rodzinę w Nowej Zelandii i Wanda często kupowała z słanych do niej paczek zagraniczne ciuchy. Mąż Sonii był kapo w obozie i dlatego nie mogli wyjechać do Izraela, bo tam czekała na niego kara śmierci. Sprawiał wrażenie nienormalnego i oprócz przyklejonego do twarzy uśmiechu nie dawał nic więcej otoczeniu. To milczenie najprawdopodobniej go zabiło, pozostawiając Sonię z małym synkiem. Halinka i Marek byli dziećmi drugiej żydowskiej rodziny, którzy lubili bawić się z Pusią.
Pusię Leśka z Emilem kupili niedługo po wprowadzeniu się do prawego skrzydła mieszkania, gdzie była łazienka. Byli bezdzietnym małżeństwem już na emeryturze i kiedy dwa kanarki przywiezione z poprzedniego mieszkania im zdechły nie wydając żadnego potomstwa, postanowili zastąpić je białymi myszkami. Kupując klatkę z parką myszek nie przewiedzieli, że liczba myszy będzie się tak gwałtownie powiększać. Pewnego dnia Emil wsiadł do pociągu byle jakiego z tekturowym pudłem i wysiadł na byle jakiej stacji w szczerym polu. Tam w krzakach otworzył pudło wypełnione myszami i w drodze powrotnej wstępując do znajomego kolejarza wrócił do Leśki z białym kudłatym szczeniakiem. Lesia przelała niespełnione macierzyństwo na szczeniaka nie szczędząc Pusi rurek z kremem od Karbinala, z których Pusia nieprawdopodobnym sposobem wyjadała tylko krem zostawiając nienaruszoną rurkę.
Nie wiadomo, czy czasy, w których przyszło im żyć powodowały, że Wanda i Leśka tyły i głupiały.
Emil, czujny i ruchliwy kolejarz, dysponującym wielkim kluczem od kamienicy, którą punktualnie, co do sekundy zamykał o dziesiątej w nocy, utrzymywał stale szczupłą sylwetkę skarmiając Leśkę i Pusię wystanymi na Franciszkańskiej w Delikatesach słodyczami. Z zawiadowcy stacji stał się skrzyżowaniem właściciela kamienicy z dozorcą. Jednak, gdy wyrywany dzwonkiem z ulicy otwierał spóźnionym i niejednokrotnie pijanym lokatorom – a Emil otwierał drzwi wejściowe zawsze w sportowym przedwojennym garniturze – oddawali mu szacunek należny właścicielowi.
Emil wchodził na drabinę i zdejmował flagę zaraz po pierwszym maja, gdyż były wysokie kary pieniężne za brak flagi pierwszego maja, a pozostawienie jej 3 maja podlegało nawet karze więzienia. Kiedy fala kolejkowych niepokojów powodowana pewnością, że imperialiści wejdą i nic w sklepach nie będzie można kupić, Emil posłusznie wystawał świtkiem przed jeszcze zamkniętymi sklepami i gromadził zapasy żywności dla coraz grubszej żony. Leśka ubierała się elegancko idąc z Emilem w niedzielę na siódmą do reformatów. Resztę tygodnia spędzała w szlafroku z papierosem w dłoni od wczesnego rana do późnej nocy. Niewiele czytała cierpiąc na chroniczne zapalenia spojówek, które tłumaczyła tym, że w pracy używała nieustannie czerwonego atramentu. Nie kupowali żadnych gazet. Dopiero w 1957 zaczęli kupować w kościele „Za i przeciw” ale czytanie ich odkładali na później. Wkrótce, przy pierwszej awarii przedwojennego, miedzianego bojlera w łazience, Leśka zaczęła składać nieprzeczytane egzemplarze w wannie, które z biegiem lat rosły tworząc równo ułożone słupy makulatury.
Wanda myła się w miednicy w służbówce, by nie przeszkadzać małżonkom, gdyż oni zajęli jej byłą sypialnię z łazienką. Leśka i Emil wnieśli ogromną miednicą do kuchni. Dokupiono do kuchni jeszcze jeden kredens tak, by Leśka z Emilem mogli prowadzić osobne gospodarstwo.
Wanda w tartaku nie przepracowała długo. Wyjechała nawet dwa razy na wczasy do Kudowy Zdroju i do Ciechocinka, ale nie miało to nic wspólnego z czasami, kiedy jeździła z Franciszkiem przed wojną do Zakopanego. Kobiety z którymi mieszkała przysyłały jej potem jeszcze latami pocztówki świąteczne wspominając szczęśliwe spędzone chwile z Wandeczką. Ale paniczne stany lękowe mylnie zdiagnozowane przez lekarza jako angina pectoris zakwalifikowały Wandę do renty inwalidzkiej. Wanda jako ciężko chora na serce zaczęła uważać na siebie, czyli unikać wszelkich prac fizycznych i wysiłków. Bazowała głównie na przedwojennych znajomościach i uroku osobistym. Kioskarka zostawiała jej „Przekrój” bez łapówki, podobnie to, co Emil wystawał w kolejkach, pozyskiwała „spod lady”. Bieliznę do prania, krochmalenia i prasowania dawała Pająkowej, dozorczyni całej ulicy, a książki do czytania przynosiła jej Badurska, kierowniczka biblioteki. Badurska miała wygląd prawdziwej czynownicy radzieckiej, była zażywna i energiczna, wpadała podając książki przez drzwi na chwilę do pani Wandeczki i chwaliła się, jak sobie daje radę w życiu.
– Zamykam pani Wandziu troje dzieci w domu, i jak wracam z pracy, to wszystkie umazane kupami. – Ale i tak lepsze to, niż żłobek!
Wanda ze zrozumieniem i troską wysłuchiwała wszystkich, potrafiła zachwycić się wyglądem najbardziej zaniedbanych kobiet, które zawsze czuły się lepiej po komplementach Wandy.
Uwielbiała ją Dzidka, córka przedwcześnie zmarłej przedwojennej przyjaciółki, traktująca Wandę jak matkę. Kiedy Dzidka urodziła Krzysia bez trzech palców u prawej dłoni, jej bardzo przystojny mąż nagle zażądał rozwodu. I tym sposobem Dzidka stając się bardzo samotna i nieszczęśliwa, często odwiedzała Wandę, szukając u niej pocieszenia.
Niewiele Wanda pomagała ludziom, ale samo jej istnienie zdawało się być jakąś nadzieją. I Wanda tę nadzieję miała. Kiedy przychodziła Lena, sąsiadka z trzeciego piętra, której mąż oficer uniknął śmierci tylko dlatego, że dostał się do niemieckiej niewoli, zawsze opowiedziała Wandzie nowy polityczny dowcip i obie popijając samogon z sokiem wiśniowym zaśmiewały się, a Leśka siedząc przy kuchennym stole i oddzielając z kaszy gryczanej wysypanej na ceracie czarne ziarna śmiała się razem z nimi. Wanda uważała, że nawet poziomki miały przed wojną inny smak i wierzyła, że kiedyś znajdzie kupca na kamienicę. Tymczasem słała Krystynie regularnie paczki, gdzie wkładała wszystko, co zdołała zdobyć: mąkę, cukier, używane ubrania zagraniczne, konserwy ze świńską tuszonką, jabłka z ogrodu, i „Przekrój”. Poprzez swoje koneksje na targowisku, tam gdzie nie było już śladu po żydowskim getcie, zdobyła dwie amerykańskie lalki dla Ewy i włożyła do paczki.

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | Dodaj komentarz

Lata pięćdziesiąte. Stefa. Rozdział I.

