Lata pięćdziesiąte. Krystyna. Rozdział IV.

Sprzątały halę fabryczną
o zachodzie słońca robotnice.
Opiłki i wióry zgarniały
z podłóg, a wióry w słońcu
błyszczały jak błyskawice.

Mówi jedna: zwykły śmieć,
a radość jak to świeci.

Mówi druga: sukienkę z lamy
można by utkać i mieć –
byłaby nawet niezła…

Mówi trzecia… Nie wiedziała sama,
że to najczystsza poezja.
[Arnold Słucki “Sprzątaczki”]

Krystyna wróciła z Turoszowa do Katowic przygnębiona brudnymi, niemytymi trzy miesiące oknami i spadającymi z nieba kawałkami sadzy.
Wyjrzała przez okno. Naprzeciwko Kwieta, która myła okna raz na tydzień pomachała jej przyjaźnie gazetą używaną do zmazywania śladów po ścierce na szkle.
Przez okno widać było w różnych miejscach dźwigi i rusztowania na wznoszonych ścianach domów. W efekcie finalnym miano zbudować tu ponad 20 tysięcy izb mieszkalnych, ale na razie nie dawało się tutaj żyć. Była tak zachwycona malowniczym pejzażem okolic Bogatyni, że była skłonna przenieść się tam na stałe.
Tymczasem osiedle trwało w permanentnej budowie i cały czas rozrastało się na jej oczach. Ich mieszkanie było w bloku zbudowanym jako jedno z pierwszych. Był to 3-kondygnacyjny szary budynek stawiany prymitywną metodą tradycyjną. Bloki zasiedlano mimo braku tynków zewnętrznych i bez uporządkowania terenu. Ale nadchodziły bardziej ambitne czasy, pozostałe kolonie miały być złożone z domów wyższych i zbudowanych nowocześniej.
Robotnicy pracowali na trzy zmiany, byli smutni i bladzi. Baraki stawiano blisko wznoszonego budynku wraz ze stolarnią z piłą tarczową, barakiem na agregat do tynkownicy, barakiem na wapno i wytwórnię zapraw cementowo-wapiennych, wapiennych i gruzobetonowych do formowania przewodów dymowo-wentylacyjnych. Robotnicy nie mieli szatni, jedynie stawiano maleńką szopę dla operatorów sprzętu maszynowego tuż obok baraku biurowo-magazynowego. Obok były stanowiska betoniarek, doły na składowisko kruszywa, magazyny cementu, tory robocze żurawi SBK 1 i stanowiska betoniarek. W miarę wdrażania ciągle nowych wniosków racjonalizatorskich, pierwotne projekty modernizowano pod kątem jak największej oszczędności i zysku z realizacji poniżej pierwotnego kosztorysu. Podczas robót wykończeniowych wnętrz, pierwotnie posługiwano się mechaniczną tynkownicą. Zrezygnowano z niej z powodu zbyt dużych strat zaprawy i wyższego kosztu niż przy tynkowaniu ręcznym. By zaoszczędzić na transporcie, stropy produkowano tuż przy rusztowaniach. W obiektach o tradycyjnej konstrukcji murowej zastosowano stropy z wielkowymiarowych płyt. Do montażu płyt używano dźwigu SBK-1. Kierownictwo budowy zrezygnowało z zaopatrzenia obcego, podejmując własną produkcję płyt bez żadnych specjalnych urządzeń. Jako podstawa formy służyła gotowa płyta. Formę do kształtowania nowej płyty otrzymywano poprzez dostawienie do boków płyty bali drewnianych, które łączono stalowymi ściągami. Gazobetonowe płyty dojrzewały 10 dni w miejscu przyszłego montażu.
Ścianki działowe robiono z cegły dziurawki łączonej płytami wiórkowo-cementowe i blokami gazobetonowymi. Konstrukcja jednospadowego dachu — żelbetowa prefabrykowana, pokryta prefabrykowanymi płytami panwiowymi, a następnie smołowana papą bitumiczną na lepiku. Rynny miały być pomiedziowane, a balustrady portfenetrów, balkonów i klatek schodowych — stalowe.
Krystyna słyszała, że budują tam zsypy na śmieci, że budynki mają mieć strychy i suszarnie (ogrzewane centralnie) bielizny na poddaszach oraz szafy wbudowane i spiżarki podokienne. W mieszkaniach podłogi z prawdziwych klepek dębowych lub bukowych, w kuchniach płytki ksylolitowe, w łazienkach i w.c. płytki lastrico, w klatkach schodowych lastrico wykonywane na miejscu, w piwnicach warstwa glinobita. Nic takiego w klatce Krystyny nie było. Podłogi w ich mieszkaniu na pewno były zrobione z desek z rusztowań. Ich mieszkanie wybudowane na końcu, wchłonęło je w siebie, jak rzecz zbędną już i zużytą.
Jak się jednak okazało w ramach oszczędności klepkę dębową miano zastąpić płytkami z polichlorku winylu z właśnie rozpoczętej produkcji Zakładów Chemicznych w Oświęcimiu. Niestety, ze względu na brak w kraju z żywicy kopalowej z importu, niezbędnego składnika kleju do tych płytek, zrezygnowano z użycia przywiezionego już i zmagazynowanego materiału.
Trocinobetonowe podłoże pod gumolit przygotowywano na budowie dążąc do uzyskania optymalnie wyrównanej powierzchni. Po 7 dniach dojrzewania powlekano je na przemian warstwami kleju dwuskładnikowego z Biura Zbytu Wyrobów Gumowych w Łodzi. Po lekkim przeschnięciu nakładano pasy wykładziny gumolitowej.
By jeszcze bardziej zaoszczędzić w jednym mieszkaniu, o którym opowiadano Krystynie w kolejce, próbnie pokryto podłogi płytami spilśnionymi. Ułożono drewniane płyty spilśnione miękkie, przykryto je płytami twardymi i przybito gwoździami. Wyrównano złącza heblem pomalowano całą powierzchnię farbą.
Krystyna słysząc to odetchnęła z ulgą, że przynajmniej Rudek położył papę tylko w przedpokoju, podczas gdy mieszkania oddawane do użytku miały ślady wniosków racjonalizatorskich na całej powierzchni.
Kolejka ponuro obserwowała, jak na rusztowaniach robotnicy przez nieuwagę wybijają szyby i brudzą gotowe wykładziny podłogowe przechodząc z rusztowań na klatki schodowe. Nie czyszczą odprysków zaprawy i plam terrabony, używanej do nakrapiania tynków.
Tymczasem w czworokącie Armii Czerwonej, Marchlewskiego, Liebknechta i Klary Zetkin zaplanowano już pięć punktowców i rozpoczęto początkowe prace budowlane rozkopując i grodząc teren. Ponieważ teren jest już zabudowany, brak miejsca nie pozwoli na pełne wykorzystanie żurawi.
Krystyna, korzystając z nieobecności męża, próbowała mieszkanie przemeblować po swojemu wprowadzając Andrzeja do gabinetu Rudka, by mógł się w spokoju uczyć.
Jesień 1958 roku była ciepła i na podwórku suszono pranie rozpinając sznurki między trzepakiem a młodymi, niedawno posadzonymi drzewkami. Mama Edka mieszkająca na parterze niemal całymi dniami przechadzała się rozmawiając, między białymi prześcieradłami ze wszystkimi wieszającymi i ściągającymi wysuszoną pościel. Hechlińscy, bezdzietne małżeństwo repatriantów ze wschodu wieszało pościel zawsze trzymając ją za rogi w jakimś tanecznym ruchu. Hechliński był śpiewakiem operowym z zamiłowania, ale pracował jako cichy kosztorysant w jakimś przedsiębiorstwie i cały kunszt jego artyzmu Krystyna obserwowała z okna, który nie mając ujścia, realizował się w tym romantycznym wieszaniu i składaniu w wiklinowe kosze prania. Kiedy podchodził do swojej żony z rozłożonymi ramionami, a w dłoniach trzymał suche już prześcieradło ściskając je palcami z obu końców, a w zębach trzymając drewnianą klamerkę do bielizny, jego żona symetrycznie robiła to samo. Kiedy zbliżali się do siebie, Hechlińska delikatnie wyjmowała klamerkę z jego ust i swoich, wrzucała je do małej płóciennej torebki i całowała Hechlińskiego w usta. Składali ramiona składając równocześnie prześcieradło w kostkę i wygładzając brzegi płótna w wiklinowym koszu, szli po następne. Krystyna na to patrzyła z wyraźnym zdumieniem. Rudek nigdy jej nie pomógł w pracach domowych i na pewno nawet nie wiedział, że inni mężczyźni pomagają.
Krystyna próbowała ułatwić sobie pranie, gotując je we wrzątku na gazie w dużych garnkach, ale i tak musiała je trzeć w wannie na ocynkowanej tarce. W sąsiedniej klatce schodowej powstał tajny punkt usługowy z prężeniem firan i przynajmniej Krystynie odpadała ta czynność. Na specjalnie zbudowanych ramach suszono wykrochmalone firany, trzeba było tylko dostarczyć je – kiedy jeszcze gorące – w emaliowanej miednicy.
Mimo, że telewizyjny program stawał się coraz bogatszy i ciekawszy i Krystyna położywszy spać dzieci, z nabożeństwem oglądała program Kabaretu Starszych Panów, to kiedy tylko się udawało dostać bilety do Teatru Śląskiego na Holoubka, biegły z Zosią na przedstawienia. A udawało się, jak szła z nimi Henia, która miała nazwisko sławnego profesora i w kasie biletowej przedstawiwszy się z nazwiska, prosiła o trzy bilety. I to zawsze działało.

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , | Dodaj komentarz

Lata pięćdziesiąte. Ewa. Rozdział IV.

