Zdając sobie sprawę z braku ważnego elementu rekonstrukcji wydarzeń, jakim jest pytanie: kim byli wykonawcy? – musimy ciągle badać społeczeństwo, jako całość, gdyż było ofiarą, ale jednocześnie aktywnym uczestnikiem tego, co się zdarzyło.
[Nicolas Werth „Czarna księga komunizmu”. Przełożył Andrzej Nieuważny]
Stalin wytyczył granice tak, że po stronie NRD pozostała elektrownia Hirschfelde, a po polskiej złoża węgla brunatnego niezbędnego do jej funkcjonowania. Asfaltowa szosa ciągnąca się wzdłuż Nysy pozostała za strzeżoną przez WOP granicą. Polska dostała po wojnie jedynie zalane wodą przez uciekające wojska niemieckie fabryki oraz kopalnie węgla brunatnego i zaminowane pola.
O tym wiedział Rudek przyjeżdżając do Bogatyni na początku 1958 roku. Był już po oglądaniu kopalń Dolnego Śląska przez cały rok ubiegły. Katowickie Biuro Projektów wysyłało go często do Nowej Rudy, do kopalni Węgla Kamiennego Nowa Ruda, do wieży wyciągowej szybu Piast II. Cały Sudecki Okręg Przemysłowy wymagał ciągłej konsultacji z inżynierami Biura Projektów i Ministerstwo Górnictwa, Dział Kadr, zdecydowało, że najlepiej będzie, jeżeli Rudek na czas budowy kombinatu turoszowskiego przyjedzie do Bogatyni. Rudek przeprowadził rozmowy wstępne już w grudniu 1957 roku z Dyrektorem Naczelnym w sprawie objęcia stanowiska kierownika działu projektów i dokumentacji na budowie Kopalni i Elektrowni Turów II uzgadniając wysokość gaży i domagając się przydziału pokoju służbowego w hotelu robotniczym.
Rudek, pracownik w okresie okupacji na różnych budowach i montażu w Niemczech w firmie Hoch u. Tiefbau w Düsseldorfie był szczególnie pożądany dla Turoszowa w dobie, kiedy projekt podstawowy rozbudowy terenu opracowany został w VEB Projektie rungs und Konstriuktons Billo Kohle w Berlinie i wymagał od polskich realizatorów znajomości fachowego języka niemieckiego. Centralny Zarząd Węgla Brunatnego we Wrocławiu uznał kandydaturę Rudka na stanowisko z początku kierownika działu projektów i dokumentacji na budowie Kopalni i Elektrowni Turów II za korzystną szczególnie, że Rudek ukończył Politechnikę Śląską na Wydziale Inżynierii Wodno-Lądowej i posiadał zawodową praktykę w projektowaniu i nadzorowaniu urządzeń wyładowczych piasku dla podsadzki płynnej dla wprawdzie śląskich kopalń głębinowych, ale i też umiejętności projektowania urządzeń transportu poziomego. Węgiel brunatny w Polsce był wydobywany przed wojną w tak znikomych ilościach, że fachowców od urządzeń potrzebnych w kopalni odkrywkowej w ogóle nie było.
Rudek przybył na Ziemie Odzyskane z tekturową walizką, którą potem zamienił na tę kupioną w Berlinie wykonaną z imitacji wężowej skóry, z niklowanymi okuciami na rogach, i z taką przyjeżdżał na święta do Katowic. Miał w niej suwak i skrypty uczelniane pełne parametrów i wzorów obliczeń wytrzymałości materiałów budowlanych, arkusze kalek, kartonów, kolorowe tusze kreślarskie, przybornik z grafionem i cyrklem oraz kolekcję ołówków – „blajcyków”, jak je nazywał – wszystko oddziedziczone po Franciszku.
Zakwaterowano go na zachętę w przepięknym pensjonacie o rzeźbionych drewnianych framugach okien w Opolnie Zdroju, czyli w dawnym, słynnym na całą Europę przedwojennym kurorcie Bad Oppelsdorf, zobowiązując się jednak do połowy comiesięcznej wypłaty żądanego przez Rudka przy przyjmowaniu wynagrodzenia.
Była zima i Rudek nie zauważył, że został zakwaterowany w tak korzystnym miejscu Worka Zgorzeleckiego zadowolony jedynie, że otrzymał, jak było w umowie, pojedynczy pokój na piętrze, obok pokoi zasiedlonych mężczyznami przybyłymi z różnych stron Polski.