Pozbycie się Andzi nie było łatwe. Stefan podrósł, wiódł samodzielne życie niezgodne z prawem i kilkakrotnie był karany pobytami w poprawczaku, skąd Andzi zawsze udawało się go jakoś wyciągnąć i wybronić tłumacząc się ciężkim losem matki wychowującej samotnie wojenne dziecko.
Pracując na kolei jako suwnicowa, wracała do domu o różnych porach, jednak nienormowany czas pracy Stefy, dyplomowanej akuszerki gminnej skutkował równoczesnymi pobytami dwóch kobiet w domu. Śmierć Anny, której tyle zawdzięczały – Stefie namówienie do ukończenia tej samej szkoły położnych w Krakowie, a Andzi i jej synowi przytulenie po powrocie z Niemiec – rozogniła tamowane animozje i wywołała wybuch wojny. Starciom wzajemnie oskarżających się kobiet w drewnianym, dwuizbowym domku sekundowała cała wieś wzywając niejednokrotnie milicję. Stefa oskarżała nieustannie Andzię o zatruwanie rtęcią z rozbitego termometru jej „gadziny”, którą hodowała w swojej izbie. Andzia przyjeżdżając do Katowic do Krystyny zaklinała się, że indyki padają jedynie z powodu panującego tam brudu. Krystyna nie lubiła tylko teściowej, natomiast lubiła Andzię i lubiła też Stefę. Obie zachęcone tą sympatią na przemian przyjeżdżały do Katowic; Andzia z racji bezpłatnego biletu kolejowego, jako pracownicy PKP, a Stefa dzięki zniżce przysługującej akuszerce gminnej. Krystyna chroniła tym Rudka przed rodzinnym wikłaniem się w sprawę nie do rozwiązania. Każda relacja przyjeżdżającej strony była słuszna. Stefa zjawiając się na Koszutce ze słowami, że zaraz musi wyjechać, bo zamknęła w pokoju gadzinę, miała rację oceniając Andzię, jako dwie lewe ręce. Faktycznie, Andzia, która chcąc się Krystynie na coś przydać, zadeklarowała pomoc w szyciu piżam dla dzieci i sukienek dla Ewy. Krystyna z entuzjazmem powierzyła Andzi wystany w kolejce perkal i flanelę. Niestety, nie dawało się ubrań włożyć mimo, że Andzia nie szczędziła sił i gorliwości w sprostaniu, według niej, tak łatwemu przedsięwzięciu. Nie oceniając też negatywnie krawieckiej pracy, żeby nie robić Andzi przykrości, Krystyna nigdy nie przyznała się, że dzieci uszytych przez Andzię strojów nie wkładają, bo się nie da. Powodowało to rozsmakowanie się Andzi w szyciu ubrań dla Ewy i Andrzeja na co oddawała swoje krótkie urlopy na kolei, przesiadując przy przedwojennym singerze Krystyny po kilka dni z rzędu.
Stefa przyjeżdżała często napotykając na choroby dzieci, wyjmowała wtedy ze swojej przedwojennej torby akuszerskiej, którą używała też jako torbę podróżną, strzykawki i penicylinę lecząc Ewę i Andrzeja niezwykle skutecznie. Kiedy Stefa zjawiła się przy końcówce szkarlatyny, której domowe leczenie Krystyna wywalczyła na karnym kolegium, gdyż milicja skierowała karetkę pogotowia, by siłą zabrać dzieci do szpitala, okazała się niezwykle pomocna. Prywatna lekarka przychodząca na wizyty zaordynowała penicylinę, ale w święta pielęgniarki nie chciały przychodzić do zastrzyków.
Stefa cierpiała na robaki, które szczegółowo opisywała jedząc podaną przez Krystynę zupę. Opisywała wszystkie bezskuteczne zabiegi ziołowe, jakie stosowała, by pozbyć się robaczycy. Owsiki u dzieci, z którymi walczyła też Krystyna, były wobec cierpień Stefy przypadłością bez znaczenia. Właściwie problem robaków toczył Stefę bardziej, niż awantury z Andzią i za każdym razem, kiedy wizytowała w mieście rodzinę Rudka stawał się pierwszoplanowy, opisywany barwnie i szczegółowo. Krystyna brzydziła się Stefy i po jej – ze względu na zamkniętą w izbie gadzinę – krótkich pobytach, szorowała deskę klozetową.
Zarówno Stefa, jak i o wiele młodsza od niej Andzia nie przywoziły ze wsi jedzenia, co Krystyna przyjmowała z ulgą, gdyż obie po śmierci jej niezwykle pedantycznej teściowej doprowadziły dom wskutek waśni do nieodwracalnego zapuszczenia i Krystyna wszelkie jedzenie i tak by wyrzuciła, nie przyznając się do tego. Ten nieopisany brud wykluczał rewizyty na wsi i jedzenie tam czegokolwiek, dlatego Ewa nie miała pojęcia jak wyglądają zmieniające się pory roku na wsi. Znała lato tylko z Rymanowa i Sidziny, natomiast wiosnę poznawała jedynie z wyjazdów niedzielnych do Parku Kościuszki i świeżo oddanego mieszkańcom Stalinogrodu Parku Kultury. Ale nie miało to nic wspólnego z bzem, jaki Stefa wniosła pewnego majowego poranka na trzecie piętro domu przy ulicy Liebknechta. Ta niezwykle chuda kobieta wiejska z zwiniętym na karku warkoczem siwiejących włosów, pojawiła się pierwszego maja w drzwiach trzymając w jednej ręce ogromny bukiet fioletowego bzu, a w drugiej półmetrową, gipsową Matkę Boską. Stojącą na kokosowej wycieraczce torbę akuszerską wstawiła do pokoju i powiedziała, że zabierze Ewę, by nazbierać jeszcze kwiatków dla Maryi, by zrobić jej ołtarz w domu. Ewa, która nieustanne marzyła o lalce, przyjęła tak ciężki prezent z niepokojącym drżeniem, i obawą, jednak piękna twarz posągu, jak i niebieska sukienka zachwyciły Ewę.
Na osiedlu nie było kwiatów, znalazły jednak idąc wzdłuż torów białe, niepozorne kwiatuszki na szarych łodyżkach. Stefa podczas zbierania kwiatów uczyła Ewę wszystkich pieśni majowych ku czci Matki Boskiej. Jak wróciły, Stefa postawiła figurę na pianinie i otoczyła ją kwiatami włożonymi do słoików z wodą. Potem ulękły przed pianinem i śpiewały pieśni i odmawiały różaniec. Ewie plątało się wszystko, ale posłusznie przyrzekła odjeżdżającej Stefie, że będzie to robić codziennie.
Krystyna postawiła figurę na szafie bojąc się zalania pianina w czasie ćwiczeń Andrzeja, który przerabiał już u pani Kunowej akordy. Tam figura Marki Boskiej przetrwała do pierwszego malowania mieszkania, kiedy potrącona spadła z hukiem i rozsypała się na małe, gipsowe kawałki, a biały pył przez moment otoczył mgłą ten świętokradczy akt zniszczenia Świętej. Ewa długo płakała po utracie Matki Boskiej.
Wizyty Andzi i Stefy z biegiem lat zanikały. Powodem był zakup parceli przez Andzię na drugim końcu wsi i przeprowadzenie się tam z synem do ledwo rozpoczętej budowy. Stefa samotnie zdziwaczała, pożerana nieustannie przez robaki i zamieniła cały dom na mieszkanie dla ptactwa. Po izbie chodziły indyki, gęsi, kaczki i kury współżyjąc ze sobą o wiele zgodniej niż ludzie. W dalszym ciągu leczyła ludzi i zwierzęta pokonując na simsonie duże odległości między wsiami, ale już nie odbierała porodów. Kartki – na których zapisywała sprawozdania półroczne z pracy położnej stalówką i atramentem, gdzie wpisywała w rubryki ile przeprowadziła porodów, w tym porodów bez komplikacji, porodów z komplikacjami, ile dzieci urodziło się żywych, ile nieżywych, ile udzieliła pomocy przy poronieniach, ile porad innych, oraz imienny wykaz porodów zawierających imię i nazwisko, dokładny adres, i adnotację, czy rodzące były ubezpieczone – teraz poniewierały się po klepisku przydeptywane przez rozgdakane ptactwo. Kwartalnik dla położnych w licznych egzemplarzach służył Stefie do zatykania szpar w drzwiach, które pod wpływem zapadania się bali drewnianych robiły się coraz szersze i przez które wchodziło zimą zimno. Stefa nie mogła już jeździć do Katowic, bo cały czas na emeryturze oddawała walce z rozsypującym się domem. Mieszkańcy wsi widywali często starą kobietę na dachu, jak czarna od sadzy przetykała komin urządzeniem zrobionym ze starej stalowej trzepaczki. Nie przyjeżdżała też Andzia oddająca całą energię, poza pracą na kolei, na pisanie do gminy podań o przydział materiałów budowlanych na dom.
Krystyna tymczasem zapisała się za namową Zosi na kurs kroju i szycia, który właśnie się rozpoczął zainicjowany osiedlową działalnością Ligii Kobiet Polskich, do której musiała się zapisać, gdyż kurs był dostępny jedynie dla członków stowarzyszenia.

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | Dodaj komentarz

Lata pięćdziesiąte. Rudek. Rozdział IV.