Później ciągle konstruowano wielkie rakiety, które do dzisiaj są groźbą dla świata. Badania kosmiczne zainicjowane głównie dla prestiżu, a nie dla osiągnięcia celów naukowych (pierwszy sputnik, pies Łajka itd.) w sposób oczywisty ukazywały, że jest to teren, na którym można olśnić świat.
[István Nemere “Gagarin = kosmiczne kłamstwo?”Przekład: Camilla Mondral]

Ewa jechała na stojąco, jej wzrost pozwalał na to, by głowa wystawała zza kierownicy, a ręce trzymały jej niklowaną część środkową. Ojciec asekurował ciało Ewy z obu stron nogami, siedząc na kanapie skutera, za nim siedział Andrzej obejmując go w pasie rękami, a za nim Krystyna. Pakunki wprawdzie zostawili w przechowalni bagażu na dworcu kolejowym w Zgorzelcu, ale i tak lambretta była bardzo obciążona, toteż Rudek jechał te ponad 30 kilometrów wolno, tak, że Ewa mogła wszystko, co ją otaczało, dokładnie oglądać. Robiła to z nieustającym zachwytem. Porzuciwszy zabudowania, jechali szosą na południe mając czerwone słońce przez sobą po lewej stronie, a po prawej niekończące się zasieki z drutu kolczastego wzdłuż Nysy Łużyckiej. Mijali opustoszałe wsie z kwitnącymi ogrodami, w których wśród wysokich traw kwitły piwonie, irysy, nagietki i nasturcje. Kwiaty wylewały się spoza zniszczonych ogrodzeń, jakby chciały pozbawione już pielęgnacji wykorzystać histerycznie nadchodzące lato do zagarnięcia jak największych przestrzeni. Deszczowy maj pomnożył tę obfitość i Ewa wdychała z rozkoszą woń kwiatów z ogrodów z utrzymującym się w powietrzu zapachem miodu wydzielającym się z pyłków kwitnących akacji i lip. Nagle z zabudowań wybiegł mały, biały piesek z czarnymi uszkami i dwiema symetrycznymi plamami po obu stronach głowy. Stanął i ciekawie przypatrywał się, jak oni samotnie jadą szosą lambrettą i Ewa krzyknęła z zachwytu, że Łajka żyje, że mieszka właśnie tutaj, że przepłynęła Bałtyk od Danii do Polski, co dokładnie Andrzej jej na mapie pokazywał. Jak zobaczyli w telewizji spadającą z Kosmosu w pobliżu Bornholmu Łajkę, płakali głośno i mieli cały czas nadzieję, że ona żyje, bo przecież spadła do wody, a nie na twardy ląd.
Widocznie w tej kapsule, w której miała mnóstwo jedzenia, w której ją wystrzelono rakietą, wpłynęła z morza do Odry, a potem Nysą Łużycką dopłynęła tutaj i wylądowawszy na brzegu uwolniła się z tych wszystkich szelek i urządzeń, do których ją przywiązano i podłączono, zdarła łapką z głowy brzydką czapeczkę z napisem CCCP i nareszcie stała się wolnym psem biegającym swobodnie tam, gdzie Ewa przyjechała na wakacje. Ewa chciała koniecznie opowiedzieć o tym wszystkim Andrzejowi, ale, puściwszy kierownicę, by palcem wskazać Łajkę, poczuła silne unieruchomienie jej ciała kolanami ojca i zaniechała tego skrętu, przyjmując poprzednią pozycję.
Na horyzoncie zaczęły pojawiać się zwałowarki jak ogromne, czarne ptaki i kominy elektrowni Hirschfelde, co w porównaniu z pejzażem Katowic było zwykłym jedynie zabrudzeniem pejzażu. Ewa nie lubiła kominów, bała się wszelkich kolczastych elementów pejzaży i kiedy wjeżdżali w przesiane zachodzącym słońcem aleje kwitnących jarzębin, jaśminów, dzikich róż, berberysu i czarnego bzu, a potem ciągnące się w nieskończoność zaorane pola pokryte makami i bławatkami, Ewa oddychała pełną piersią starając się jak najwięcej wciągnąć w siebie tych wszystkich cudowności.
Wjechali niemal o zmroku ulicą Bieruta do uzdrowiska zabudowanego piętrowymi, najczęściej drewnianymi, bogato zdobionymi domami wzdłuż rzeczki i rosnących po obu stronach drogi szpaleru kasztanów. Rudek wrócił do Zgorzelca po bagaż, a recepcjonistka na parterze pensjonatu „Marysieńka” podała Krystynie z uśmiechem klucz. Weszli na pierwsze piętro i zaraz we wspólnej dla wszystkich mieszkańców łazience spotkali pana Waldka, który okazał się też przyjezdnym ze Śląska. Pan Waldek z zachwytem popatrzył na Krystynę opowiadając, że żona z córką przyjadą trochę później, ale już teraz Krystyna musi przyjść z Rudkiem na wieczorek tańcujący, gdyż takie są obyczaje tego miejsca. Waldek był niskim, niepozornym mężczyzną, tak chudym, że sprawiał wrażenie, że został stworzony wskutek przecięcia człowieka wzdłuż na dwie połowy i on był tą jedną połową, zwinną i wszędobylską. Niezbyt ładna twarz Waldka z zaczesanymi na tył głowy włosami odsłaniająca łyse czoło lśniła jakimś przyjaznym, rozbawionym blaskiem i Krystyna, nie pamiętając o wielogodzinnej jeździe pociągiem i zmęczeniu zgodziła się natychmiast.
Pokój był duży, miał dwa wysokie okna, przez które wchodziły wszystkie zapachy czerwcowej nocy. Dzieciom wstawiono dwa metalowe łóżka, mogły tu spać o wiele wygodniej niż w Katowicach. Krystyna szybko postawiła na maszynce zupę jarzynową ugotowaną przez Rudka i nakarmiła nią dzieci. Ewa jeszcze długo w nocy opowiadała Andrzejowi o Łajce, którą widziała na drodze i Andrzej żałował, że Ewie nie udało się zatrzymać lambretty i zabrać Łajki, bo być może nie miała opiekunów. Andrzej niestety niewiele widział siedząc między ojcem a matką i musiał polegać na opowieściach Ewy. Trudno mu było uwierzyć, by Łajka mogła przemieszczać się pod prąd rzeki, ale być może kapsuła kosmiczna miała jakiś wewnętrzny napęd, o którym w telewizji nie powiedziano, zabezpieczający i ocalający Łajkę na wypadek takich okoliczności. Cokolwiek widziała Ewa, Andrzej bardzo chciał wierzyć, że Łajka ocalała.
Tymczasem z korytarza zaczęły dochodzić tony z patefonu i piosenki, które Ewa znała z audycji radiowych, zaczęły mieszać się ze śmiechem i okrzykami biesiadujących. Dźwięki narastały i usypiały dzieci. W sąsiednim pokoju, który był dwa razy większy od pokoju Rudka i który przechodził do następnego dużego pokoju przechodniego zbierali się się stopniowo nie tylko mieszkańcy pensjonatu zamienionego na hotel robotniczy, ale i ludzie z zewnątrz. Siadali na bardzo różnych sprzętach wśród dymu papierosów i oparów samogonu. Nieraz były to zwykłe skrzynie z opakowań, ale trafiały się też wygodne fotele na sprężynach. Część siedziała wprost na podłodze, inni na łóżkach, na środku tańczyły pary przytulone do siebie. Na stole stała salaterka z sałatką majonezową przyniesioną z restauracji, masło na talerzyku i sterta chleba w wiklinowym koszyczku. Obok śledzie w śmietanie z cebulą i kiszone ogórki oraz jajka na twardo w majonezie. Krystyna położyła przewieziony z Katowic placek drożdżowy z cynamonem.
