Później ciągle konstruowano wielkie rakiety, które do dzisiaj są groźbą dla świata. Badania kosmiczne zainicjowane głównie dla prestiżu, a nie dla osiągnięcia celów naukowych (pierwszy sputnik, pies Łajka itd.) w sposób oczywisty ukazywały, że jest to teren, na którym można olśnić świat.
[István Nemere “Gagarin = kosmiczne kłamstwo?”Przekład: Camilla Mondral]
Ewa jechała na stojąco, jej wzrost pozwalał na to, by głowa wystawała zza kierownicy, a ręce trzymały jej niklowaną część środkową. Ojciec asekurował ciało Ewy z obu stron nogami, siedząc na kanapie skutera, za nim siedział Andrzej obejmując go w pasie rękami, a za nim Krystyna. Pakunki wprawdzie zostawili w przechowalni bagażu na dworcu kolejowym w Zgorzelcu, ale i tak lambretta była bardzo obciążona, toteż Rudek jechał te ponad 30 kilometrów wolno, tak, że Ewa mogła wszystko, co ją otaczało, dokładnie oglądać. Robiła to z nieustającym zachwytem. Porzuciwszy zabudowania, jechali szosą na południe mając czerwone słońce przez sobą po lewej stronie, a po prawej niekończące się zasieki z drutu kolczastego wzdłuż Nysy Łużyckiej. Mijali opustoszałe wsie z kwitnącymi ogrodami, w których wśród wysokich traw kwitły piwonie, irysy, nagietki i nasturcje. Kwiaty wylewały się spoza zniszczonych ogrodzeń, jakby chciały pozbawione już pielęgnacji wykorzystać histerycznie nadchodzące lato do zagarnięcia jak największych przestrzeni. Deszczowy maj pomnożył tę obfitość i Ewa wdychała z rozkoszą woń kwiatów z ogrodów z utrzymującym się w powietrzu zapachem miodu wydzielającym się z pyłków kwitnących akacji i lip. Nagle z zabudowań wybiegł mały, biały piesek z czarnymi uszkami i dwiema symetrycznymi plamami po obu stronach głowy. Stanął i ciekawie przypatrywał się, jak oni samotnie jadą szosą lambrettą i Ewa krzyknęła z zachwytu, że Łajka żyje, że mieszka właśnie tutaj, że przepłynęła Bałtyk od Danii do Polski, co dokładnie Andrzej jej na mapie pokazywał. Jak zobaczyli w telewizji spadającą z Kosmosu w pobliżu Bornholmu Łajkę, płakali głośno i mieli cały czas nadzieję, że ona żyje, bo przecież spadła do wody, a nie na twardy ląd.
Widocznie w tej kapsule, w której miała mnóstwo jedzenia, w której ją wystrzelono rakietą, wpłynęła z morza do Odry, a potem Nysą Łużycką dopłynęła tutaj i wylądowawszy na brzegu uwolniła się z tych wszystkich szelek i urządzeń, do których ją przywiązano i podłączono, zdarła łapką z głowy brzydką czapeczkę z napisem CCCP i nareszcie stała się wolnym psem biegającym swobodnie tam, gdzie Ewa przyjechała na wakacje. Ewa chciała koniecznie opowiedzieć o tym wszystkim Andrzejowi, ale, puściwszy kierownicę, by palcem wskazać Łajkę, poczuła silne unieruchomienie jej ciała kolanami ojca i zaniechała tego skrętu, przyjmując poprzednią pozycję.
Na horyzoncie zaczęły pojawiać się zwałowarki jak ogromne, czarne ptaki i kominy elektrowni Hirschfelde, co w porównaniu z pejzażem Katowic było zwykłym jedynie zabrudzeniem pejzażu. Ewa nie lubiła kominów, bała się wszelkich kolczastych elementów pejzaży i kiedy wjeżdżali w przesiane zachodzącym słońcem aleje kwitnących jarzębin, jaśminów, dzikich róż, berberysu i czarnego bzu, a potem ciągnące się w nieskończoność zaorane pola pokryte makami i bławatkami, Ewa oddychała pełną piersią starając się jak najwięcej wciągnąć w siebie tych wszystkich cudowności.