Matka Rudka nie leżała w szpitalu w Krakowie długo. Krystyna uważała, że rak krtani spowodowały u teściowej każdorazowe upijanie gości na chrzcinach samogonem, czego teściowa, lokalna akuszerka nie była w stanie ominąć i odmówić zaprosin na te uroczystości.
Pogrzeb odbył się w podkrakowskiej wsi, gdzie matce Rudka gmina jeszcze przed wojną wydzierżawiła niewielki kawałek gruntu na mocy przedstawionego sołtysowi Dyplomu Położnej.
Dyrekcja Szkoły Położnych w Krakowie poświadczała niniejszym, że Anna, wyznania rzymsko katolickiego, wolna, uczęszczała według przepisów na kurs dla położnych w tej Szkole, poczem zdała przed komisją egzaminacyjną do tego ustanowioną ze skutkiem celującym, czem udowodniła uzdolnienie wykonywania praktyki położniczej w sposób przepisom odpowiedni. Po złożeniu przepisanego ślubowania przed podpisanym Dyrektorem nabywa prawa do wykonywania na zasadzie niniejszego dyplomu praktyki położniczej w obrębie Rzeczypospolitej Polskiej, za zgłoszeniem się według przepisu do właściwej Władzy miejsca osiedlenia stosownie do postanowienia wręczonych jej przepisów służbowych dla położnych.
Do wiejskiego domku, wybudowanego przez Rudka i jego brata Mariana przed wojną z podarowanego przez gminę rozebranego mostu modrzewiowego zjechała Krystyna z trzyletnią Ewą i pięcioletnim Andrzejem na uroczystości pogrzebowe z Katowic. Z Chorzowa przyjechał drugi syn zmarłej, Marian z żoną Ludką i czteroletnią Jadzią, przywożąc wielki kosz kwiatów z kwiaciarni z dużym pałąkiem ustrojonym wstążkami z gofrowanej, białej bibuły. Na pogrzeb przyszło mnóstwo ludzi, gdyż matka Rudka odbierała porody w kilkunastu wsiach okolicznych i oprócz tego pomagała zwierzętom i w chorobach dziecięcych uniwersalnymi zastrzykami z penicyliny. Ewa biegając z dziećmi wiejskimi zaraz na początku uroczystości wpadła do gnojówki, co pozwoliło Krystynie nie uczestniczyć ani w kościele, ani na cmentarzu i zająć się suszeniem córki, gdyż nie było jej w co przebrać. Rudek nie protestował, gdyż wiedział, że Krystyna nie znosiła teściowej z wzajemnością i jej nieobecność była nawet pożądana. Związek z Krystyną zaczynał układać się coraz lepiej i podczas mszy żałobnej wspomniał rady swojej matki, by nie powtarzał błędu swojego ojca, który zostawił ją z trójką małych dzieci i wrócił do Wiednia. Anna nigdy nie wybaczyła swojemu mężowi poznanemu w czasie pierwszej wojny światowej w krakowskim szpitalu, gdzie pracowała jako pielęgniarka. Nie zgodziła się na rozwód, mimo, że w Wiedniu założył nową rodzinę i musiał żyć z powodu Anny z nową kobietą bez ślubu. Najmłodszego syna, podczas drugiej wojny nie mogąc sobie dać rady, pozostawiła u krewnych męża w Czechosłowacji. Krystyna nie mogła pojąć, jak matka może porzucić swoje dziecko u obcych ludzi i potem się nie dowiadywać o jego losy. Marian i Rudek szukali po wojnie bezskutecznie swojego brata. Ale i tak ich życie przed wojną było niełatwe. Rudek pamiętał, jak miał pięć lat i próby samobójcze matki w lesie, i swój nieopanowany strach. O tym wszystkim rozmyślał, kiedy wkładano trumnę do grobu i wiedział też, że ta śmierć skomplikuje jeszcze bardziej życie mieszkańców w wybudowanym przez nich domu. W tej dwuizbowej chacie, której rzeźbione bale ganku sam wycinał siekierą, po śmierci Anny pozostawała jej starsza siostra Stefa i siostrzenica Andzia z dziesięcioletnim Stefanem. Matka Rudka po wyjściu z rodzinnego domu synów, zaprosiła do wspólnego mieszkania Stefę, a potem przygarnęła kilkunastoletnią Andzię wracającą z robót przymusowych w III Rzeszy z niemowlęciem. Andzia nie miała się gdzie podziać, mąż jej, poślubiony w Niemczech Polak nie przyznawał się po wojnie ani do tego dziecka, ani do tego ślubu. Stefa natychmiast znienawidziła Andzię z wzajemnością, natomiast Anna pokochała Stefana jak własne dziecko i potrafiła dla jego dobra łagodzić domowe konflikty. Śmierć Anny rozpoczynała wojnę między tymi kobietami i Rudek wiedział, że będzie wciągany w te potyczki bez swojej woli. Krystyna natomiast wiedziała, że ta śmierć ratuje jej małżeństwo z Rudkiem. Nie cierpiała teściowej. Gdy teściowa przyjeżdżała do Katowic, zabierała wszystko, co się tylko dało dla Stefana, częstowana cukierkami natychmiast je chowała do torebki, nie czując żadnych babcinych uczuć do dzieci Rudka. Krystyna nie cierpiała też Mariana, brata Rudka, który tutaj zjawił się ze swoim hitlerowskim wąsikiem i zachowywał się miastowo i wielkopańsko, a był zwyczajnym, wsiowym chamem. Na dodatek jej odejście do Przemyśla przed urodzeniem Ewy bardzo zbliżyło braci. Rudek w swoim rodzinnym opuszczeniu często jeździł do Chorzowa, trzymał do chrztu jedyne dziecko Mariana, Jadzię i ponosił konsekwencję wszystkich ekscesów Mariana. A było ich mnóstwo. Potrafił sprzedać lekarstwo za ogromną sumę koledze w pracy Rudka, sprowadzone podobno z Ameryki, gdzie Ludka, żona Mariana, miała krewnych. Rudek był zawsze gotów uaktywnić swoje znajomości, by pomóc potrzebującym i przyznał się, że ma możliwość sprowadzenia lekarstwa z Ameryki. Kiedy kolega poddał płyn w amerykańskiej butelce ekspertyzie w laboratorium, okazało się, że zawiera barwioną wodę. Rudek klęczał przed Krystyną przysięgając, że do tego bandyty Mariana już nigdy się nie odezwie, by w kilka miesięcy po tym wstydliwym incydencie w swojej pracy, podżyrować bratowej zakup motoroweru simson. Marian pracując w Oddziale Zaopatrzenia Robotniczego w Hucie Batory zdołał kupić na nazwisko Ludki motorower marki Simson za 6 tysięcy pięćset złotych na raty. Już tutaj, na pogrzebie matki, korzystając z nieuwagi Rudka, który usiłował pomóc Krystynie wysuszyć Ewę i pozbyć się z jej pończoch odoru szamba, by mogli wsiąść do powrotnego pociągu, zdołał sprzedać motorower Stefie za gotówkę. Stefa mając w perspektywie luksusowe dojazdy do porodów na motorowerze, nie zastanawiała się długo oddając Marianowi oszczędności całego życia.
Po pogrzebie uczucia braterskie jeszcze się bardziej wzmogły, co napawało Krystynę grozą. Kiedy Marian wydał w Chorzowie przyjęcie przed wyjazdem do Gdyni, skąd miał z Ludką i Jadzią wsiąść na statek Batory z całym polskim dobytkiem, Krystyna kategorycznie odmówiła udziału. Rudek w czasie piekielnej awantury zagroził, że zabierze na to przyjęcie dzieci. Krystyna przestraszyła się nie na żarty i rzuciła mu na pożarcie Ewę. Rudek jechał wściekły tramwajem z Ewą pełną przerażenia po niedawnej awanturze. Jednak, kiedy malutka Jadzia otworzyła drzwi i przyjaźnie zaprowadziła Ewę do jej pokoju pełnego amerykańskich zabawek dla dziewczynek, Ewa z zachwytu zaniemówiła. Nie miała lalek z zamykającymi się oczami, na dobrą sprawę nie miała żadnych lalek oprócz Wojtka, lalki, którą Krystyna wystała w kolejce i która była wyprodukowana dla szpitali do nauki pielęgnowania niemowląt, a nadwyżki fabryczne rzucono na rynek. Jadzia miała kolekcję 30 centymetrowych lalek, które zamykały oczy i chodziły, były małymi damami i miały jedwabne sukienki, kapelusze, buty na obcasach, oraz torebki. Podobnie Jadzia chodziła po domu w srebrnych bucikach na małym obcasiku, We włosach miała plastikową, sztywną opaskę zamiast obowiązującej wszystkie małe dziewczynki kokardy i pomalowane na srebrny kolor paznokcie. Jej sztywne halki pod tiulowymi spódnicami szeleściły przy każdym poruszeniu i Ewa tylko stała i patrzyła. Jadzia wyjęła z maleńkiej torebki dla dziewczynek szminkę i flakonik z lakierem do paznokci oraz perfumy.
Kiedy Krystyna ze złością myła Ewę w wannie starając się wyszorować lakier z paluszków Ewy, zetrzeć szminkę z ust i pozbyć się słodkiego zapachu perfum, Ewa bezskutecznie próbowała matce cokolwiek opowiedzieć z tych cudowności, jakich tam doświadczyła. Krystyna była nie tylko głucha na wszystko, ale nie hamowała swojej niechęci do córki winiąc ją, że tam ze swoim ojcem pojechała. Ewa nie mogła zrozumieć, dlaczego matka się na nią gniewa i poczuła się też winna temu, że tak jej się tam podobało i chętnie by się tych przyjemności wyrzekła, byleby zadowolić matkę.
Tymczasem Rudek spłacając raty za motorower i ukrywając to przed Krystyną, szukał nowych możliwości zarobku. 26 listopada 1957 Biuro Rozbudowy Telewizji i Radiostacji przesyłało do Biura Projektów zapłatę dla Rudka za nadzór nad wykonaniem masztu antenowego w Katowicach na kwotę 9850 złotych. Łączyło się to też z możliwością otrzymania talonu na zakup telewizora dla budowniczych masztu w Bytkowie. Rudek nie wahał się ani chwili i kupił na raty niemiecki odbiornik Dürer FE 855 G który stanął w jego gabinecie na biurkotapczanie po Franciszku, powodując tym nieustające tłumy sąsiadów przybywających na nieliczne emisje programów, z których wyświetlaniem Dürer nie bardzo sobie dawał rady. Nie dawała sobie rady Krystyna chcąca za wszelką cenę żyć z całą klatką schodową w zgodzie i uprzejmości, a wszyscy mieszkańcy Koszutki potraktowali telewizor, jako rzecz wspólną i wszystkim należną. Ale Rudek o tym nie myślał, bo cały czas był w pracy.