Co chwila wybuchały salwy śmiechu, gdyż Waldek opowiadał ciągle nowe wice. Powściągliwie napomykano o przewidywalnych skutkach polityki Mao VIII Zjazdu Komunistycznej Partii Chin. Jeszcze ciszej mówiło się o powieszonym tydzień temu Imrem Nagy’u, premierze Węgier i wsparciu tego zabójstwa przez Gomułkę wizytującego Węgry. Mówiono coraz ciszej w grupkach i starano się mówić jak najmniej o świecie, który ich otaczał. Z przedwojennego patefonu z tubą wydobywały się piosenki mówiące o dalekich krajach, o wprawdzie zachodnim wietrze owiewającym twarze zakochanych na polskich plażach, ale wietrze wiejącym tylko w jedną stronę. Piosenki przestrzegały, że już widnieje siwy włos na skroni i że młodość nie trwa wiecznie i że trzeba się śpieszyć. Zylska, Mirska, Danek, Fogg, Gniatkowski, Frejmanówna, Pilchowska, Fleszar, Koterbska śpiewali nie tylko o rzeczach obojętnych i banalnych, mogących uchodzić za uniwersalne i wiecznie żywe, ale używając takiej muzyki tanecznej jak samba, mambo, tango, walc, próbowali tym wypełnieniem zablokować przenikającą już nieuchronnie dzięki radiowym falom anarchizującą muzykę Presleya i wschodzących Beatlesów. Bawiąca się codziennie wieczorami i nocami ludność Bogatyni w restauracjach i pokojach rozsianych po okolicznych wsiach hotelami robotniczymi była do siebie podobna. Wszyscy powoli upijali się alkoholem i wiosną, bawili się na tyle, ile im starczyło sił, by móc jeszcze zasnąć.
Wakacje dopiero się zaczynały i powoli do pensjonatu zjeżdżały żony z dziećmi. W pensjonacie mieszkał zaopatrzeniowiec rozwożący po hotelach przedmioty zmagazynowane w domach wysiedlonych Niemców, które udało się przed szabrownikami uratować i zabezpieczyć. Potrzebne w pokojach szklanki, talerzyki, sztućce, wieszaki na ubrania, miednice i czajniki, pościel rozwoził wojskowym gazikiem. Do września po pracy woził nim swoją żonę, dwoje dzieci, Rudka z Krystyną i dziećmi po całej okolicy. I tak zaprzyjaźniając się ze sobą rodziny zwiedzały tajemnicze zamki i pałace. Pola, które zdążyły się zażółcić wkrótce zapełniły się snopkami zboża. Ewa wspinała się z dziećmi po ruinach zawalonych domów, gdzie w trawach tak wysokich, że dzieci nie było widać, leżały pod drzewami spadłe, przez nikogo nie zbierane owoce. Natrafili na jabłonkę, która obrodziła malinówkami, Ewa nigdy jeszcze tak dobrych jabłek nie jadła.
Ale wycieczki te odbywały się jedynie w niedzielę. Wszyscy pracowali bardzo długo, Rudek przychodził późno do domu, a Krystyna, bojąc się wypuszczać dzieci same zdecydowała się skorzystać z okazji organizowanych dla dzieci pracowników Turoszowa półkolonii. Codziennie autobus zbierał dzieci rano i zawoził do przedszkola do Zatonia i Ewa nareszcie doświadczyła smaku przedszkola, o którym tak pięknie opowiadały dzieci w katowickiej piaskownicy. Nigdy nie przypuszczała, że dzień w przedszkolu polega na leżakowaniu, ciągłym upominaniu opiekunek, żeby co pięć minut nie chodzić do toalety i spać jak inne dzieci. Więc kładła się zdrętwiała z przerażenia na podłodze, gdzie rozkładano koce dla dzieci do spania. Nie wiadomo było, czy dzieci naprawdę śpią, czy udają, w każdym razie każde odezwanie się w czasie ciszy poobiedniej, kiedy dzieci mają najwięcej energii, kończyło się potwornymi karami, czego Ewa, zacisnąwszy szczelnie oczy, nie ważyła się nawet oglądać. Ewa ani jednego dnia nie polubiła z tych półkolonii, a kiedy autobus, mający przywieźć dzieci do domu się popsuł i nie znalazła się w godzinach w których zazwyczaj wracała do domu, dostała drgawek i omdlałą, przerażone przedszkolanki położyły na łóżku.
W przedszkolu nie było telefonu i nim ktoś powiadomił kogoś, że przedszkole wskutek braku transportu dzieci trwa w beznadziejnym oczekiwaniu, zaczęło robić się ciemno. Niektóre dzieci po cichutku popłakiwały, inne martwo wpatrywały się w okna i drzwi. Rudek, mający w tym dniu jakiś ważny obchód na wyrobisku kopalni Turów II przyjechał po Ewę i Andrzeja lambrettą, kiedy była już zupełna noc. Ewa stała na przedzie skutera zapłakana i w tak złym stanie psychicznym, że rodzice odstąpili od pomysłu półkolonii. Krystyna pozwoliła dzieciom bawić się w parku w Opolnie.
W parku kwitły różaneczniki, pięły się glicynie i wiciokrzewy, na kwietnikach rosły kule kwiatów hortensji i różnobarwnych róż. Ewa nigdy nie widziała tak pięknych kwiatów, ale wkrótce dołączyli do nich miejscowi chłopcy i zmienili miejsce zabaw. Codziennie całą bandą chodzili do opuszczonych domów i fabryk huśtać się na wyrwanych deskach ze stropów i ślizgać się po piasku z osuwających się tynków. Prowodyrem był wysoki chłopak, który kochał Ewę, a ona kochała jego. Woził ja na wózku zbitym z desek i nazywał księżniczką. Ewa uwielbiała Mietka i wiedziała, że jak on jest, to nic jej się nie stanie. Wypuszczali się coraz dalej w głąb zabudowań, lasów i pól i wkrótce nic da nich nie było obce i straszne.
Rodzice codziennie tańczyli na potańcówkach organizowanych w pensjonacie przez pana Waldka i tak przetańczyli całe lato. Żona pana Waldka, niezwykle urodziwa kobieta z dorastającą córką bawiła się z nimi nie wiedząc, że mąż jej niedługo umrze. Waldek wyprowadzał często z pensjonatu całe towarzystwo na pola, by złączyć się z innymi pochodami niejednokrotnie poprzebieranych w śmieszne stroje karnawałowe, którzy idąc z butelkami alkoholu i różnymi instrumentami, śpiewali pijackie piosenki, grali i rozsypywali listki topoli białej. Odnajdywała je rano Ewa na szlakach nocnych pochodów. Nigdy takich listków nie widziała. Były z wierzchu ciemnozielone, druga strona była wysłana srebrnym aksamitem. Nigdzie takie drzewo nie rosło i Ewa systematycznie zbierała te listki i znosiła do domu.
Rudek powtarzał dzieciom codziennie, że socjalizm to jest „wegetówka”, ale one nie wiedziały co to znaczy. Były tu bardzo szczęśliwe, niestety wakacje kończyły się, Ewa szła do pierwszej klasy i Krystyna powiedziała, że nie mogą się na rozpoczęcie roku szkolnego spóźnić.