Otworzył okno, gdyż w domu ogrzewanym brykietami z węgla brunatnego było bardzo gorąco. Na horyzoncie wśród białych pól dymiła elektrownia Hirschfelde. Była w tym widoku nie tyle nostalgia za minionym, co nostalgia za tym, co nadejdzie. Ten paradoks czasowego przesunięcia Rudek tłumaczył sobie tym, co słyszał o elektrowni niemieckiej, do której codziennie z Polski szły wagony węgla brunatnego ładowanego prymitywnymi metodami, jadące mostem kolejowym przez Nysę i często się wywracały. W 1941 w Hirschfelde był obóz pracy przymusowej „Seiferts Höhe“ z początku dla Włochów przywiezionych do priorytetowych dla III Rzeszy prac przy Nysie Łużyckiej. W następnych latach dowożono niewolników ze wschodu. W latach następnych został powiększony o pracowników ze wschodu zwożonych głównie w celu zasilenia rozbudowywanej elektrowni w Hirschfelde. Do końca wojny było już 800 robotników zamieszkałych w pięciu barakach.
Rudek postawił czajnik z wodą na elektrycznej maszynce będącej wyposażeniem pokoju zasilanej prądem płynącym z elektrowni Hirschfelde. Wyjął z walizki pękaty, przedwojenny garnuszek z utrąconym uchem i zaparzył w nim herbatę. Nie mógł wyjść z domu, bo w kadrach nie wydali mu jeszcze przepustki pozwalającej przebywać tutaj. Ochrona pasa granicznego patrolowała i legitymowała ludzi na ulicy. Żołnierze WOP przeczesywali wieczorami teren w poszukiwaniu wrogów klasowych i obcokrajowców, wszelki kontakt z ludźmi zza Nysy był zabroniony.
Rudek próbował odrzucać myśli nieustannie go nawiedzające. W planach cały ten zabudowany zupełnie niezniszczonymi wojną domami będzie wchłaniać gigantyczny kombinat przemysłowy patrosząc jego zdrowy organizm niemal na żywo, ściągając z niego skórę, by dostać się do wnętrza i je pożreć i przepuścić opuszczone przez Niemców gospodarstwa, sady i pola orne przez kominy Hirschfelde, zanim budowana tu elektrownia nie zacznie produkować własnego prądu.
Przyszła wiosna i łatwiej było wstawać rano, jeździć do pracy tymi samymi autobusami, które woziły o piątej rano pracowników fizycznych z hoteli robotniczych i baraków. Umysłowi mieli do pracy na ósmą i wtedy zaczynała się druga tura jazdy autobusów. Dyrektorowie dojeżdżali służbowymi warszawami.
Rudek pracował ofiarnie, przynosił prace do domu i rano pokazywał naczelnemu swoje koncepcje. Na budowach wszystko się niejednokrotnie sypało, równoczesne prace niemieckich zwałowarek stawały się coraz bardziej niebezpieczne, wyciągano spomiędzy rolek taśmociągu sterującego a taśmy
dolnej, ciała robotników. Wydobycie węgla starczało jedynie na kontyngent dla elektrowni Hirschfelde (6 mln ton rocznie). Trzeba było się ciągle spieszyć. Ogromne kredyty na budowę zaciągnięte w NRD na nowe maszyny i budowę kombinatu zmuszały poszczególne ekipy dyrektorów do drastycznych oszczędności kosztem płynących z całej Polski do pracy ludzi zwabionych 20 % dodatkiem turoszowskim. Rosły nowe hałdy z popiołu elektrowni Hirschfelde przewożonego na teren Polski. Powoli i stopniowo zagospodarowana niegdyś wyższą cywilizacją kraina zamieniała się w księżycowy pejzaż.
Rudek z przerażeniem dowiedział się, że Uchwałą nr 53 Rady Ministrów z dnia 14 marca 1958 roku Kopalnia “Turów” ma uzyskać przyrost zdolności produkcyjnej do 17 mln ton rocznie. W dalszych planach 19 mln ton rocznie z tego 7 mln ton z rozbudowywanej odkrywki “Turów I” oraz 12 mln ton z nowej odkrywki “Turów II”. Odkrywka “Turów II” ma zaspokoić potrzeby budowane następnie rozbudowywanej elektrowni Turów (wydobycie węgla pierwotnie 12 mln ton/w roku dla zainstalowanej mocy 1200 MW i 14,0 mln ton węgla po rozbudowie elektrowni do 1400 MW).
Załoga inwestycyjna, do której dołączył Rudek liczyła zaledwie 250 osób. Ich biura rozsiane były po całej Bogatyni. Wkrótce Rudka przeniesiono do szarego budynku Nad Kanałem, gdzie zainstalowało się Wykonawstwo Własne, bowiem 1 czerwca 1958 Kopalnia i Elektrownia “Turów” w Budowie Turoszów, pow. Zgorzelec z siedzibą w Bogatyni przy ulicy Rokossowskiego 282 powiadomiła Rudka, że mianowano go Naczelnym Inżynierem Wykonawstwa Własnego i w nagrodę za osiągnięcia zawodowe dostał do własnej dyspozycji służbowy skuter lambrettę.
Odtąd Rudek poczuł się wolny o tyle, że mógł zwiedzać własnym środkiem lokomocji okolicę i wypuszczać się w rejony, gdzie autobusy nie jeździły.