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | Dodaj komentarz

List wrocławski

Wiesz, jak zostawiłeś mnie na Mickiewicza, to weszłam na Stawową już pewna, że zdążę na pociąg. Niebo było jeszcze granatowe, ale już od linii horyzontu jaśniało i kiedy zbliżałam się do dworca, oszklona ściana Galerii Katowickiej z bożonarodzeniowym oświetleniem stanowiła jakby część nieba, gdyż sylwetka budowli w ciemności była niewidoczna. Chyba pozostawiono jeszcze starą, popękaną, betonową nawierzchnię przed wejściem, ale jak się przekracza automatyczne drzwi, to czujesz się jak na międzynarodowym lotnisku. Zapach kawy miesza się tu z pysznym smakiem zapiekanek, a z oszklonych gablot cukierni dochodzi do tego wanilia. A wiesz, ja nie mogę nic rano jeść i wyszłam z domu bez śniadania, i tym bardziej uderzyła mnie jak psa Pawłowa ta fala dobrego jedzenia, i poczułam głód. Tylko wnikliwe oko, takie jak moje, doszuka się wśród godnie oczekujących na pociąg w wygodnych fotelach starej gwardii obszczymurków i bezdomnych, którzy jeszcze niedawno byli włodarzami tego dworca i podchodzili za każdym razem do kasy, jak ktoś kupował i mówili, że mogą być nawet i te żółte monety. Teraz spali idealnie wpisani w pozostałych pasażerów upodabniając się do nich godnymi pozami sytych i stabilnych egzystencji, jedynie jakiś upiorny grymas na twarzach zdradzał to, że w dalszym ciągu dworzec jest ich jedynym domem. Jednak ta powściągliwość zdawała się być tymczasowa, rozwydrzenie otamowane jedynie nowością świeżo zbudowanego dworca, jakby obowiązywała jakaś karencja, jakby nietykalność wypływała z pobudek sakralnych. Objaśniono mnie w kasie o wszystkim, o co spytałam, co było nie do pomyślenia w czasach jeszcze niedawnych, kiedy do tego służyło osobne okienko z napisem „informacja” zawsze oblegane, bo dawało odpowiedzi na pytania pasażerów ze wszystkich klas.
Pociąg Spółki Akcyjnej „Intercity” wjechał punktualnie i punktualnie odjechał, wioząc niemal puste, luksusowe przedziały z miękkimi fotelami z wejściami na wtyczki zasilaczy laptopów i komórek. Dosiadła się młoda kobieta z dwoma chudymi córeczkami, które jechały na ferie szkolne do dziadków pod Poznaniem. Piszę ci o nich dlatego, że interesowały się mną i podglądały mnie w odbiciu szyby, by tak nachalnie się nie przyglądać. Jest to o tyle cenne, że dawno nie wychodziłam z domu i dzisiejszą młodzież znam z relacji gazetowych utyskiwań, jakoby dzieci nie bawią się na podwórzu i grają tylko w gry komputerowe i nic z nich tym sposobem nie będzie. Szczególnie ta młodsza, o wyrazie czujnego szczura podchwytywała każde moje zdanie skierowane do jej matki i wykazywała o wiele większą inicjatywę w rozwoju konwersacji, której na dobrą sprawę w ten wstający, styczniowy poranek nikomu nie chciało się prowadzić. Za oknem było buro, dziewczynki z utęsknieniem wyszukiwały na mijających polach śniegu, którego istnienie właśnie ich dziadek przez komórkę udokumentował. Powiedział, że śnieg był wczoraj pod Poznaniem, ale dzisiaj już zniknął. Szukaliśmy wspólnie tego śniegu, podszywanie się pod śnieg jeziora na horyzoncie, czy wysokich zagonów pokrytych folią demaskowała szybko matka dziewczynek.
W Opolu zaczął padać deszcz, a ja zmartwiłam się, bo planowałam od dworca wycieczkę pieszą na Sępolno i moje adidasy chyba by nie wytrzymały. Jednak Wrocław okazał się wprawdzie pochmurny, ale kałuże na ulicach były jedynie pozostałością załamania się pogody. By zdążyć na pogrzeb, szybko skierowałam się w lewo. Szłam Świerczewskiego przemianowaną na Piłsudskiego. Przeszłam most nad Oławą przy Szybkiej gdzie stał zapijaczony mężczyzna z puszką piwa w ręce i filozoficznie wpatrywał się w pływające kaczki, co wprowadziło mnie w wodne klimaty. Będąc Na Grobli widziałam już te rzeczne, nostalgiczne przestrzenie, barki na Odrze i rdzawy, mokry pejzaż otaczający z obu stron kładkę Zwierzyniecką. Kiedy dotarłam do czerwonego domku starego wejścia ZOO poczułam taką nostalgię za Wrocławiem, że się niemal rozpłakałam. Przejechał obok mnie rower i mężczyzna rzucił w moim kierunku przyjazne dzień dobry. Szłam z plecakiem, w którym był tylko wieniec plastikowy ze wstążką z wypisanymi przeze mnie czarnym flamastrem kondolencjami dla ciotki i szczoteczką do zębów na wszelki wypadek, gdybym zanocowała i prezenciki dla dzieci. Więc ten plecak był duży, ale nie ciężki i przesuwałam się raźno po drodze przeskakując kałuże i wpatrując się w rurociągi podniebne przerzucone przez Odrę. I wtedy nagle pojawiła się ta Wieża Ciśnień. Nie wiem, musiałam być bardzo zamyślona i wpatrzona w wodę, bo ten surrealistyczny budynek z okrągłymi oknami i łukami nad innymi otworami, zbudowany z czerwonej cegły monstrualnych rozmiarów wyskoczył po lewej stronie jak ożywiona rycina. Ten niepokojący kafkowski obiekt tak dominujący w pejzażu zapoczątkował serię budynków brzydkich, ciężkich i przygnębiających. Dotarłam do kościoła św. Rodziny gdzie zwłoki ciotki wystawiono na czas mszy świętej przed kremacją na której podobno była tylko kuzynka i kuzyn, i to między innymi spowodowało, że postanowiłam pokonać te dwieście kilometrów i zasilić sobą orszak pogrzebowy ciotki.
– Wyobraź sobie, msza, organy, kazanie i tylko ja i brat – mówiła przez komórkę wczoraj wstrząśnięta kuzynka. Na całe osiedle, na całe Sępolno, nikt, tylko my!
Mijając kościół rzuciłam jeszcze wzgardliwe spojrzenie na ten przysadkowaty obiekt architektoniczny, który tak potraktował moją ciotkę, do której jadę bez żadnej do niej sympatii, ani tym bardziej miłości, ot tak, by wzbogacić jedynie orszak pogrzebowy.
Adaptacja strychu przez kuzynkę i jej męża pod koniec lat siedemdziesiątych została zainspirowana filmem „Anatomia miłości”, gdzie pokazano zaadaptowany strych przez Brylską w którym uprawia seks z Nowickim. Złe filmy mają największą moc rażenia, jednak tym razem wszystko wyszło mojej kuzynce i jej mężowi na dobre. Mieszkania na Sępolnie osiągają zawrotne ceny, a ich strych wielokrotnie filmowano i prezentowano w pismach kolorowych, jako wyjątkowo gustowny przykład architektury wnętrz wrocławian.
I teraz, kiedy znalazłam się na tym strychu i za godzinę miał się odbyć pogrzeb, i kiedy kuzynka przyniosła mi upragnioną herbatę i szklankę wody, gdzie rozpuściłam dwie saszetki proszku na ból głowy, wiedziałam już, że jestem tutaj niepotrzebna. Z pospiesznej relacji kuzynki wynikało, że definitywne odejście jej matki, kilkunastoletniej pensjonariuszki zakładu sióstr w Świętej Katarzynie było odejściem jedynie formalnym. Kuzynka oddała lata matce, kiedy jeszcze była w miarę młoda.
Od rozpoznania Alzheimera już nie dawała sobie rady z pampersami i wkładaniem pokarmu do ust. Ciotka wykorzystywała każdą nieuwagę, by opuścić mieszkanie i zniknąć w czeluściach miasta.