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , | 3 komentarze

Lata pięćdziesiąte. Rudek. Rozdział VI.

Zdając sobie sprawę z braku ważnego elementu rekonstrukcji wydarzeń, jakim jest pytanie: kim byli wykonawcy? – musimy ciągle badać społeczeństwo, jako całość, gdyż było ofiarą, ale jednocześnie aktywnym uczestnikiem tego, co się zdarzyło.
[Nicolas Werth „Czarna księga komunizmu”. Przełożył Andrzej Nieuważny]

Stalin wytyczył granice tak, że po stronie NRD pozostała elektrownia Hirschfelde, a po polskiej złoża węgla brunatnego niezbędnego do jej funkcjonowania. Asfaltowa szosa ciągnąca się wzdłuż Nysy pozostała za strzeżoną przez WOP granicą. Polska dostała po wojnie jedynie zalane wodą przez uciekające wojska niemieckie fabryki oraz kopalnie węgla brunatnego i zaminowane pola.
O tym wiedział Rudek przyjeżdżając do Bogatyni na początku 1958 roku. Był już po oglądaniu kopalń Dolnego Śląska przez cały rok ubiegły. Katowickie Biuro Projektów wysyłało go często do Nowej Rudy, do kopalni Węgla Kamiennego Nowa Ruda, do wieży wyciągowej szybu Piast II. Cały Sudecki Okręg Przemysłowy wymagał ciągłej konsultacji z inżynierami Biura Projektów i Ministerstwo Górnictwa, Dział Kadr, zdecydowało, że najlepiej będzie, jeżeli Rudek na czas budowy kombinatu turoszowskiego przyjedzie do Bogatyni. Rudek przeprowadził rozmowy wstępne już w grudniu 1957 roku z Dyrektorem Naczelnym w sprawie objęcia stanowiska kierownika działu projektów i dokumentacji na budowie Kopalni i Elektrowni Turów II uzgadniając wysokość gaży i domagając się przydziału pokoju służbowego w hotelu robotniczym.
Rudek, pracownik w okresie okupacji na różnych budowach i montażu w Niemczech w firmie Hoch u. Tiefbau w Düsseldorfie był szczególnie pożądany dla Turoszowa w dobie, kiedy projekt podstawowy rozbudowy terenu opracowany został w VEB Projektie rungs und Konstriuktons Billo Kohle w Berlinie i wymagał od polskich realizatorów znajomości fachowego języka niemieckiego. Centralny Zarząd Węgla Brunatnego we Wrocławiu uznał kandydaturę Rudka na stanowisko z początku kierownika działu projektów i dokumentacji na budowie Kopalni i Elektrowni Turów II za korzystną szczególnie, że Rudek ukończył Politechnikę Śląską na Wydziale Inżynierii Wodno-Lądowej i posiadał zawodową praktykę w projektowaniu i nadzorowaniu urządzeń wyładowczych piasku dla podsadzki płynnej dla wprawdzie śląskich kopalń głębinowych, ale i też umiejętności projektowania urządzeń transportu poziomego. Węgiel brunatny w Polsce był wydobywany przed wojną w tak znikomych ilościach, że fachowców od urządzeń potrzebnych w kopalni odkrywkowej w ogóle nie było.
Rudek przybył na Ziemie Odzyskane z tekturową walizką, którą potem zamienił na tę kupioną w Berlinie wykonaną z imitacji wężowej skóry, z niklowanymi okuciami na rogach, i z taką przyjeżdżał na święta do Katowic. Miał w niej suwak i skrypty uczelniane pełne parametrów i wzorów obliczeń wytrzymałości materiałów budowlanych, arkusze kalek, kartonów, kolorowe tusze kreślarskie, przybornik z grafionem i cyrklem oraz kolekcję ołówków – „blajcyków”, jak je nazywał – wszystko oddziedziczone po Franciszku.
Zakwaterowano go na zachętę w przepięknym pensjonacie o rzeźbionych drewnianych framugach okien w Opolnie Zdroju, czyli w dawnym, słynnym na całą Europę przedwojennym kurorcie Bad Oppelsdorf, zobowiązując się jednak do połowy comiesięcznej wypłaty żądanego przez Rudka przy przyjmowaniu wynagrodzenia.
Była zima i Rudek nie zauważył, że został zakwaterowany w tak korzystnym miejscu Worka Zgorzeleckiego zadowolony jedynie, że otrzymał, jak było w umowie, pojedynczy pokój na piętrze, obok pokoi zasiedlonych mężczyznami przybyłymi z różnych stron Polski.
Otworzył okno, gdyż w domu ogrzewanym brykietami z węgla brunatnego było bardzo gorąco. Na horyzoncie wśród białych pól dymiła elektrownia Hirschfelde. Była w tym widoku nie tyle nostalgia za minionym, co nostalgia za tym, co nadejdzie. Ten paradoks czasowego przesunięcia Rudek tłumaczył sobie tym, co słyszał o elektrowni niemieckiej, do której codziennie z Polski szły wagony węgla brunatnego ładowanego prymitywnymi metodami, jadące mostem kolejowym przez Nysę i często się wywracały. W 1941 w Hirschfelde był obóz pracy przymusowej „Seiferts Höhe“ z początku dla Włochów przywiezionych do priorytetowych dla III Rzeszy prac przy Nysie Łużyckiej. W następnych latach dowożono niewolników ze wschodu. W latach następnych został powiększony o pracowników ze wschodu zwożonych głównie w celu zasilenia rozbudowywanej elektrowni w Hirschfelde. Do końca wojny było już 800 robotników zamieszkałych w pięciu barakach.
Rudek postawił czajnik z wodą na elektrycznej maszynce będącej wyposażeniem pokoju zasilanej prądem płynącym z elektrowni Hirschfelde. Wyjął z walizki pękaty, przedwojenny garnuszek z utrąconym uchem i zaparzył w nim herbatę. Nie mógł wyjść z domu, bo w kadrach nie wydali mu jeszcze przepustki pozwalającej przebywać tutaj. Ochrona pasa granicznego patrolowała i legitymowała ludzi na ulicy. Żołnierze WOP przeczesywali wieczorami teren w poszukiwaniu wrogów klasowych i obcokrajowców, wszelki kontakt z ludźmi zza Nysy był zabroniony.
Rudek próbował odrzucać myśli nieustannie go nawiedzające. W planach cały ten zabudowany zupełnie niezniszczonymi wojną domami będzie wchłaniać gigantyczny kombinat przemysłowy patrosząc jego zdrowy organizm niemal na żywo, ściągając z niego skórę, by dostać się do wnętrza i je pożreć i przepuścić opuszczone przez Niemców gospodarstwa, sady i pola orne przez kominy Hirschfelde, zanim budowana tu elektrownia nie zacznie produkować własnego prądu.
Przyszła wiosna i łatwiej było wstawać rano, jeździć do pracy tymi samymi autobusami, które woziły o piątej rano pracowników fizycznych z hoteli robotniczych i baraków. Umysłowi mieli do pracy na ósmą i wtedy zaczynała się druga tura jazdy autobusów. Dyrektorowie dojeżdżali służbowymi warszawami.
Rudek pracował ofiarnie, przynosił prace do domu i rano pokazywał naczelnemu swoje koncepcje. Na budowach wszystko się niejednokrotnie sypało, równoczesne prace niemieckich zwałowarek stawały się coraz bardziej niebezpieczne, wyciągano spomiędzy rolek taśmociągu sterującego a taśmy
dolnej, ciała robotników. Wydobycie węgla starczało jedynie na kontyngent dla elektrowni Hirschfelde (6 mln ton rocznie). Trzeba było się ciągle spieszyć. Ogromne kredyty na budowę zaciągnięte w NRD na nowe maszyny i budowę kombinatu zmuszały poszczególne ekipy dyrektorów do drastycznych oszczędności kosztem płynących z całej Polski do pracy ludzi zwabionych 20 % dodatkiem turoszowskim. Rosły nowe hałdy z popiołu elektrowni Hirschfelde przewożonego na teren Polski. Powoli i stopniowo zagospodarowana niegdyś wyższą cywilizacją kraina zamieniała się w księżycowy pejzaż.
Rudek z przerażeniem dowiedział się, że Uchwałą nr 53 Rady Ministrów z dnia 14 marca 1958 roku Kopalnia “Turów” ma uzyskać przyrost zdolności produkcyjnej do 17 mln ton rocznie. W dalszych planach 19 mln ton rocznie z tego 7 mln ton z rozbudowywanej odkrywki “Turów I” oraz 12 mln ton z nowej odkrywki “Turów II”. Odkrywka “Turów II” ma zaspokoić potrzeby budowane następnie rozbudowywanej elektrowni Turów (wydobycie węgla pierwotnie 12 mln ton/w roku dla zainstalowanej mocy 1200 MW i 14,0 mln ton węgla po rozbudowie elektrowni do 1400 MW).
Załoga inwestycyjna, do której dołączył Rudek liczyła zaledwie 250 osób. Ich biura rozsiane były po całej Bogatyni. Wkrótce Rudka przeniesiono do szarego budynku Nad Kanałem, gdzie zainstalowało się Wykonawstwo Własne, bowiem 1 czerwca 1958 Kopalnia i Elektrownia “Turów” w Budowie Turoszów, pow. Zgorzelec z siedzibą w Bogatyni przy ulicy Rokossowskiego 282 powiadomiła Rudka, że mianowano go Naczelnym Inżynierem Wykonawstwa Własnego i w nagrodę za osiągnięcia zawodowe dostał do własnej dyspozycji służbowy skuter lambrettę.
Odtąd Rudek poczuł się wolny o tyle, że mógł zwiedzać własnym środkiem lokomocji okolicę i wypuszczać się w rejony, gdzie autobusy nie jeździły.
Tak zwiedził całą Bogatynię i przysłupowe domy wzdłuż Miedzianki, prawego dopływu Nysy Łużyckiej. Te dwukondygnacyjne domy łużyckie z murem pruskim na parterze mieściły dawniej na dole sklepy i gospody, na górze właściciele ich mieli mieszkania. Teraz próbowano je adaptować na biura i liczne urzędy, posterunki milicji ignorując zupełnie potrzeby codzienne wciąż napływającej ludności do pracy i zakładania tutaj rodzin. Po powojennych zamianach żołnierzom dalszej służby wojskowej na odpracowywanie jej w Turoszowie, zasilali chłonny rynek pracy repatrianci z kresów osiedlający się najczęściej w Bogatyni. W okolicznych wsiach zamieszkali Polacy wracający z Francji i Niemiec.
Nazwa „Turoszów” rozpropagowana przez Polską Kronikę Filmową zaczęła pojawiać się nie tylko w codziennej prasie całej Polski, ale i w kolorowej. Stała się czołową inwestycją przemysłową ilustrującą skutecznie każde zobowiązania pierwszomajowe i święta 22 lipca. Rudek otrzymał legitymację członka Związku Zawodowego Górników oprawioną w granatowe płótno, gdzie u góry srebrną czcionką wytłoczono napis: PROLETARIUSZE WSZYSTKICH KRAJW ŁĄCZCIE SIĘ. Niżej był wytłoczony emblemat przedstawiający zaciśniętą na młotku pięść na tle skrzyżowanego pióra ptasiego i kłosa zboża, w środku napis: LEGITYMACJA CZŁONKOWSKA. Na dole ZWIĄZKI ZAWODOWE SZKOŁĄ DEMOKRACJI I SOCJALIZMU. Otrzymał też służbowy beret z antenką i gumowce, jako strój obowiązujący w trakcie oprowadzania wszelkich delegacji przybyłych z Warszawy, Berlina i Pragi ze świtą dziennikarzy, fotoreporterów, filmowców i poetów. Wszyscy czekali z drżeniem na Wiesława, który lada rok, lada miesiąc wraz z Cyrankiewiczem, z kapeluszami na głowach, mieli wizytować czajką Turoszów.
Rudek nie miał jeszcze radia, ale wszyscy mieszkający w pensjonacie, nazwanym pieszczotliwie „Marysieńka” natychmiast się zaprzyjaźnili i nawet nie zamykali drzwi, skąd płynęły z ich nadajników melodie piosenek przedwojennych piosenkarzy, podejmujących bezpieczną tematykę songów opowiadających o jednostkowych losach mieszkańców odbudowanej Polski Ludowej. Indywidualizacja bohaterów, polegająca na nadaniu im imion – on ma na imię Jan, a ona Tereska i radość w sercach ich mieszka – powodowała, poprzez uporczywe powtarzanie frazy konotację całkiem przyjemną i bliską sercu opuszczonego przez rodzinę robotnika najemnego w Turoszowie.
Toteż Rudek zatęsknił za swoją rodziną tak bardzo, że po otrzymaniu przez Andrzeja wzorowego świadectwa z klasy drugiej Krystyna wsiadła wraz z dziećmi do pociągu i wysiadła w Zgorzelcu, skąd Rudek, kursując dwa razy na lambrettcie, ją z dziećmi do Opolna Zdroju przywiózł.