Wjechali niemal o zmroku ulicą Bieruta do uzdrowiska zabudowanego piętrowymi, najczęściej drewnianymi, bogato zdobionymi domami wzdłuż rzeczki i rosnących po obu stronach drogi szpaleru kasztanów. Rudek wrócił do Zgorzelca po bagaż, a recepcjonistka na parterze pensjonatu „Marysieńka” podała Krystynie z uśmiechem klucz. Weszli na pierwsze piętro i zaraz we wspólnej dla wszystkich mieszkańców łazience spotkali pana Waldka, który okazał się też przyjezdnym ze Śląska. Pan Waldek z zachwytem popatrzył na Krystynę opowiadając, że żona z córką przyjadą trochę później, ale już teraz Krystyna musi przyjść z Rudkiem na wieczorek tańcujący, gdyż takie są obyczaje tego miejsca. Waldek był niskim, niepozornym mężczyzną, tak chudym, że sprawiał wrażenie, że został stworzony wskutek przecięcia człowieka wzdłuż na dwie połowy i on był tą jedną połową, zwinną i wszędobylską. Niezbyt ładna twarz Waldka z zaczesanymi na tył głowy włosami odsłaniająca łyse czoło lśniła jakimś przyjaznym, rozbawionym blaskiem i Krystyna, nie pamiętając o wielogodzinnej jeździe pociągiem i zmęczeniu zgodziła się natychmiast.
Pokój był duży, miał dwa wysokie okna, przez które wchodziły wszystkie zapachy czerwcowej nocy. Dzieciom wstawiono dwa metalowe łóżka, mogły tu spać o wiele wygodniej niż w Katowicach. Krystyna szybko postawiła na maszynce zupę jarzynową ugotowaną przez Rudka i nakarmiła nią dzieci. Ewa jeszcze długo w nocy opowiadała Andrzejowi o Łajce, którą widziała na drodze i Andrzej żałował, że Ewie nie udało się zatrzymać lambretty i zabrać Łajki, bo być może nie miała opiekunów. Andrzej niestety niewiele widział siedząc między ojcem a matką i musiał polegać na opowieściach Ewy. Trudno mu było uwierzyć, by Łajka mogła przemieszczać się pod prąd rzeki, ale być może kapsuła kosmiczna miała jakiś wewnętrzny napęd, o którym w telewizji nie powiedziano, zabezpieczający i ocalający Łajkę na wypadek takich okoliczności. Cokolwiek widziała Ewa, Andrzej bardzo chciał wierzyć, że Łajka ocalała.
Tymczasem z korytarza zaczęły dochodzić tony z patefonu i piosenki, które Ewa znała z audycji radiowych, zaczęły mieszać się ze śmiechem i okrzykami biesiadujących. Dźwięki narastały i usypiały dzieci. W sąsiednim pokoju, który był dwa razy większy od pokoju Rudka i który przechodził do następnego dużego pokoju przechodniego zbierali się się stopniowo nie tylko mieszkańcy pensjonatu zamienionego na hotel robotniczy, ale i ludzie z zewnątrz. Siadali na bardzo różnych sprzętach wśród dymu papierosów i oparów samogonu. Nieraz były to zwykłe skrzynie z opakowań, ale trafiały się też wygodne fotele na sprężynach. Część siedziała wprost na podłodze, inni na łóżkach, na środku tańczyły pary przytulone do siebie. Na stole stała salaterka z sałatką majonezową przyniesioną z restauracji, masło na talerzyku i sterta chleba w wiklinowym koszyczku. Obok śledzie w śmietanie z cebulą i kiszone ogórki oraz jajka na twardo w majonezie. Krystyna położyła przewieziony z Katowic placek drożdżowy z cynamonem.
Co chwila wybuchały salwy śmiechu, gdyż Waldek opowiadał ciągle nowe wice. Powściągliwie napomykano o przewidywalnych skutkach polityki Mao VIII Zjazdu Komunistycznej Partii Chin. Jeszcze ciszej mówiło się o powieszonym tydzień temu Imrem Nagy’u, premierze Węgier i wsparciu tego zabójstwa przez Gomułkę wizytującego Węgry. Mówiono coraz ciszej w grupkach i starano się mówić jak najmniej o świecie, który ich otaczał. Z przedwojennego patefonu z tubą wydobywały się piosenki mówiące o dalekich krajach, o wprawdzie zachodnim wietrze owiewającym twarze zakochanych na polskich plażach, ale wietrze wiejącym tylko w jedną stronę. Piosenki przestrzegały, że już widnieje siwy włos na skroni i że młodość nie trwa wiecznie i że trzeba się śpieszyć. Zylska, Mirska, Danek, Fogg, Gniatkowski, Frejmanówna, Pilchowska, Fleszar, Koterbska śpiewali nie tylko o rzeczach obojętnych i banalnych, mogących uchodzić za uniwersalne i wiecznie żywe, ale używając takiej muzyki tanecznej jak samba, mambo, tango, walc, próbowali tym wypełnieniem zablokować przenikającą już nieuchronnie dzięki radiowym falom anarchizującą muzykę Presleya i wschodzących Beatlesów. Bawiąca się codziennie wieczorami i nocami ludność Bogatyni w restauracjach i pokojach rozsianych po okolicznych wsiach hotelami robotniczymi była do siebie podobna. Wszyscy powoli upijali się alkoholem i wiosną, bawili się na tyle, ile im starczyło sił, by móc jeszcze zasnąć.