– Chciałam – tłumaczyła mi kuzynka, kiedy wypijałam pośpiesznie herbatę – by to wszystko było tak jak trzeba, ale tu dwieście pięćdziesiąt, tam dwieście pięćdziesiąt, a wszyscy w pracy, zupełnie nikogo nie ma. W spalarni też byłam tylko ja z bratem, a na wystawieniu urny w kaplicy tylko ja z mężem.
Pojechaliśmy w trójkę samochodem i nic nie pomogły moje zachęty, by się przespacerować na cmentarz na Sępolnie, założony przecież po to, by każdy z mieszkańców osiedla miał do niego blisko.
Ale, jak wychodziliśmy z samochodu, żałobników zrobiło się więcej. W bramie cmentarnej pojawił się Bańbuła, sąsiad drzwi w drzwi ciotki, niosący w foliowej torebce dwa znicze. Potem teść córki kuzynki i sama kuzynka, a na końcu dołączył mój kuzyn i teściowa córki. Tak, że w orszaku było nas siedmioro i jeszcze dwóch pracowników zakładu pogrzebowego w białych rękawiczkach i ksiądz oraz samochód, który wiózł trumnę z kierowcą. Tworzyliśmy całkiem pokaźny tłumek.
Ksiądz w kaplicy przedłużał imprezę jak mógł, podobnie na cmentarzu stojąc pod baldachimem o bardzo namiotowym wyrazie. Ten campingowy element trochę zmiękczał lastrykowy wystrój cmentarza i to, że urnę chowano do wyżłobionej jamki zakrytej na czas modłów zielonym dywanikiem imitującym trawę. Kuzynka zafundowała matce dwa ogromne wieńce z prawdziwych orchidei, które położono na zasypaną jamkę i usunięto zielony dywanik. Wbito krzyż, ksiądz nie zapomniał powiedzieć, że i tak te dzisiejsze wysiłki nic a nic się nie liczą, jeśli nie będę potomkowie przyjmować regularnie eucharystii i zamawiać msze za zmarłych, potem złożył kuzynce kondolencje i nagle zniknął. Jakby wyparował, a ja, która uważnie śledziłam każdy szczegół tego pogrzebu nie uchwyciłam momentu zniknięcia księdza. Zapłakana w trakcie grzebania babci córka kuzynki rozpogodziła się i już szła ze swoimi teściami na przedzie opowiadając im, jakie wybrała detale do budowanego domu. Kuzyn szedł ze mną i tłumaczył, że jego córka ma dzisiaj egzamin państwowy i nie mogła go w żaden sposób przełożyć.
Kuzynka nakryła do stołu przed naszym wyjściem i po powrocie, nim rozebraliśmy się z płaszczy, wniosła rosół z makaronem, a potem pieczonego indyka na słodko i pieczoną wołowinę w jarzynowym sosie. Kuzynka już w samochodzie przestrzegała mnie, że teściowie ich córki to pisowcy i że ona z mężem nigdy na tematy pisowskie nie dyskutują. Obiecałam skwapliwie, że ja też nie będę dyskutować. Ale niestety teść siedział na przeciwko mnie i nikt nie chciał rozmawiać na temat ciotki, mimo moich kilkukrotnych zagajeń, by tradycji stało się zadość. Skoro kuzynka tu dwieście pięćdziesiąt, tam dwieście pięćdziesiąt, to ja, oprócz wydania pieniędzy na bilet kolejowy, byłam przecież całkiem bezpłatną płaczką i piewczynią zmarłej. Jednak wszystko, co rozpoczynałam, gasło w zarodku i stawało się czymś odwrotnym, od zamierzonego. Wszystko, tak jak u króla Midasa, zamiast zamieniać się w złoto, zamieniało się w coś odwrotnego i jednak nieustanie się zamieniało.
– Pracowała wtedy w szkole na Sępolnie i u nauczycielki Zosi załatwiła mi prywatkę na trzecim roku – zainicjowałam chwalenie ciotki. A wiecie, wtedy znaleźć coś we Wrocławiu do mieszkania było strasznie trudno… Jestem ciotce dozgonnie wdzięczna…
– Matka była pracoholiczką – dodał kuzyn. Tam też pracowała. Dała mnie do sióstr do przedszkola, od których podobno uciekałem, więc zamykała mnie w domu i szła do pracy.
– Samego – powiedziałam nostalgicznie – no, tak, to były takie czasy, dzisiaj całe szczęście nie do pomyślenia… Wkracza – przynajmniej na Zachodzie, a przecież jesteśmy w Unii – prokurator. Tylko w stanie wojennym matki popełniały znowu takie błędy… Co dziecko czuje, gdy jest samo w domu w tym wieku!
– A co czuje – obruszył się kuzyn. Nic nie czuje. Kazała mi siedzieć cicho i siedziałem.
– Ależ niczego nie wolno dziecku kazać – dziecko w tym wieku ma mieć swobodę, przestrzeń…
– O, widzę, że Pani jest zwolenniczką bezstresowego wychowania dzieci – odezwał się teść pisowiec.
– No jasne – podchwyciłam. Nawet danie klapsa to jest przekroczenie przestrzeni międzyludzkiej.
– A mnie ojciec lał niemal codziennie, wie Pani, mnie lał nawet jak przychodziłem do domu z boiska z zakrwawioną nogą kontuzjowany. I co, i wyrosłem na ludzi i nic mi to nie zaszkodziło – dokończył z dumą.
Zeszliśmy szybko na alkohol, którego bezskutecznie domagałam się od kuzynki i który w postaci kieliszka białego wina wreszcie wniosła. Nikt mi nie towarzyszył, gdyż okazało się, że jest piątek i w piątek Kościół zakazuje picia alkoholu. Teściowie byli ludźmi trunkowymi, teść chwalił się nawet, że są z żoną alkoholikami, ale po przymusowej abstynencji napił się z taką samą przyjemnością, jak przed odwykiem, ale w piątek nigdy nie piją.
To był nasz ostatni wspólny temat, potem przeszli na sport, wróciła córka kuzynki przywożąc cztero i półtoraroczną córeczki, na które dziadkowie i bacie rzucili się łakomie. Wyjęłam z plecaka przygotowane prezenty dla dzieci, wręczyłam dwie paczuszki puchatków i czekolad kuzynowi dla jego wnuków, a dwie dla dziewczynek kuzynki. Starsza rozpakowała, powiedziała, że nie wolno jej jeść czekolady, bo nie może zrobić kupki, potem pooglądała zielonego hipopotama, wrzuciła go do pudełka z zabawkami i pożarła całą czekoladę. Młodsza, o bławatkowych oczach bawiła się długo kaczuszką i słoniem ciekawie przygladając się nowej twarzy, czyli mnie. Była to najprawdopodobniej jedyna osoba, w której wzbudziłam zainteresowanie. Babcie bawiły dzieci, reszta pochłaniała ciastka, piła kawę i herbatę, rozmawiała o meczu. Kiedy teściowie córki wyszli, mąż kuzynki szybko nalał sobie kieliszek i dolał do mojego, ale ja już postanowiłam, że wyjadę. Odprowadził mnie więc do dziewiątki, która stała w zajezdni i czekała na mnie, bym zdążyła na pociąg.
Gdy wychodziłam z tramwaju niebo nad Wrocławiem rozświetlała łuna bijącą od dworca. Weszłam na peron, gdzie na płycie poświęconej śmierci Zbigniewa Cybulskiego leżały jeszcze złożone 8 stycznia kwiaty i wieńce. Białe róże były zupełnie zmarznięte, ale te niemal płaskie pączki przylegały szczelnie do płyty upamiętniającej słynny skok Cybulskiego do pociągu integrując się z płaskorzeźbą aktora i z całym tym zdarzeniem. A ja wsiadałam z poczuciem niedosytu i rozszczepienia. W pustym wagonie dochodziły jedynie rozwydrzone odgłosy kibiców sportowych w sąsiednim przedziale, których na przemian konduktorzy uspokajali chodząc tam i z powrotem od przedziału konduktorskiego do nich. Kiedy wysiedli w Katowicach z puszkami piwa w rękach i zaczęli się nawoływać i śpiewać, okazali się bardzo młodymi, kilkunastoletnimi chłopakami jadącymi na mecz do Spodka.
Szłam do domu i na przejściu dla pieszych samochód z biało czerwoną chorągiewką zatrzymał się. Kierowca krzyknął w moją stronę: kochanie, jak się masz? Masz zajebiste galotki!
I wiesz, tak zostałam na samym końcu dnia doceniona.
Bo wiesz, nikt w tym Wrocławiu nie zapytał mnie o nic. A tu taki komplement. Ludzie mnie omijają. Nawet nie lekceważą. Po prostu nie zauważają.
17 stycznia 2013, piątek