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , | 2 komentarze

CTRL+C, CTRL+V, czyli PLAGIAT W LITERNECIE

„(…) Człowiekowi próżnemu przydarza się to samo, co skąpcowi, który środki bierze za cele i zapominając o tych ostatnich, wiąże się na zawsze z tamtymi. Pozór rzeczy zmienia się w jej istotę i ostatecznie staje się naszym celem. Potrzebujemy, aby inni traktowali nas, jako wyższych od siebie, abyśmy i my nabrali tego przekonania i mogli oprzeć na nim wiarę we własne przetrwanie, a przynajmniej w przetrwanie naszej sławy. Wdzięczniejsi jesteśmy temu, który uznaje talent, z jakim bronimy jakiejś sprawy, niż temu, co uznaje jej słuszność lub prawdę. Wściekła mania oryginalności krąży po współczesnym świecie duchowym, nikt nie jest od niej wolny. Wolimy inteligentnie bredzić, niż mówić trafnie, lecz bez wdzięku. Już Rousseau powiadał w swym Emilu: „A któryż z myślicieli interesowałby się filozofią, gdyby była ona zdolna odkryć prawdę? Każdy wie, iż jego system jest nie lepiej uzasadniony niż inne, upiera się jednak przy nim, bo jest on jego dziełem. Nie ma nikogo, kto poznawszy prawdę i fałsz, nie przenosiłby znalezionego przez siebie kłamstwa ponad prawdę odkrytą przez kogo innego. Gdzież jest taki filozof, który za cenę sławy nie wprowadzałby chętnie w błąd rodzaju ludzkiego? Gdzież jest ten, który w skrytości serca stawiałby sobie inny cel niż ten, aby się wyróżnić? Czegóż więcej on pragnie, niż wyniesienia ponad pospolitość i zaćmienia osiągnięć swoich konkurentów? Najważniejsze to myśleć inaczej niż inni. Pośród wierzących jest on ateistą; pośród ateistów byłby wierzącym”. Ileż prawdy wyziera z głębi owych smutnych wyznań pełnych bolesnej szczerości!
Nasza wytężona walka o uwiecznienie imienia usiłuje zwyciężyć przyszłość, lecz także zwraca się ku przeszłości; zmagamy się z umarłymi, gdyż to oni rzucają cień na nas, żywych. Jesteśmy zazdrośni o minionych geniuszy, których nazwiska niczym słupy graniczne historii wytyczają stulecia. Niebo sławy jest niezbyt wielkie: im więcej osób weń wnijdzie, tym mniejszy obszar każdej przypada. Wielcy ludzie z przeszłości odbierają nam miejsce w nim; pozbawiają nas miejsca, do jakiego aspirujemy w ludzkiej pamięci, w tej mierze, w jakiej sami je zajmują. Dlatego buntujemy się przeciwko nim; stąd zjadliwość, z jaką szukając w literaturze rozgłosu sądzą tych, co osiągnąwszy go, już się nim cieszą. Jeśli literatura wzbogaci się znacznie, przyjdzie dzień selekcji, każdy zaś boi się przelecieć przez sito. Młodzieniec pozbawiony szacunku dla swych mistrzów atakując ich broni się sam; ikonoklasta jest stylistą, który siebie samego przekuwa w obraz, w ikonę. A wszelkie porównanie jest obraźliwe mówi stanowczo powiedzonko i rzeczywiście, pragniemy być jedynymi. Nie mówcie przypadkiem Fernandezowi, że jest jednym z najbardziej utalentowanych młodych Hiszpanów, drażni go bowiem ta pochwała, chociaż udaje wdzięczność; jeśli powiecie, że jest najbardziej utalentowanym Hiszpanem, ujdzie, lecz to mu jeszcze nie wystarczy, wdzięczniejszy będzie, jeśli go potraktujecie jako wielkość na światową miarę, lecz pełną satysfakcję da mu dopiero uznanie go pierwszym wszędzie i w każdym czasie. Im bardziej sam, tym bliżej znajduje się owej pozornej nieśmiertelności imienia, bowiem imiona umniejszają się wzajemnie.
Co oznacza ta irytacja, którą czujemy, kiedy sądzimy, że ktoś kradnie nam zdanie, myśl czy obraz, jakie uważaliśmy za naszą własność, kiedy dokonuje się na nas plagiatu? Ale, czy kradnie? Czyż są one nasze, z chwilą, gdy oddajemy je publiczności? Pragniemy zatrzymać jedynie dla siebie fałszywą monetę zachowującą nasz stempel, jesteśmy do niej bardziej przywiązani niż do sztuki czystego złota, na której zatarły się nasz wizerunek i nasza legenda. Zdarza się nierzadko, że pisarz wówczas najsilniej oddziaływa, kiedy nie wymienia się nazwiska, kiedy duch jego, szeroko rozproszony, przeniknął w głąb ducha czytelników; cytowano go natomiast wtedy, gdy myśli jego i powiedzenia, zderzając się z potocznymi, wymagały gwarancji nazwiska. Co było jego, należy teraz do wszystkich, żyje on we wszystkich. Sam jednak jest smutny, przywiędły i mniema, że poniósł klęskę. Nie słyszy bowiem oklasków ani cichego bicia serc swoich wiernych czytelników. Spytajcie jakiegokolwiek szczerego artysty, czy woli, iżby dzieło jego popadło w niepamięć, a przetrwało nazwisko, czy na odwrót, a zobaczycie, czy naprawdę szczerze z wami rozmawia. Jeśli człowiek nie pracuje po to, by jedynie utrzymać się przy życiu, to pracuje, by przetrwać po śmierci. Działanie ze względu na samo dzieło to zabawa, a nie praca. Zabawa?

[Miguel de Unamuno „O poczuciu tragiczności życia wśród ludzi i wśród narodów” przeł. Henryk Woźniakowski]

Ostatnimi dniami niewielu użytkowników portalu Liternet wsparło słuszny głos Małgorzaty Köhler występującej na portalu pod nickiem “Królowa udała się do Baden–Baden” upominającą się o informację o źródłach wklejanych fragmentów innych twórców w swoje dzieła literackie, gdyż nie wszyscy się orientują kto i w jakim miejscu jest autorem, a poza tym to ogólnie przyjęty wymóg. Przyznam się, że należę do najprawdopodobniej większości odbiorców tego portalu, która nie jest świadoma, że wklejki w utwory tam zamieszczane są autorstwa zupełnie innych artystów, a nie tego, kto utwór publikuje. Raz przeczytałam utwór podpisany “Ninétte Nerval” będący, jak się w komentarzach okazało, powstańczą piosenką, której nie znałam i byłam pewna, że napisała ją publikująca wiersz autorka.
Ta, zdawałoby się oczywistość polegająca nie tylko na oddaniu należnego hołdu artyście, który rzecz nie tylko zainspirował, ale i wykonał robotę literacką za samego autora, okazuje się dla Internautów roszczeniem nieuzasadnionym, wręcz pretensją kryminogenną. Ktoś o nicku “Marszand Sztuki” – chroń Boże nas od takich „marszandów”- grozi na portalu Liternet sankcjami prokuratorskimi za obrazę poetki Ninétte Nerval przodującej w opisanych praktykach. Sama poetka obrażona – której przy wtórze wspierających użytkowników portalu widocznie o podobnej mentalności – utwierdza się nie tylko w swej niewinności, ale, kreowana na męczennicę i, jako osoba nadwrażliwa, mogąca doznać uszczerbku na zdrowiu psychicznym i w konsekwencji zaniechać dalszej twórczości – dumnie nie pozdrawia Małgorzaty Köhler i wyklucza ją z grona znajomych na facebooku.
Rzecz, godna pióra Gombrowicza, a nie sieciowego pudelka zaistniała naprawdę:

http://liternet.pl/grupa/komorka-oporu/forum/2239-na-czym-i-w-co-gra-n-nerwal

http://liternet.pl/grupa/komorka-oporu/forum/2249-jeszcze-w-sprawie-plagiatu-i-nie-tylko

Nigdy bym nie uwierzyła, że coś podobnego zaistnieje teraz w Sieci, kiedy to w zamierzeniu cudowne dla literatury środowisko internetowe schodzi na psy poprzez nadużywanie łatwości posługiwania się tym narzędziem publikacji, traci wiarygodność i wagę komunikatu.
Przeraża demoralizacja, rozwydrzenie, wolna amerykanka w dobie nadrabiania zaległości przez sztukę polską, czerpiącą cały PRL z cudzych wzorców: po wojnie narzuconych siłą przez sowietyzację, później po zapóźnieniach rozwojowych na gwałt sięgające po gotowe rozwiązania ewolucyjnie rozwijającej się sztuki w krajach wolnych. Przy kulturowej izolacji i nieznajomości języków obcych można było na potęgę uprawić zarówno szpiegostwo przemysłowe, jak i w sztuce kopiować artefakty z zachodnich galerii sztuki.
Portale literackie startujące równocześnie z wejściem w życie publiczne Internetu mogły być szansą na własny głos, na własną wypowiedź artystyczną.
Ale, przy widocznej histerii, jaka ostatnimi dniami zaistniała na portalu Liternet, po udowodnionym przez Małgorzatę Köhler procederze wklejania w własne wiersze cudzych fraz, staje się to niemożliwe.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , | 14 komentarzy

Lata pięćdziesiąte. Wanda Rozdział III.

Chowa spekulant worki w sklepie,
Kołtun z trwogi pacierze klepie…
Wiedźmy po domach straszą dzieci,
Masła nie ma, wzięli “Sowieci”…

[Jan Brzechwa „Marsz”]