Wakacje dopiero się zaczynały i powoli do pensjonatu zjeżdżały żony z dziećmi. W pensjonacie mieszkał zaopatrzeniowiec rozwożący po hotelach przedmioty zmagazynowane w domach wysiedlonych Niemców, które udało się przed szabrownikami uratować i zabezpieczyć. Potrzebne w pokojach szklanki, talerzyki, sztućce, wieszaki na ubrania, miednice i czajniki, pościel rozwoził wojskowym gazikiem. Do września po pracy woził nim swoją żonę, dwoje dzieci, Rudka z Krystyną i dziećmi po całej okolicy. I tak zaprzyjaźniając się ze sobą rodziny zwiedzały tajemnicze zamki i pałace. Pola, które zdążyły się zażółcić wkrótce zapełniły się snopkami zboża. Ewa wspinała się z dziećmi po ruinach zawalonych domów, gdzie w trawach tak wysokich, że dzieci nie było widać, leżały pod drzewami spadłe, przez nikogo nie zbierane owoce. Natrafili na jabłonkę, która obrodziła malinówkami, Ewa nigdy jeszcze tak dobrych jabłek nie jadła.
Ale wycieczki te odbywały się jedynie w niedzielę. Wszyscy pracowali bardzo długo, Rudek przychodził późno do domu, a Krystyna, bojąc się wypuszczać dzieci same zdecydowała się skorzystać z okazji organizowanych dla dzieci pracowników Turoszowa półkolonii. Codziennie autobus zbierał dzieci rano i zawoził do przedszkola do Zatonia i Ewa nareszcie doświadczyła smaku przedszkola, o którym tak pięknie opowiadały dzieci w katowickiej piaskownicy. Nigdy nie przypuszczała, że dzień w przedszkolu polega na leżakowaniu, ciągłym upominaniu opiekunek, żeby co pięć minut nie chodzić do toalety i spać jak inne dzieci. Więc kładła się zdrętwiała z przerażenia na podłodze, gdzie rozkładano koce dla dzieci do spania. Nie wiadomo było, czy dzieci naprawdę śpią, czy udają, w każdym razie każde odezwanie się w czasie ciszy poobiedniej, kiedy dzieci mają najwięcej energii, kończyło się potwornymi karami, czego Ewa, zacisnąwszy szczelnie oczy, nie ważyła się nawet oglądać. Ewa ani jednego dnia nie polubiła z tych półkolonii, a kiedy autobus, mający przywieźć dzieci do domu się popsuł i nie znalazła się w godzinach w których zazwyczaj wracała do domu, dostała drgawek i omdlałą, przerażone przedszkolanki położyły na łóżku.
W przedszkolu nie było telefonu i nim ktoś powiadomił kogoś, że przedszkole wskutek braku transportu dzieci trwa w beznadziejnym oczekiwaniu, zaczęło robić się ciemno. Niektóre dzieci po cichutku popłakiwały, inne martwo wpatrywały się w okna i drzwi. Rudek, mający w tym dniu jakiś ważny obchód na wyrobisku kopalni Turów II przyjechał po Ewę i Andrzeja lambrettą, kiedy była już zupełna noc. Ewa stała na przedzie skutera zapłakana i w tak złym stanie psychicznym, że rodzice odstąpili od pomysłu półkolonii. Krystyna pozwoliła dzieciom bawić się w parku w Opolnie.