Zaszufladkowano do kategorii 2014, dziennik ciała | 2 komentarze

Lata pięćdziesiąte. Andrzej. Rozdział I.

„Ja nie umiem płakać. Cudzy płacz wydaje mi się jakimś niepojętym, obcym zjawiskiem natury.
[Franz Kafka “Listy do Felicji” tłum. I. Krońska]

 

Andrzej poszedł sam do szkoły po załatwieniu przez Krystynę wszelkich formalności jeszcze w czerwcu 1956 roku, tak przełomowym dla Polski, a tak zwyczajnym dla dziecka.
Po wakacjach w Sidzinie Andrzej niewiele urósł, ale już dobrze grał w piłkę i szybko biegał. 800 metrową odległość do szkoły z tekturowym tornistrem na plecach, drewnianym piórnikiem i elementarzem Falskiego w środku, pokonywał w dziesieć minut. Krystyna pracowicie oprawiła elementarz i zeszyty w szary, pakowy papier, ponaklejała naklejki i wystała u rzeźnika szynkę do kanapek, które Andrzej codziennie natychmiast na pierwszej przerwie oddawał kolegom, do czego nigdy się nie przyznawał.
Trzy pierwsze roczniki szkoły podstawowej umieszczono tymczasowo w budynku przedszkola zamienionego na szkołę wskutek niesłychanej liczby dzieci w wieku szkolnym, z roku na rok rodzących się w nieprawdopodobnych ilościach, chroniąc je w ten sposób od podstarzałych band chłopaków zimujących długo w ławach szkolnych, to jednak tam też repetujący uczniowie byli starsi. Malutkie muszle klozetowe specjalnie wyprodukowane dla wzorcowego, socjalistycznego przedszkola na wzorcowym osiedlu, prosiły się, by wkładać w nie główki małych, wypieszczonych chłopczyków. Andrzej to wszystko wiedział od Edka, dwa lata starszego przyjaciela z klatki obok, który wprawdzie chodził do piątki, gdzie klozety były wielkości normalnej, ale też i uczniowie byli więksi. Do szkoły Edka chodziły wszystkie dzieci osiedla, a te, które się już nie zmieściły w czterdziestoosobowych klasach – w planach budowy Osiedla nie przewidziano, że wyż demograficzny będzie aż tak duży – dano do wzniesionego w 1953 wielorodzinnego domu mieszkalnego z przedszkolem blisko szkoły 36, dokąd wskutek rejonizacji, przydzielono Andrzeja, a starsze roczniki do wybudowanej w tym samym roku szkoły. Tym sposobem Edek nie mógł ochraniać, jako starszy i postawny chłopak swojego przyjaciela, co robił na podwórku. Sadomasochistyczne relacje podwórkowe Andrzeja z Edkiem mogły się odbywać jedynie w ramach ich związku i nikt z podwórka nie mógł sobie rościć żadnych do tego praw. Delikatny Andrzej, o dwie głowy mniejszy od Edka, tresowany był w kierunku posłusznego psa, który na komendę Edka aportował i wykonywał wszystko, co Edek wymyślił dla urozmaicenia podwórkowego życia, jednak był nietykalny dla obcych. Edek bezsprzecznie uwielbiał Andrzeja, zabierał też na Diablinę czteroletnią Ewę uwielbiającą Edka za to, że ją w ogóle zabierał. Krystyna była spokojna, że zabiera Ewę tak duży i rozsądny chłopak i wiedziała, że nic złego się Ewie przy nim nie stanie. Znała po sąsiedzku rodziców Edka, czuła z nimi, z tymi „wschodniakami” przybyłymi z jej rodzinnych stron duchową wspólnotę. Mieli w mowie zaśpiew miły uchu Krystyny, którego się u siebie zdążyła pozbyć i którego jej tak brakowało. Matka Edka zawsze mówiła Krystynie, że Ewa jest wymarzoną narzeczoną dla jej Edka i cokolwiek to wtedy dla Ewy znaczyło, bardzo była z tego dumna. Ewa zawsze z utęsknieniem wypatrywała Edka, broniącego ją w piaskownicy, do której schodziły się dzieci z czterech bloków i która była zawsze przepełniona ciągle napływającymi córkami i synami repatriantów ze wschodu i uciekinierów z faszystowskiej Hiszpanii. Andrzej z Edkiem zabierali ją z piaskownicy na Diablinę, gdzie był schron i niewybuchy, i niewypały stanowiące tym większą atrakcję, że wykopywanie ich było zakazane przez szkołę i obwarowane najgorszymi restrykcjami. Kiedy Krystyna dowiedziała się od Andrzeja, że chłopcy wyciągają z koryta przepływającego przez Diablinę odnogi ścieków Rawy – jak to określił Andrzej „balony”, które nadmuchują – zakazała mu tam chodzić. Ale kto mógł wiedzieć, gdzie chodzi Andrzej z Edkiem i gdzie uczy się, jak żyć i jak przeżyć.
Przekroczenie murów szkoły dla Andrzeja oznaczało częściowe zaniechanie zabaw z Edkiem. Szczęśliwym trafem wychowawczynią klasy Ie, czyli ostatniej z pięciu klas pierwszych, była pani Helena Żygłowicz, łagodna i ciepła. Andrzej biegle czytał i wszystko, co działo się w klasie natychmiast przyswajał, stając się bezwiednie klasowym prymusem. Pani Helena na pierwszej wywiadówce zachwycona swoim uczniem zaproponowała Krystynie, że będzie Andrzeja uczyć niemieckiego, na co Krystyna się entuzjastycznie zgodziła. Lekcje pianina u pani Kunowej i niemieckiego udzielane przez panią Żygłowicz po szkole ograniczały stopniowo podwórkowe zabawy Andrzeja z Edkiem, szczególnie, że zaczął grać w piłkę na odległym od domu boisku szkolnym i chodzić z kolegami klasowymi na Osiedle Ducha. Niezmienna postawa Andrzeja łącząca w sobie zgodę i sympatię dla środowiska, w którym dane mu było przebywać, jednała mu przychylność klasy, a nawet zbirów szkolnych. Chętnie podpowiadał, nie skarżył, nie wychylał się że wie, nie chwalił się, nie wywyższał. Klasa niepostrzeżenie podzieliła się na lepszych i gorszych. Nie wiadomo, kto to wymyślił, ale dzieci zaczęto przezywać od zawodu ojca i natychmiast zostały nie wiedząc o tym wycenione. I tak córka kierowcy rajdowego, o ogólnopolskiej sławie, stanęła wyżej od córki stolarza, nawet o tym nie wiedząc, gdyż była niezwykle skromną dziewczynką. Tajemniczy ojciec Gwiazdy, któremu syn zawdzięczał ksywę „burżuj”, nie wiadomo jakiego był zawodu, ale było wiadomo, że jeździ na delegacje do Włoch. Gwiazda, by przekupić swoją winę lepiej urodzonego od piekarza, kolejarza i górnika, przynosił do szkoły rzeczy, których nikt nigdy nie widział. Kładł na ławce po jednym fistaszku, po rozłupaniu którego dwa ziarenka na dwójkę siedzących w ławce uczniów pozwalały poznać smak tego nigdy nie jadanego orzecha. Tak było też z owocem granatu, obdarowanym wszystkim w klasie po ziarenku. Gwiazda zasiadł w ławce z Andrzejem i w dowód sympatii podarował mu długopis. Andrzej nie mógł się nacieszyć tym prezentem, przyniesiony do domu zachwycił wszystkich, ale szybko się wypisał.
Andrzej sprawiał nieustanne wrażenie, jakby świat otaczający został stworzony dla niego po to, by mógł go jak pies, ciągle penetrować i się nim cieszyć, co powodowało, że był zawsze obok prawdziwego nurtu klasy, polegającego na przeczekaniu tych kilku godzin dnia w permanentnej destrukcji i autodestrukcji. Pito atrament z okrągłych kałamarzy tkwiących w dziurach zielono malowanych, pochyłych blatów dwuosobowych ławek, których nie dawało się w żaden sposób zniszczyć, gdyż wykonane były z solidnych, ciężkich, drewnianych desek. Dyżurny codziennie rano nalewał z dużej flaszki atrament do wszystkich kałamarzy natychmiast osuszanych na pierwszej przerwie i Andrzej zaczął nosić swój atrament w butelce zatkanej korkiem i czytać pod ławką książki. Wanda w Przemyślu wprawdzie przepisała już wszystkie lektury szkolne do klasy pierwszej i drugiej wypożyczone w przemyskiej bibliotece po przesłaniu jej przez Krystynę spisu podanego na pierwszej wywiadówce, ale Andrzej czytał już powieści Aleksandra Dumasa, Karola Maya i Juliusza Verne, których w spisie lektur nie było, a byli w bibliotece szkolnej.
Podobnie rzecz się miała z pianinem. Andrzej lubił emerytowaną parę państwa Kunów, mieszkających w domu po drugiej stronie ulicy Liebknechta. Lubił zapach terpentyny i momenty, kiedy przychodził za wcześnie i otwierał mu pan Kun, a dźwięki pianina i prowadzonej lekcji przez panią Kunową dochodziły z sąsiedniego pokoju. Wtedy pan Kun prowadził Andrzeja do drugiego pokoju, by pokazać mu, jak maluje kopię obrazu Kossaka stojącą na sztaludze. Andrzej z zapartym tchem śledził pociągnięcia pędzla i nie mógł się nazachwycać kunsztem pana Kuna. Zilustrował już „Księgę dżungli” Kiplinga na kartkach z małego bloku rysunkowego wypełniając rysunek ołówkiem kredkami, ale farby olejne widział po raz pierwszy w życiu. Specjalnie przychodził na lekcje wcześniej, by móc podglądać malowanie pana Kuna, ale lubił też lekcje gry na pianinie. Kunowa nie szczędziła pochwał swojemu najlepszemu uczniowi, mimo, że była surowa i wymagająca. Organizowała na koniec roku popis dla wszystkich swoich uczniów, których przybywało i których liczbę z biegiem lat ograniczała do najlepszych. Na ten popis zdobywała w Delikatesach kosztowne czekoladki w złotym staniolu i przesypywała do kryształowej misy, krążącej potem po pokoju wśród mam i dziewczynek z białymi kokardami chłopców z aksamitką pod szyją. Wszyscy w białych bluzkach siadywali wtedy grzecznie na przedwojennych kanapach, aż nareszcie ostatni wychowanek pani Kunowej wśród oklasków kończył i wszyscy w uśmiechach i podziękowaniach rozchodzili się do domów.
W Boże Narodzenie Andrzej przeczytał „Krzyżaków” i w nic innego nie chciał się bawić z Ewą, tylko w szermierkę. Używał do tego dwóch kijków od nart i staczał z siostrą pojedynki na szpady. Wszystkie jaśki miały imiona sienkiewiczowskich postaci, a ulubiony jasiek Ewy nazywał się Zbyszko z Bogdańca. Kiedy rodzice wieczorami zasiadali do Wolnej Europy położywszy spać dzieci i przykazując szybkie spanie bo trzeba wcześnie wstać do szkoły, Andrzej z Ewą rozpoczynali odtwarzać fabułę dwóch tomów Krzyżaków. Andrzej stawał się koniem, na który wsiadała Ewa z kijkiem od nart, by walczyć z ponazywanymi wcześniej poduszkami i jaśkami. Często „Sąd ostateczny”, wiszący nad łóżkiem spadał na tapczan. Dzięki „zagłuszaczkom” Wolnej Europy nic nie było słyszalne z tych dziecięcych zabaw w sąsiedniej kuchni, gdzie stał radioodbiornik. Tymczasem dzieci szukały w ciemnościach gwoździa zaplątanego w pościel lóżka. Trzeba było zdejmować i wytrzepać wszystko z tapczanu i łóżeczka polowego Andrzeja, by nareszcie odnaleźć gwóźdź. Ewa wchodziła ponowne na barana Andrzejowi i wyjętym z szafy odświętnym butem ojca przybijała gwóźdź do ściany. Ale największą trudność sprawiło dzieciom zawieszenie obrazu. Kiedy i ta operacja wcelowania w uszko zawieszki przybitym gwoździem w trudnej pozycji „na barana” gdy w sprężynowym materacu stopy Andrzeja zapadały się i ciągle chwiały, kończyła się powodzeniem, zmęczeni kładli się do snu. Andrzej nie usypiał bez kontaktu z Ewy nogą, musiała spać w poprzek tapczanu, by móc spuścić nogę poza jego krawędź tak, by sięgnęła nogi Andrzeja wystającej na niższej powierzchni łóżeczka. Andrzej kończył jeszcze opowiadanie o Krzyżakach i oboje zasypiali, by po kilku godzinach Ewa z płaczem wyskakiwała z tapczanu i w przerażeniu zaczynała krążyć wokół stołu. Ale Andrzej o tym nie wiedział, spał już bez nogi Ewy, aż Krystyna zaczynała go delikatnie ubierać będącego jeszcze w śnie, czym powoli się rozbudzał. 

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | 11 komentarzy

Lata pięćdziesiąte. Ewa. Rozdział II.