Rudek pełniąc funkcję starszego inspektora budowy Telewizji Śląskiej i modernizacji radiostacji w Rudzie Śląskiej ukończył pracę przy budowie masztu Telewizji Katowice w Bytkowie i mógł wyjechać na dłużej do Bogatyni, gdzie specjalistom przydzielono na kwatery poniemieckie pensjonaty. Wanda, korzystając z wolnego pokoju na Koszutce, przyjechała pociągiem z małą tekturową walizką w której był grejpfrut. Po rozpakowaniu rzeczy wyjęła owoc, przecięła go na pół, posypała cukrem i podała Ewie sok łyżeczką. Ewa jadła po raz pierwszy w życiu grejpfruta, którego gorzki smak natychmiast polubiła. Zapach skórki, jak się potem okazało, nie dającej się spożytkować na słodycze – co robiła Krystyna ze skórką pomarańczy, znajdowaną raz w roku w paczce barbórkowej dla dzieci, przynoszonej z pracy przez Rudka – długo utrzymywał się w kuchni jak i inność zapachu Wandy.
Ewa bardzo kochała babcię, bo Wanda nie tylko zachwycała się wszystkim, co zrobił i powiedział Andrzej, ale także tym – w odróżnieniu od Krystyny – co robiła i mówiła Ewa. Wanda przyjechała przed południem, gdy Andrzej był jeszcze w szkole i radość Wandy bycia z wnukami dostała się Ewie. Przywiozła jej uszyte przez córkę przemyskiej krawcowej ubranka dla Hani. Był to różowy kapelusz z jedwabiu i z tego samego materiału letnia sukienka zapinana na zatrzaskę, oraz spódnica kretonowa i biała bluzka z bufkami. Ewa była zachwycona tymi prezentami tak samo jak grejpfrutem i tym, że Babcia jest i że nie będzie w domu już sama.
Wanda natychmiast przystąpiła do nowych porządków w domu ujrzawszy Andrzeja, który był w dalszym ciągu najmniejszy w klasie. Zaczęły się tarte na tarce i wyciskane w pieluszce tetrowej soki z warzyw, których ani Andrzej, ani Ewa pić nie chcieli. Najgorszy w smaku był sok z buraków, do którego Wanda zmuszała dzieci tym usilniej, im bardziej wierzyła, że jest, ze względu na czerwony kolor, producentem hemoglobiny i przyczynia się do polepszenia ogólnego stanu organizmu dziecka. Zaczęły się częstsze wysyłanie Andrzeja po masło. O rzuceniu masła pantoflową pocztą klatkową natychmiast się Krystyna dowiadywała i przy szybkiej komunikacji sąsiedzkiej można było, jak kolejka jeszcze nie była długa, stanąć dwa razy i przynieść do domu aż dwie koski masła. Andrzej często z tego korzystał, jak nie był pomijany przez nieczułą ekspedientkę udającą, że tak małego dziecka nie zauważa. Andrzej został też zobligowany do codziennego wstępowania po drodze do szkoły do kiosku i kupowania „Dziennika Zachodniego”, skąd Krystyna i Wanda, wycinały kolejny odcinek powieści kryminalnej, a resztę nie czytając cięły na mniejsze arkusze i zawieszały nanizane na sznurek w łazience, gdyż papieru toaletowego nie można było kupić. Krystyna część gazet kładła w przedpokoju dla Andrzeja, by mógł zanieść do szkoły miesięczną, obowiązkową porcję makulatury.
Raz się zdarzyło, że Andrzej zapomniał gazety przynieść ze szkoły i zostawił ją pod ławką. Gazeta oczywiście na drugi dzień już była zabrana przez sprzątaczki, tak, że odcinek niezwykle ważnej powieści kryminalnej, którą zwijano w rulony i spinano czarną gumką wyciętą z dętki rowerowej raz na zawsze utracono. Babcia długo wypominała biednemu wnukowi jego winę, codziennie napominając go rano przy wychodzeniu do szkoły:
– I co? Tak zrobisz, jak wtedy z gazetą? – Machnuł? – I co, machnuł, a gazety niet!
„Machnuł” oznaczało, że Andrzej wykonał wszystko, co mu polecono – po położeniu kioskarce na ladzie 50 groszy i zabraniu gazety miał obowiązek stanąć przed kioskiem i zamachać gazetą trzy razy, a następnie odwrócić się i włożywszy gazetę do tornistra, pójść szybko w górę ulicą Liebknechta do szkoły. Obserwująca go w oknie balkonowym Wanda mogła wtedy powiedzieć Krystynie, że gazety przywieźli na czas i nie musi po nią specjalnie iść później. „Dziennik Zachodni” rozchodził się natychmiast i już w godzinę później nie było go w kiosku, pozostawała tylko „Trybuna Robotnicza” i „Trybuna Ludu”. Krystyna nigdy nie kupowała tych dzienników, jak i żadnych tygodników ilustrowanych, które nie nadawały się do klozetu, a też dlatego, że trzeba było kupować je obowiązkowo z „Krajem Rad”, a oszczędzała każdy grosz na wakacje. Krystyna kupowała sporadycznie „Świerszczyk” dla dzieci, bo pamiętała go sprzed wojny, „Misia” i tak nigdy w kiosku nie było. Ewa wiedziała o istnieniu „Misia” od innych dzieci na podwórku. Miś miał w środku zawsze wycinankę, z której po wycięciu można było wykonać przestrzenny domek lub inne pożądane dla lalek rzeczy i Ewa zawsze zazdrościła innym dzieciom „Misia”. Nieudolnie sama próbowała narysować kredkami coś podobnego, ale nigdy jej się nie udawało. Mimo okaleczeń przez Andrzeja zgubami gazet rulony powieści powiększały się i jak uzyskały odpowiednią grubość były chowane do szuflady. I Wanda po wyjeździe z Katowic zabierała je do Przemyśla Leśce do czytania, a potem na wymianę. Leśka wycinała podobne w „Expressie Wieczornym”, który nie docierał na Śląsk, natomiast można go było kupić w Przemyślu i Wanda wysyłała je w paczce Krystynie do Katowic. Głód różnorodności bodźców rozrywkowych nie zaspakajał jeszcze telewizor. Emisje, z początku dwa razy w tygodniu, na które waliły tłumy dzieci i ich rodziców do mieszkania Krystyny traktujących jej gościnność jako należną im świetlicę w której wstawiono dostępny wszystkim telewizor, były tak trudne w odbiorze z uwagi na zgiełk w ciasnym mieszkaniu i ciągle psującą się emisję, że Wanda wolała z Krystyną radio. Przedwojenny niemiecki odbiornik nastawiony na Wolną Europę w czasie nieobecności Rudka został przeniesiony do kuchni. Antenę pociągnięto na zewnątrz budynku i włożono z powrotem w okno kuchenne. Ewa podsłuchiwała Matysiaków, ale niczego z tego nie rozumiała i szybko się zniechęcała. Też „Podwieczorek przy mikrofonie” nie sprawiał jej żadnej przyjemności, na który Andrzej reagował śmiechem wyłapując epizody o szkole. W czasie plotkowania na schodach, w czym chętnie uczestniczyła też Wanda poznając błyskawicznie wszystkie sąsiadki i komplementując ich wygląd stała się osobą lubianą i pożądaną, dowiadywały się o innych programach, które należy słuchać. I tak Jadwiga przypomniała lokalną audycję „Czelodka Radiowa”, gdyż podobno tam Karlik przywalał rządowi. Wanda słyszała w czasie pierwszego pobytu w Stalinogrodzie w Boże Narodzenie tę audycję. Z początku myślała, że będzie to podobne do Wesołej lwowskiej fali i postacie batiarów Tońcia i Szczepka zastąpi z powodzeniem Lichtoń, górnik, pracujący z Kaczmarkiem górnikiem na jednej kopalni. Jednak gwara śląska, najczęściej mówiona też w tej audycji przez lwowiaków-repatriantantów przybyłych tutaj do Teatru Śląskiego z całym zespołem, była dla Wandy niezrozumiała, jak i niezrozumiały był zachwyt Jadwigi. Toteż szybko zaniechano w domu słuchania „Śląskiej fali”, poprzestając na słuchaniu radiowych piosenek wykonywanych niejednokrotnie przez aktorki z kresów z charakterystycznym, miłym dla Wandy zaśpiewem wschodnim. Krystyna, chcąca jak najszybciej zasymilować się ze Śląskiem, krzywo patrzyła na poczynania swojej matki, która nie tylko przy dzieciach opowiadała dowcipy polityczne, ale cały czas wyśmiewała się bez żadnych konspiracji z Gomułki i Cyrankiewicza. To, że Nina Andycz robi grzywkę Cyrankiewiczowi, tego Ewa nie mogła pojąć, bo po co żona Cyrankiewicza miałaby wchodzić na głowę swojego męża i skąd miałaby między nogami włosy. Niepojęte były też dla Ewy amerykańskie sympatie Wandy, gdyż jej matka Krystyna nienawidziła Ameryki z całej duszy ze względu na brata Rudka, Mariana, który się do niej wybierał jak sójka za morze przy pomocy ich pieniędzy. Krystyna pragnęła dla syna jak najlepiej i wszelkie domowe gadanie o złej polityce rządu mogło Andrzejowi zaszkodzić w szkole. Dlatego Wanda zaniechawszy politycznej indoktrynacji, skierowała całą energię na zwalczanie leworęczności Andrzeja. Przez wiązanie mu lewej dłoni sznurkiem doprowadziła jedynie do tego, że potrafił pisać tak samo sprawnie lewą ręką, jak i prawą.
W niedzielę Wanda i Krystyna szły z dziećmi na szkolną mszę do osiedlowego, rozbudowanego Kocioła Najświętszego Serca Pana Jezusa na ulicy Marchlewskiego. Miały na głowach kapelusze, Wanda popielaty w stylu Borsalino, Krystyna zakładała nieodmiennie przedwojenny Habig. Chodziły niemal z obowiązku, gdyż Andrzej przygotowywał się do komunii świętej. Całą jesień szukały dla niego białej wełny na ubranko komunijne. Wanda nie wyobrażała sobie, by jej wnuk nie poszedł w białym garniturze, ale nawet w Przemyślu nie udało jej się kupić kuponu białej wełny, a tym bardziej białych, chłopięcych półbutów. Dlatego Krystyna, by zdążyć, kupiła granatową zerówkę i zleciła uszycie ubranka komunijnego u Czeszki, która właśnie osiedliła się z mężem na osiedlu, u pani Szczerbowej. Tymczasem nadchodziło Boże Narodzenie i Rudek miał przyjechać na święta. Święta te Wanda postanowiła spędzić u syna i synowej we Wrocławiu, gdzie jej pilnie oczekiwano, bo we wrześniu urodziła się im córeczka. Rudek wracając z Bogatyni miał wstąpić do Wrocławia i trzymać Mirkę do chrztu. Gdy przybył do Katowic, Wanda już była we Wrocławiu obiecując, że na komunię Andrzeja przyjedzie.
Nastała śnieżna zima. Ewa siadywała na parapecie okna w małym pokoju i na głos czytała bajki, trzymając je do góry nogami, ale nikt się tym nie interesował. Wśród książek dla dzieci znalazła radziecki duży album pełen czarnobiałych fotografii przedstawiających radziecką szkołę. Widocznie na czas pobytu Wandy Krystyna ukryła tę książkę. Bohaterka albumu, pierwszoklasistka w białej bluzce i czarnym fartuszku na szelkach z falbankami miała na szyi przewiązaną pionierską chustę. Miała nieskazitelnie splecione warkocze zakończone białymi kokardami. Obrazki pokazywały krok po kroku, jak należy zachować się w szkole i jakie to jest przyjemne. Ewa zatęskniła za szkołą, od której dzieliło ją dziewięć miesięcy. Inną książkę przedwojenną przywiezioną przez Wandę Krystyna ukryła przed dziećmi.
Andrzej zobaczył prezent imieninowy wcześniej, nim wręczono go Ewie i opowiadał, że jest piękny. Okazał się być pierścionkiem z czeskiego złota z plastikowym różowym oczkiem. Rudek w NRD kupił sobie radio i pozostawił w Bogatyni. Mirce do Wrocławia przywiózł lalkę z zamykanymi oczami i nylonowymi włosami. Do Katowic nic nie przywiózł, bo, jak opowiedziała złośliwie Krystyna dzieciom wszystko, co mu pozostało z diet, zużył na automaty uliczne chcąc zobaczyć, co z nich wyskoczy. I chyba była to prawda.