Tak zwiedził całą Bogatynię i przysłupowe domy wzdłuż Miedzianki, prawego dopływu Nysy Łużyckiej. Te dwukondygnacyjne domy łużyckie z murem pruskim na parterze mieściły dawniej na dole sklepy i gospody, na górze właściciele ich mieli mieszkania. Teraz próbowano je adaptować na biura i liczne urzędy, posterunki milicji ignorując zupełnie potrzeby codzienne wciąż napływającej ludności do pracy i zakładania tutaj rodzin. Po powojennych zamianach żołnierzom dalszej służby wojskowej na odpracowywanie jej w Turoszowie, zasilali chłonny rynek pracy repatrianci z kresów osiedlający się najczęściej w Bogatyni. W okolicznych wsiach zamieszkali Polacy wracający z Francji i Niemiec.
Nazwa „Turoszów” rozpropagowana przez Polską Kronikę Filmową zaczęła pojawiać się nie tylko w codziennej prasie całej Polski, ale i w kolorowej. Stała się czołową inwestycją przemysłową ilustrującą skutecznie każde zobowiązania pierwszomajowe i święta 22 lipca. Rudek otrzymał legitymację członka Związku Zawodowego Górników oprawioną w granatowe płótno, gdzie u góry srebrną czcionką wytłoczono napis: PROLETARIUSZE WSZYSTKICH KRAJW ŁĄCZCIE SIĘ. Niżej był wytłoczony emblemat przedstawiający zaciśniętą na młotku pięść na tle skrzyżowanego pióra ptasiego i kłosa zboża, w środku napis: LEGITYMACJA CZŁONKOWSKA. Na dole ZWIĄZKI ZAWODOWE SZKOŁĄ DEMOKRACJI I SOCJALIZMU. Otrzymał też służbowy beret z antenką i gumowce, jako strój obowiązujący w trakcie oprowadzania wszelkich delegacji przybyłych z Warszawy, Berlina i Pragi ze świtą dziennikarzy, fotoreporterów, filmowców i poetów. Wszyscy czekali z drżeniem na Wiesława, który lada rok, lada miesiąc wraz z Cyrankiewiczem, z kapeluszami na głowach, mieli wizytować czajką Turoszów.
Rudek nie miał jeszcze radia, ale wszyscy mieszkający w pensjonacie, nazwanym pieszczotliwie „Marysieńka” natychmiast się zaprzyjaźnili i nawet nie zamykali drzwi, skąd płynęły z ich nadajników melodie piosenek przedwojennych piosenkarzy, podejmujących bezpieczną tematykę songów opowiadających o jednostkowych losach mieszkańców odbudowanej Polski Ludowej. Indywidualizacja bohaterów, polegająca na nadaniu im imion – on ma na imię Jan, a ona Tereska i radość w sercach ich mieszka – powodowała, poprzez uporczywe powtarzanie frazy konotację całkiem przyjemną i bliską sercu opuszczonego przez rodzinę robotnika najemnego w Turoszowie.
Toteż Rudek zatęsknił za swoją rodziną tak bardzo, że po otrzymaniu przez Andrzeja wzorowego świadectwa z klasy drugiej Krystyna wsiadła wraz z dziećmi do pociągu i wysiadła w Zgorzelcu, skąd Rudek, kursując dwa razy na lambrettcie, ją z dziećmi do Opolna Zdroju przywiózł.
Dzisiaj na TVP Kultura była „Baza ludzi umarłych”. Tak pomyślałam o Twoim tekście, opublikowane przez Hłaskę w 1958 kręconym na Dolnym Śląsku, jak podaje Filmweb w Kotlinie Kłodzkiej w okolicach wsi Bielice, gdzie młody Hłasko pracował jako kierowca. Tam też wielkie zmarnowanie, ludzie oddają życie nie wiadomo w imię czego, zresztą są kryminalistami i ich życie nie ma żadnej wartości. Nikt się temu nie dziwi. Straszne jest te nasze dziedzictwo.
Ale beretu z antenką nikt nie miał na planie.
„Baza ludzi umarłych” jest na YouTube i oglądałam niedawno, bo chciałam sobie przypomnieć, jak wyglądał Adam Kwiatkowski, który za mojego dzieciństwa prowadził w Telewizji Katowice sławny program dla dzieci „Wujcio Adaś i Kajtuś”.
Dzisiaj można na ten film patrzeć jak na zwycięstwo homoseksualizmu, na taką polską „Tajemnicę Brokeback Mountain”. Końcowa scena jest jednoznaczna, kobieta odchodzi, dwaj mężczyźni zostają w bazie sami.
Właśnie przeczytałam „Miłosne gry Marka Hłaski” Barbary Stanisławczyk i może napiszę o tym na blogu. Wiesz, być może homoseksualizm będzie w sumie najwartościowszym dziedzictwem tych czasów.