Doświadczenie płaszczyzny obudziło w nim ochotę do wędrówki i dzięki przeciwieństwu uświadomiło mu, jak bardzo ograniczające było jego dzieciństwo. Jeżeli czuje radość z opuszczenia ciasnoty, nie zadowoli się dłużej ograniczoną płaszczyzną. Jego potrzeba wolności została obudzona, a wraz z nią pragnienie odkrycia świata za tablicami zakazów. Bo wie teraz z doświadczenia, że te tablice, podobnie jak wysokie góry, nie oznaczają granicy świata.
[Alice Miller „Pamięć wyzwolona”]

Kiedy Andrzej poszedł do szkoły, Ewa pozostała sama w domu wsłuchując się tak długo, aż słyszała zbliżające się od parteru rytmiczne uderzenia obcasów matki o schody z lastrico. Krystyna wychodziła na zakupy zaraz po wyjściu Andrzeja do szkoły i wracała niemal razem z nim stojąc w sklepowych kolejkach bądź stojąc z przyjaciółką Zosią na rogach ulic. Krystyna Zosię spotykała codziennie, ale i zawsze jeszcze spotykała kogoś z poznanych już dobrze mieszkańców pobliskich klatek schodowych i wystawała na każdym rogu oddając się rozmowie, jakby ta potrzeba towarzyska musiała być wypełniona w takim samym wymiarze, jak kobiet pracujących zawodowo i tam realizujących swoje dzienne porcje plotkowania. Ewa była równie zalękniona, kiedy Krystyna zabierała ją ze sobą, jak i wtedy, kiedy pozostawała sama zamknięta w mieszkaniu. Była według Krystyny chuda, przeźroczysta i zielona, i jak dowodziła dalej Krystyna Ewie, wstydzi się jej przed Zosią i przed wszystkimi znajomymi, których codziennie spotyka. A to dlatego, że Ewa odmawia jedzenia. Im częściej Krystyna wstydziła się Ewy, tym bardziej Ewa jadła niechętnie karmiona na siłę łyżką w czasie, gdy Andrzej wracał ze szkoły i jadł podany obiad. Żeby Krystyna się jej nie wstydziła przed Zosią, Ewa pozostawała sama krążąc po całym mieszkaniu.
Miała cztery lata w to marcowe południe, gdy kaloryfery jeszcze grzały. Leśka z poprzedniego mieszkania przysłała z Przemyśla zbyteczny jej wiśniowy, wełniany dywan, który był tak duży, że pokrył cały duży pokój od drzwi do balkonu, ale Ewa niewiele bawiła się na tym dywanie. Wolała otwierać dwie, szeregowo stojące trzydrzwiowe szafy. Jedna z nich miała półki z ręcznikami, z krochmaloną białą pościelą, z kombinacjami, z paskami z podwiązkami, z pończochami, ze skarpetami, z podkoszulkami, z kalesonami, z majtkami i z biustonoszami. Była szafą nowoczesną, zrobioną ze sklejonych listewek oklejonych odklejającym się fornirem. Druga cała z liściastego drewna była przedwojenna z owalnymi lusterkami na drzwiach i pomalowanych na czarno, rzeźbionych drewnianych ozdób okalających te lusterka oraz zwieńczenie góry szafy dwiema wieżyczkami. Ta kupiona gdzieś poniemiecka szafa wyraźnie starła się wyglądać na pałac, ale Ewa nie wiązała z nią żadnych baśniowych skojarzeń. Trzeszczała przy otwieraniu i trudno ją było zamknąć, gdyż była przeładowana wszystkimi ubraniami ze wszystkich pór roku wszystkich domowników. Ewa wynajdowała w tej gmatwaninie ciężkich płaszczy wełnianych, mundurów górniczych ojca ze srebrnymi naszywkami i guzikami z dwoma skrzyżowanymi młotami, szmaragdową suknię balową Krystyny. Jej matka nigdy nie ubrała tej sukni na żadne przyjęcie i na żadną zabawę w biurowcu. Na zabawy barbórkowe ojciec szedł sam, przynosząc nad ranem dla Ewy i Andrzeja czapki i kapelusze z kolorowej bibułki. Dlatego ta suknia przechowała w szafie swój pierwotny, egzotyczny zapach i Ewa nie tyle ubierała ją, co się nią otulała i szukała w niej bezpieczeństwa. Na dnie szafy stała płaska skrzynka ze srebrną zastawą stołową, wyjmowaną tylko na wigilię i na Wielkanoc. Ewa najbardziej lubiła wyciągać malutkie łyżeczki srebrne i wkładać je do ust. Zimno metalu koiło jej niepokój wzmagany nienadchodzącą matką. Nad tapczanem, gdzie w nocy spały, został powieszony obraz olejny Franciszka niemal metrowej szerokości i wysokości, przedstawiający Sąd Ostateczny. Malowany w brązach i szarościach przedstawiał młodą rodzinę właśnie wychodzącą z ziemi, a ślady rozgrzebanego grobu były jeszcze świeże. Mężczyzna, głowa rodziny, wpatrzony triumfalnie w niebo trzymał po prawej stronie mocno roznegliżowaną żonę, której odsłonięte piersi wskutek zapewne trudnych dla tkanin warunków grobowych były najjaśniejszą plamą obrazu. Zarówno odziane w strzępy odzienia ciało kilkunastoletniego syna, omdlewającego po lewej stronie ojca, jak i ojca, malowane było kolorami ziemi, dlatego też to kobiece wyróżnienie zdawało się jedynym akcentem niosącym nadzieję. Za tymi trzema sylwetkami, które właściwie pokrywały całą płaszczyznę obrazu, widniały otwierające się groby i zaledwie wychylające się głowy zmartwychwstałych zmarłych. Jednak, wskutek daleko posuniętej syntezy środków malarskich i potrzeby zamglenia drugiego planu, te niezidentyfikowane dokładnie istoty najbardziej budziły w Ewie grozę. Czasami niektóre głowy zaopatrzone były w niezrozumiałe kolce, być może mające symbolizować grzeszne życie zmartwychwstających, gdyż niebo nad nimi zasłane było burzowymi, brunatnymi chmurami, przeciętymi błyskawicą. Ewa długo stała z kolejną łyżeczką w buzi, którą po jakimś czasie wymieniała, by czerpać z następnej chłód metalu. Na sąsiedniej ścianie wisiało oprawione w złote, bogato rzeźbione ramy największe w domu płótno Franciszka, o wymiarach 2×3 metry, przedstawiające czterech nagich mężczyzn skierowanych do widza jedynie nagimi pośladkami, z których dwóch już siedziało w łódce, trzeci właśnie wkładał tam nogę wyjmując ją ze szmaragdowej wody sięgającej do połowy łydki. Czwarty mężczyzna pływał w wodzie najprawdopodobniej kraulem, gdyż jego nagie ramię ledwo wystawało z wody, a ręka już była zanurzona. Ewa lubiła się wpatrywać w ten obraz noszący wyraźne znamiona pederastii, jednak najbardziej kojarzył jej się z czułym dotykiem aksamitu sukni balowej w szafie.
Matka nie nadchodziła i Ewa z łyżeczkami w buzi szła dalej do pokoju ojca w którym nie było szaf na ubrania, jedynie dwudrzwiowa biblioteczka zamknięta na klucz. Tutaj, nad tapczanobiurkiem, oprawiony w ramę pokrytą tym samym fornirem, co meble, wisiał owalny obraz przedstawiający Chrystusa w Ogrójcu, czyli twarz młodego mężczyzny z profilu mającego pod brodą dłonie nie tyle złożone do modlitwy, co zaciśnięte w jakimś tragicznym geście niemocy. Ponieważ Chrystus malowany był monochromatycznie w ponurych w szarościach, Ewa szybko odwracała wzrok na ścianę przeciwległą, gdzie nad biblioteczką wsiał obraz w srebrnych ramach przedstawiający wiosnę i tańczące w kółko na polanie roznegliżowane nimfy. Ewa bardzo lubiła ten obraz, jak i mały obrazek obok, będący dużą fotografią w sepii, na której dziewięcioletnia Krystyna klęczała na klęczniku w stroju pierwszokomunijnym, ubrana w welon przyozdobiony kwiatami pomarańczy. Ewa wdrapywała się na krzesło i przyglądała się twarzy swojej mamy, która na fotografii ze złożonymi do modlitwy dłońmi patrzyła uśmiechnięta do obiektywu stanisławowskiego fotografa. Od strony drzwi wejściowych nie nadchodziły żadne odgłosy kroków, natomiast pokój nagle wypełnił się trzyminutowym wyciem syren obwieszczającym pogrzeb Bieruta, odbywający się właśnie w Warszawie. Przerażana Ewa, której łyżeczka wypadła z ust, ześlizgnęła się z krzesła i weszła ukryć się pod stół.
Mama zawsze wracała uradowana z zakupów pouczając Ewę, że Maja, córka Zosi, zna o wiele więcej trudnych wyrazów od niej, a jest zaledwie o rok od niej starsza. Uradowana też dlatego, gdyż udawało się jej kupić nawet masło i chleb na czas, bo gdyby poszła później już by go nie dostała. Wyjmowała z koszyka wiktuały na stół, a Ewa je oglądała z uwagą. Najbardziej lubiła tzw. zasmażkę, czyli masło topione na patelni z mąką i cukrem. Jednak Krystyna niezmiennie piekła codziennie w piekarniku buchty drożdżowe nadziewane dżemem, które po wyrośnięciu zlepiały się pokrywając szczelnie całą blachę i które pojedynczo odrywane, miały na bokach kremową puszystą strukturę drożdżowego ciasta. Ewa nie lubiła tych drożdżowych bułek, wolała już pieczone w piekarniku przez ojca kartofle.
Andrzej niewiele bawił się z Ewą po szkole, gdyż zaczęły go fascynować przedmioty szkolne, które po lekcjach nie tyle przerabiał, co przetrawiał. Wychowawczyni odkrywszy w Andrzeju o wiele większe możliwości, niż dawała szkoła, zaoferowała się uczyć go niemieckiego. Krystyna kupiła z ogłoszenia pianino, gdyż to rodzinne z Przemyśla Wanda podarowała dorastającej Maryśce. I Andrzej zaczął chodzić na lekcje pianina do pani Kunowej, emerytowanej nauczycielki dwie ulice dalej.
Ewa tymczasem przestała sypiać i nocami przeczekiwała głęboki sen matki i brata. Jak już zmęczona usypiała, nie obudziwszy się, wstawała i biegała wokół okrągłego stołu krzycząc w płaczu, że chce srebrną łyżeczkę. Przerażona Krystyna biegła wtedy do szafy i wyjąwszy z pudełka malutką łyżeczkę wkładała Ewie do buzi, która natychmiast się budziła i uspokajała. Lekarz zaordynował neospasminę.