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | Dodaj komentarz

Lata pięćdziesiąte. Rudek. Rozdział V.

Tam – bezrobocia, strajki, głód.
Tu – praca. Natchniony traktor.
Tworzy historię zwycięski lud.
Chwała faktom!

[Władysław Broniewski „Słowo o Stalinie”]

Marianowi nie udało się wyjechać do Ameryki i Krystyna nigdy nie wiedziała, ile Rudka kosztuje rodzina jego brata. Otrzymywane co miesiąc pieniądze od męża starczały jedynie na bieżące potrzeby. Starała się jakoś ozdobić mieszkanie, które było ciasne i wykonane z tandetnych materiałów.
Rudek jak nie był na delegacji, wykonywał chętnie wszelkie męskie prace domowe, rozwijając talenty racjonalizatorskie, podobnie, jak robił to w pracy.
Ewa przynosiła zawsze nie te narzędzia, które polecał jej wyciągać z szuflady biurka Franciszka, nie tylko dlatego, że nazywał je po niemiecku, ale też i z tej przyczyny, że nazywał tak samo te same narzędzia zależnie od okoliczności ich przeznaczenia, gdyż było ich mało i były wielofunkcyjne.
Krystyna dopiero przeraziła się nie na żarty, jak kupił od Hajka „załatwioną” w jego zakładzie – Hajko był tam zaopatrzeniowcem – papę dachową, którą położył w przedpokoju na deski pomalowane już na bordowy kolor emalią przez Krystynę w czasie jego wyjazdów. Jednak bała się mu sprzeciwić i dawać za przykład mieszkanie Łypów, które – nie wiadomo, jakim sposobem – miało parkiet dębowy w przedpokoju i pokojach, gdyż wpadał w szał i był nieobliczalny.
Rudek rozwinął rolkę papy przy pomocy Ewy. Szybko ułożyła się na deskach i przylgnęła do lakieru tworząc z nim nierozerwalną całość, jednak była zbyt wąska, by bordowe deski nie wyzierały po bokach. Dzięki nim zresztą cała rodzina przez dwa dni mogła swobodnie przemieszczać się po mieszkaniu, gdyż Rudek postanowił złamać ponurą szarość papy i za pomocą papierowego szablonu wymalować na niej wzory geometryczne w podstawowych, surowych kolorach przemysłowych. Lakier olejny w małych puszkach, czerwony, zielony, żółty i niebieski sechł dwa dni i właściwie tak na dobre nigdy nie wysychał, dlatego ostrość koloru koła po środku przedzielonego kilkunastoma odcinkami kwadratów, prostokątów i trójkątów lekko się patynowała brudem kapci domowych.
Rudek zabierając do swojego pokoju wszystkie przedwojenne meble poczuwał się do obowiązku zrekompensowania ich braku reszcie rodziny. Na licznych budowach, nad którymi miał nadzór, „załatwiał” usługi spawalnicze, płacąc robotnikom za nie butelką wódki. Pręty do zbrojenia betonu wyginał po pracy w domu na specjalnym, zbudowanym z desek drewnianych „kopycie” według rozrysowanego wcześniej projektu technicznego. Tym sposobem wykonał bardzo niebezpieczny kwietnik, który dziurawił wełniany dywan od Leśki i przewracał się z doniczkami, jak wiatr otwierał balkon. Rudek postanowił dziurawieniu zaradzić czterema korkami wykonanymi z tego samego materiału, co modne buty na słoninie. Jednak nadziane na nie nogi kwietnika natychmiast przedziurawiały i te korki, a kwietnik stawał się w dalszym ciągu niebezpieczny, a na dodatek oszpecony plastikowymi korkami w kolorze pomarańczowym.
Na budowach stosowano coraz to nowe technologie, o których Rudkowi przed wojną się nawet nie śniło. Był zafascynowany możliwościami wykorzystania płyt paździerzowych w meblarstwie i dom zapełniał różnymi kawałkami płyt, magazynował je za szafami, by wykonywać z nich coraz to bardziej pomysłowe meble. Płyty strasznie śmierdziały na początku, ale z biegiem miesięcy ich przemysłowy smród zepsutego oleju jadalnego powoli słabł. Rudek zespawał na budowie stolik z trzech wygiętych prętów zbrojeniowych pomalowanych potem lakierem olejnym na czarno, zakończonych korkami i na przyspawany okręg metalowy i przykręcił śrubami blat płyty paździerzowej wycięty w kształt plastra miodu. Całość pomalował lakierem bezbarwnym, gdyż był oczarowany pięknem płyt paździerzowych, ich nierówną strukturą o wielu odcieniach mielonych trocin i chciał to wszystko wydobyć. Stolik przeznaczony był głownie dla Andrzeja, który z konieczności lekcje odrabiał przy stole w kuchni. W planach Rudka na czas, kiedy Ewa pójdzie do szkoły, był projekt specjalnego stolika z dwoma klapami podtrzymywanymi kątownikami, który chował się, jak dzieci siedzące na przeciwko siebie ukończą odrabiać lekcje.
Prace domowe Rudka przebiegały równolegle i plany rodziły nowe plany, tak, że cała rodzina nie była pewna dnia ni godziny, kiedy w tak ciasnym mieszkaniu nagle pojawi się nowy sprzęt. Na dodatek naczelną zasadą Rudka było udoskonalenie mieszkania trzech osób w jednym pokoju dzięki przemyślnym fortelom konstruktorskim tak skutecznym, że przewidywały nawet goszczenie dłuższe Wandy z Przemyśla. Tym zamysłem powstała szafa z płyt paździerzowych, do której w dzień chowało się łóżeczko polowe Andrzeja. Była umocowana do ściany na tzw., „cybantach” i spuszczało się ją na noc, by babcia Wandzia mogła na plecach szafy spać w nocy między tapczanem, a łóżeczkiem polowym. By Wandzie było wygodnie, plecy „szafy” Rudek wykonał z siatki ogrodowej, której nierówna powierzchnia nie dawała się niczym zamortyzować mimo stert jaśków, poduszek i pierzyn podkładanych pod ciało babci.
Radosną twórczość konstruktorską w domu przerwał szczęśliwy zbieg okoliczności dopiero pod koniec lat pięćdziesiątych. Do kopalni Węgla Kamiennego Nowa Ruda w marcu 1957 w sprawie projektowanego przez macierzyste Biuro projektów Rudka wieży wyciągowej szybu Piast II wysłano projektanta Rudka na telefoniczną prośbę celem zorientowania go w nieścisłościach, jakie stwierdzono w czasie montażu wieży. Wobec braku pomiarów Rudek nie mógł na miejscu stwierdzić, z jakiego powodu powstały te nieścisłości, wobec czego radził zrobić odpowiednie pomiary. Na podstawie tych pomiarów mogłoby kierownictwo montażu zorientować się w pochodzeniu tych nieścisłości. Ponieważ rektyfikacja wieży w czasie montażu należy do firmy montującej, a w szczególności do specjalistów branży montażowej, Biuro Projektów zwróciło się o wspomniane podkładki pomiarowe, celem przekazania ich owym specjalistom. Wypowiadanie się na temat uchybień montażowych nie należy do zakresu naszych prac – zastrzegło się Biuro.
Jednak Rudek po pobycie w Zgorzelcu i Bogatyni w Zarządzie KWB wrócił do Katowic do Biura Projektów Górniczych przy Alej Róży Luksemburg 2a zaangażowany w tamtejsze problemy i jako ich ekspert. Został delegowany do Kombinatu Paliwowo-Energetycznego „Turów” na stanowisko Naczelnego Inżyniera Wykonawstwa Własnego. Stamtąd, dla zapoznania się z problemami organizacyjno-ruchowymi i znając biegle niemiecki i angielski, został wysłany do NRD na 6-cio tygodniowe przeszkolenie. We wrześniu 1958 dumny z siebie wysyłał do Wandy do Przemyśla kolorową pocztówkę Berlina przedstawiającą tramwaj i samochód IFA F9 na Alexanderplatz: Zjawiłem się raptownie w Berlinie, zasyłam z podróży serdeczne pozdrowienia cioci i wujkowi, Rudek.