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | Dodaj komentarz

Lata pięćdziesiąte. Ewa. Rozdział I

 Zagruźliczenie młodzieży w domach akademickich jest przerażające. Opowiadał mi młody inżynier, u którego wykryto spory naciek w lewym płucu, że lekarz nie mógł zdecydować się na wydanie mu zwolnienia z pracy, wahał się między współczuciem a strachem przed instrukcjami. Powiedział: “Gdybym miał pana zwolnić, ćwierć Polski miałoby prawo domagać się sanatorium…”
[Leopold Tyrmand „Dziennik 1954”]

Krystyna zauważyła na szyi Ewy dwa symetryczne zgrubienia pod uszami, które z dnia na dzień się powiększały, aż urosły do poważnych guzów. Ewie założono w przychodni książeczkę z zakazem szczepienia, którą miano pokazywać za każdym razem, kiedy dzieci w żłobku, przedszkolu czy szkole szczepiono na gruźlicę. Na razie nie było potrzeby komukolwiek pokazywać książeczki. Krystynie nie należał się dla jej dzieci ani żłobek, ani przedszkole, gdyż nie podjęła żadnej pracy zawodowej. Skupiała się na staniu w kolejkach w sklepach i odżywieniu dzieci. Starania były odwrotnie proporcjonalne do efektów. Na śląskim wikcie tyli tylko Rudek i Krystyna z codziennego pieczenia w piekarniku drożdżowych bucht i kartofli. Ewa i Andrzej karmieni łyżką z jednego talerza – bo na ich samodzielne jedzenie nie starczało czasu – jedli niewiele i niechętnie, nieustannie zmuszani przez Krystynę. Lekarz poradził wyjazd leczniczy do Rymanowa gdzie jest potrzebne dzieciom ze Śląska silne stężenie jodu i żelaza w powietrzu.
Biuro Projektów Górniczych, które tymczasem przeprowadziło się do świeżo wybudowanego biurowca na Osiedlu Marchlewskiego w Stalinogrodzie – Katowice zdążyło zmienić nazwę – nie udzieliło Rudkowi urlopu. Pismo służbowe z 2 lipca 1954 dotyczącego mostu samowyładowczego donosiło, że Kopalnia „Kościuszko” przystąpi po otrzymaniu reszty konstrukcji z Mińska Mazowieckiego do montażu mostu samowyładowawczego na szybie Leopold. Ponieważ montaż powyższego mostu wykonywać będzie Mostostal Kraków, który dotychczas nie wykonywał montażu takich mostów, proszono o delegowanie na miejsce budowy projektanta Rudka, celem udzielenia wskazówek przedsiębiorstwu wykonującemu montaż. Przez to Rudek nie mógł pojechać do Rymanowa, jedynie do Kopalni Węgla kamiennego Kościuszko Nowa do Jaworzna.
Zawiózł więc jedynie pociągiem Krystynę z dziećmi do Rymanowa, wynajmując pod Rymanowem Zdrojem pokój w wiejskiej chacie. Żadne sanatorium dla dziecka Rudka nie zostało przyznane, mogli leczyć się jedynie na własną rękę uzyskując dostęp do sanatoryjnych wanien, gdzie moczono Ewę każdego dnia, a Krystyna wkładała tam jeszcze Andrzeja.
Krystyna z trudem pokonywała odrazę do siermiężnego życia z myszami, karaluchami i końskimi muchami. Jednak dzieci natychmiast odczuły dobrodziejstwo wyjazdu i z dnia na dzień rozkwitały pod wpływem powietrza i obiadów gotowanych dla letników w sąsiedniej chacie. Wrzód pod lewym uchem Ewy zaczął się wyraźnie zmniejszać i właściwie te niepokojące objawy przewlekłej gruźlicy węzłów chłonnych nie były dla niej dolegliwe. Biegała po polach i cieszyła się ich otwartą przestrzenią. Idylla nie trwała długo. Gospodarze okazali się pazerni i na przedłużenie pobytu o następny miesiąc w tak kosztownym uzdrowisku nie było Krystynę stać.
Powtórzono wyjazd za rok do tańszej Sidziny, wsi poleconej przez katowickich sąsiadów. Tym razem Rudek, któremu po sukcesach zawodowych w Jaworznie przydzielono samochód służbowy z szoferem, zawiózł Krystynę z dziećmi autem. Szofer zabrał na wycieczkę narzeczoną i podjechał na ulicę Liebknechta z początkiem lata. Ładowano do obszernego bagażnika pierzyny, garnki, stare ubrania, znoszone buty, wełniane płaszcze i rozciągnięte swetry. Obok szofera usiadła jego narzeczona, a Rudek z Krystyną z tyłu z dziećmi na kolanach. Tak wjechali na Krakowski Rynek. Tam odpoczęli, dzieci karmiły gołębie i huśtały się na łańcuchu ogradzającym pomnik Mickiewicza.
W Sidzinie Rudek wniósł po drewnianych schodkach rzeczy do Izby. Gospodarze wszystkimi darami z miasta byli zachwyceni. Szofer z narzeczoną poszli do lasu. Wielopokoleniowa rodzina góralska odstąpiła Krystynie jedną izbę, wszyscy pomieścili się w drugiej. Pomogli jej gotować obiady, prać i zabawiali dzieci. Wieś była niezelektryfikowana, Krystyna umierała podczas burz ze strachu, gdyż chałupa nie posiadała piorunochronu. Dla dzieci wszystko, co tu oglądały, było nowe i zachwycające. Pluskały się w potoku Sidzinka i opalały na ogromnych głazach. Te dwumiesięczne wakacje okazały się dla zdrowia dzieci przełomowe. Piły owcze mleko, jadły sery, zbierały jagody i nieustannie przebywały na powietrzu. Uwielbiały Józka, dwudziestoletniego syna gospodarzy, woził je na koniu na oklep, wkładał kapelusze góralskie na głowy i pozwalał bawić sie ciupagą. Kiedy strzygł owce, Krystyna poprosiła go o podcięcie za długich włosów Andrzejowi. Wtedy Ewa powiedziała, że też chce mieć krótkie włosy, ponieważ chciałaby być chłopcem. Józek ściął Ewie włosy na chłopca, odsłaniając wrzody na szyi. Przez całe wakacje Ewa sikała jak chłopiec na stojąco nie zdejmując majtek, jedynie przesuwając w bok materiał w kroku. Była zachwycona, że jest chłopcem.
Po powrocie do Katowic dzieci bawiły się w domu we wszystkie chłopięce zabawy. Łóżeczko polowe Andrzeja było przesuwane do tapczanu. Jak tylko Krystyna wychodziła po położeniu ich do łóżka, następowało przemeblowanie całego pokoju. W łóżkach formowali dwa samoloty z pierzyn i ogromnych poduszek robiąc z nich kabiny z wygodnymi oparciami i pulpity z systemem sterowniczym z jaśków. Tak podróżowali kilka godzin kierowani komendami pilota Andrzeja miejsc wyczytanych z atlasu podarowanego mu przez Wandę.
Ubiegłoroczne wakacje były tak udane, że Krystyna pojechała do tych samych gospodarzy w następnym roku, gromadząc przez ten rok więcej używanych ubrań i butów. Rudek starał się odwiedzać ich w Sidzinie w niedziele. Chodzili wtedy wszyscy do lasu na grzyby, o których istnieniu Rudek zdawał się zawsze wiedzieć wcześniej. Podnosił najniższe gałęzie młodych świerków na zboczach gór i odsłaniał kolonie prawdziwków. Krystyna ususzyła w te lato dużo grzybów. Po powrocie wysłała część prawdziwków nanizanych na nitki do Przemyśla i Leśka wszystkie natychmiast wyrzuciła, uznawszy, że są gorzkie i trujące. Krystyna też zaczęła bać się tych grzybów, co doprowadzało Rudka do szału.
Pewnego wieczoru Rudek położył Ewę na kolanach i wycisnął jej wrzód na szyi. Wylała się ropa i pokazała krew. Krystyna szalała z rozpaczy, była wielka awantura, oskarżała Rudka o nieodwracalne wyrządzenie krzywdy Ewie przez swoją głupotę. Ewa wolałaby umrzeć, niż usłyszeć tę awanturę z jej powodu. Od tego dnia wrzody zaczęły się zmniejszać, ten pod lewym uchem całkiem zanikł. Jak Andrzej poszedł do pierwszej klasy, po wrzodzie pod prawym uchem Ewy pozostała jedynie blizna.

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | Otagowano , , , , , , , | Dodaj komentarz