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | Dodaj komentarz

ANDRYCZ

Właśnie odeszła na zawsze stuletnia Nina Andrycz. Zajmowała jako poetka i aktorka szerokie miejsce w polskiej kulturze poszerzane nieustannym wmawianiem, za pośrednictwem komunistycznej prasy i mediów, że jest artystką najwyższej próby. O swoim mężu Józefie Cyrankiewiczu, premierze Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej z którym była poślubiona w czasach największego stalinowskiego terroru od 1947 do 1968, do rozwodu, powiedziała w wywiadzie: „Na początku znajomości miał bajeczną, hollywoodzką urodę. Oka nie można było od niego oderwać. Póki mnie słuchał, to wyglądał dobrze. Kiedy zrozumiał, że nie urodzę dziecka, zaczął popijać i przestał słuchać. Gdybym urodziła, nasze małżeństwo przetrwałoby do grobowej deski. Mama na mnie w dzieciństwie mówiła Pupsik, jemu się to strasznie podobało, ale przerobił na Pupsicę. Brzmi bardziej seksualnie”.*
W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku Telewizja Polska wyemitowała film „Maska i korona” (1996) Mieczysławy Wazacz o tragicznym losie aktorki oraz malarki, Danuty Romany Urbanowicz (1926-1989), na której tragicznym losie zaważyło podobieństwo do Niny Andrycz zawierający obrazy, zdjęcia, dokumenty, które zachowały się po jej śmierci. Barbara Stanisławczyk w “Przeglądzie Tygodniowym” z 1992, nr 12 w artykule „Cień w lustrze” upomina się o rehabilitację aktorki, co nie nastąpiło do dzisiaj. Aktorka Nina Andrycz nigdy na przestrzeni swojego stuletniego życia nie znalazła czasu, by się wypowiedzieć w sprawie Danuty Urbanowicz. Przeciwnie, obyczajów w czasach jej świetności, którym świadkowała w świecie artystycznym nigdy nie poddała krytyce, o czym świadczy reportaż Barbary Stanisławczyk.
Nina Andrycz w dwudziestym pierwszym wieku była niezwykle aktywną postacią życia artystycznego III Rzeczpospolitej. Pamiętam jej filozoficzne wynurzenia i porady dla artystów z filmu Jacka Bławuta „Jeszcze nie wieczór” z 2008 roku. Przedwczorajsza śmierć aktorki, która nigdy nie zrobiła prawdziwego rachunku sumienia, a wraz z nią rzesze jej wielbicieli, raz na zawsze udaremniła daną jej przez los długowieczność szansę rehabilitacji.
Danuta Urbanowicz nadal więc czeka na rehabilitację zawodową, o co zabiegała w piśmie do prokuratury, znalezionym po jej śmierci, choć szanse na to są niewielkie, bo umarła najważniejsza osoba tego dramatu.
Fragment książki Marii Gordon Smith pt. “W labiryncie teatru Arnolda Szyfmana” o Ninie Andrycz gdzie jest tekst listu Danuty Urbanowicz do premiera J. Cyrankiewicza, gdy została zwolniona z Teatru Narodowego w 1962 r. jest tutaj: http://www.polskieradio.pl/68/2461/Audio/316297
*cytat z artykułu „Gazety Wyborczej” Jacka Szczerby: Nina Andrycz nie żyje. “Dama polskich scen” miała 101 lat” z 31.01.2014

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , , , , , , | 10 komentarzy

Lata pięćdziesiąte. Ewa. Rozdział III.

Był tu w Konstancinie Ziętek —
z oczu mu wyzierał smętek.

[Janusz Szpotański „Towarzysz Szmaciak”]

Ewa ceniła sobie każde wyjście z domu, nawet, jak ją straszono, że jak się zgubi, to włożą ją do worka i zabierze worek Cygan. Bardzo się bała takiej sytuacji, toteż nie odstępowała rodziców na krok, jak byli w mieście i chodzili z nią do parku ruskiego przy Armii Czerwonej gdzie były równo stojące metalowe krzyże mogił żołnierzy radzieckich. Ale lubiła, kiedy w niedzielę cała ich rodzina jechała do parku tramwajem. Lubiła Park Kościuszki, bo był dziki i dlatego, że jeździli tam, od kiedy pamięta, jeździli właśnie tam, jak tylko przychodziła wiosna i na ławkach wokół Wieży Spadochronowej siedziało dużo ludzi z dziecięcymi wózkami i psami. Wszystko, co oglądała zaciekawiona Ewa, było blisko ziemi i ta przyziemność obserwacji ograniczała się do butów na słoninie matki i jej jedwabnych pończoch ze szwem oraz wyczyszczonych, błyszczących, czarnych butów odświętnych ojca. Ona miała jeszcze niemowlęce śpioszki i dreptała w miękkich bucikach obok Andrzeja, który miał niedzielne skórzane buciki i bawełniane pończochy zapinane na żabki gumowe i na to krótkie spodenki. Ale kiedy zaczęli jeździć do Parku Kultury do Chorzowa, Ewa już miała buciki od Kwiety i bawełniane białe skarpetki. Podobnie Andrzej nosił drugą parę wystanych w kolejce skarpetek, bo czasami ekspedientki sprzedawały Krystynie dwie sztuki tego samego artykułu. Rodzice umawiali się na taki wyjazd tramwajem do Chorzowa z innymi rodzinami Koszutki i tak wszyscy wysiadali na przystanku, by długo iść w dół szeroką arterią w głąb budującego się Parku. Dzieci przodem, odświętnie ubrane, potem kobiety w trwałych ondulacjach, klipsach w uszach i jedwabnych sukienkach, na które narzucały wełniane płaszcze. Za nimi mężczyźni w garniturach z odprasowanymi w kant spodniami, krawaty i koszule zapięte pod szyję, a prochowce przerzucone przez ramię. Szła Zosia z licznymi ciociami, które zawsze zjeżdżały się ze wsi, by jej pomóc przy Mai, szła Krystyna nieustannie ze wszystkimi rozmawiająca. Szedł Florian, sąsiad Zosi i Józka, szedł Józek, Rudek nieustannie gestykulujący i próbujący wydusić z milczących mężczyzn chociaż jedno słowo. Ale oni tylko potakiwali grzecznie głowami i byli usłużnie w całości oddani opowieściom Rudka tak, że Rudek nie miał pojęcia, czy kontynuować ten spalający go spektakl, czy tak jak oni, pogrążyć się w niedzielnej apatii. Idące przodem dzieci – Ewa, Andrzej, Maja i Jola – córka Floriana, były niemal takiego samego wzrostu i wszystkie były ubrane w aksamitne sukienki z białym kołnierzykiem i w białe bawełniane skarpetki. Tylko Andrzej miał aksamitne krótkie spodenki i do tego bluzę, wszystko wraz z sukienką Ewy, uszyte przez kreślarkę z biura Rudka. Maja miała malutką torebkę z lakierowanej dermy zapinanej na metalowe okucia i Ewa wiedziała już, że będzie marzyć o takiej torebce. Wszystkie dziewczynki miały we włosach kokardy i obcięte krótko włosy, ale nie tak krótko, jak chłopcy. Dlatego Andrzej miał przystrzyżone włosy, ale nie tak krótko, jak dzieci na wsi.
Przesuwali się spacerowym krokiem główną arterią parkową. Zaczęły pojawiać się monumentalne rzeźby betonowe i w pierwszej chwili dzieci się ich przelękły, gdyż i tak, co jakiś czas ogromne ozdobne cementowe kule budziły grozę, a tutaj rzeczywistość wychodziła z abstrakcji w realne postacie gigantów, mających wszystkie części ciała na miejscu, jedynie splątane były w jakimś topornym, zastygłym ruchu. Wszystko wokół zdawało się służyć do zahukania obywateli miasta, którzy, na te niedawne postumyty między trzema śląskimi miastami przyjechali, by odpocząć. Jak nie było posągów, były nie kończące się schody prowadzące do wybetonowanych świątyń z kolumnadami, przystosowanych do mających się tu odbyć festynów majowych i lipcowych. Wszystko było nadmiarowe, przyciężkie i przytłaczające. Obramowania betonowych balasek balustrad sprawiły wrażenie, że przestrzeń pusta i nie wiadomo dlaczego nimi ograniczona, staje się tak samo ciężka, jak sztuczny kamień. Obok nich, przed nimi i za nimi szły podobne grupki zadowolonych spacerowiczów, z przeciwka nadciągali już ci, którzy wracali do domu.
I tym sposobem doszli do Góry Parkowej. Kopuła Planetarium wznosiła się jedynie wśród licznych lamp parkowych białymi szklanymi kulami nawiązująca kształtem do gigantycznej półkuli, jakim był dach planetarium. Dzieci rozbiegły się po marmurowej posadce, kiedy starsi kupowali bilety. Ewa uwielbiała fotoplastykon zawsze dostępny przy ulicy Armii Czerwonej, do którego Krystyna wstępowała zawsze, jak była z dziećmi na Rynku. Teraz czekała ją podobna atrakcja z racji tego, że wszystko było okrągłe. Ale nie spodziewała się tego, że mogą wejść do wewnątrz kopuły i oglądać wszystko w środku. Kiedy udało im się odczekać swoją kolejkę podejść do bileterki w śliskim, granatowym chałacie, przekroczyli drzwi wejściowe jak w kinie i zasiedli na drewnianych składanych krzesłach kinowych. Wszystkie dzieci usiadły rodzicom na kolanach, by bliżej obserwować niebo. W przyciemnionej sali cała kopuła wypełniona była światłem zbliżającego się zmierzchu i w czasie, kiedy bileterka wpuszczała kolejnych widzów, na styku kopuły z krzesłami pojawiły się sylwetki domów, kominy kopalń i hut, drzew. Ewa była zachwycona, że w tych domach na horyzoncie wyciętych z czarnego papieru zapalają się w oknach światła i wszystko wokół to jest zamknięty, bezpieczny krąg, który nie ciągnie się w nieskończoność tylko jest raz na zawsze ujarzmiony. Kiedy już 400 krzeseł zostało zapełnionych, zza kominów i domów wyszedł księżyc i zaczął powoli wspinać się po wnętrzu kopuły, a aksamitny głos z mikrofonu zaczął objaśniać, co następuje i co zaraz nastąpi. Ewę przejęła nagła groza, gdyż niebo gwałtownie zaczynało ciemnieć, światła w oknach powoli gasły i na tym sztucznym firmamencie zaczęły pojawiać się wozy, zwierzęta i ludzie rysowane sztywnymi, białymi kreskami łączącymi gwiazdy. Przerażenie Ewy sięgało zenitu, kiedy niebo pokazywało maksymalną ilość gwiazd. Kiedy zaczynało blednąć, a z drugiego końca sali zaczęło wspinać się słońce, Ewa powoli uspokajała się, zadowolona, że to wszystko zobaczyła.
Wyszli wszyscy zachwyceni na zewnątrz, a Ewa zgubiła ich i wiedziała już, że zaraz znajdzie się w worku Cygana, gdzie będzie o wiele ciemniej, niż w Planetarium. Gdy w tłumie Krystyna ją odnalazła, Ewa zanosiła się płaczem i nie dawało się jej uspokoić, i musieli ją do przystanku tramwajowego nieść.

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | 2 komentarze