W parku kwitły różaneczniki, pięły się glicynie i wiciokrzewy, na kwietnikach rosły kule kwiatów hortensji i różnobarwnych róż. Ewa nigdy nie widziała tak pięknych kwiatów, ale wkrótce dołączyli do nich miejscowi chłopcy i zmienili miejsce zabaw. Codziennie całą bandą chodzili do opuszczonych domów i fabryk huśtać się na wyrwanych deskach ze stropów i ślizgać się po piasku z osuwających się tynków. Prowodyrem był wysoki chłopak, który kochał Ewę, a ona kochała jego. Woził ja na wózku zbitym z desek i nazywał księżniczką. Ewa uwielbiała Mietka i wiedziała, że jak on jest, to nic jej się nie stanie. Wypuszczali się coraz dalej w głąb zabudowań, lasów i pól i wkrótce nic da nich nie było obce i straszne.
Rodzice codziennie tańczyli na potańcówkach organizowanych w pensjonacie przez pana Waldka i tak przetańczyli całe lato. Żona pana Waldka, niezwykle urodziwa kobieta z dorastającą córką bawiła się z nimi nie wiedząc, że mąż jej niedługo umrze. Waldek wyprowadzał często z pensjonatu całe towarzystwo na pola, by złączyć się z innymi pochodami niejednokrotnie poprzebieranych w śmieszne stroje karnawałowe, którzy idąc z butelkami alkoholu i różnymi instrumentami, śpiewali pijackie piosenki, grali i rozsypywali listki topoli białej. Odnajdywała je rano Ewa na szlakach nocnych pochodów. Nigdy takich listków nie widziała. Były z wierzchu ciemnozielone, druga strona była wysłana srebrnym aksamitem. Nigdzie takie drzewo nie rosło i Ewa systematycznie zbierała te listki i znosiła do domu.
Rudek powtarzał dzieciom codziennie, że socjalizm to jest „wegetówka”, ale one nie wiedziały co to znaczy. Były tu bardzo szczęśliwe, niestety wakacje kończyły się, Ewa szła do pierwszej klasy i Krystyna powiedziała, że nie mogą się na rozpoczęcie roku szkolnego spóźnić.
Świetna i mocna ta scenka z całą czteroosobową rodzinką na skuterze w tym niesamowitym pejzażu z drutem kolczastym i pieskiem przydrożnym przypominającym Ewie Łajkę. I to niebywałe rozumowanie, które ją naprowadziło na takie wnioski… Scena jak z czeskiego filmu z najlepszego okresu.
Ja się już nie załapałem na Łajkę, choć obraz małego pieska samotnie przemierzającego otchłanie kosmosu, bez żadnej nadziei na ocalenie, rzeczywiście działa na wyobraźnię – to jakaś synteza samotności i odczucie bardzo bliskie dzieciństwu. Mnie na długie lata poraził koń zrzucony w przepaść na życzenie Wajdy w “Popiołach” w celach artystycznych.
Dopiero teraz przeczytałam na Wikipedii, że Łajka miała nie wrócić, że eksperyment był obliczony tylko w jedną stronę. Być może wysłane później Biełka ze Striełką po to wróciły (ale czy na pewno wróciły, któż to wie), by jakoś się przed światem zrehabilitować. Ale zawsze to będzie spektakl demoralizujący dla ludzkości nagłośniony na tak wielką skalę. No i widzisz, dał przyzwolenie Wajdzie. Tak to się odbywa, bo nie wszyscy widzieli w tym coś zdrożnego. I taka jest historia Świata i taka Internetu. Musi się protestować i być czujnym.
Czytam na Nieszufladzie, że ostatnie wydarzenia na portalu Liternet były powodowane jedynie chęcią zaistnienia osoby, która wykryła plagiat. I takie bzdury roznoszą wody Liternetu, jak trupa Łajki Kosmos.
Łajka razem ze Striełką i Biełką to mały pikuś w porównaniu z nieujawnionymi i niepoliczonymi ofiarami radzieckiego podboju kosmosu. Ofiar nie tylko w pieskach. Oni nigdy nie ujawniali swoich porażek. Nie wiadomo ilu “Gagarinów” zginęło zanim temu jednemu się udało. Ujawniali te wiadomości ex post, jak się udało, a nie tak jak Amerykanie, którzy transmitowali starty w czasie rzeczywistym.
Dzisiaj nie do pomyślenia aby z “premedytacją” wysyłać w kosmos na pewną śmierć jakiekolwiek zwierzę, ale pewnie nadal mnóstwo tu ludzi nie widzących w tym niczego zdrożnego. Tak jak uchowali się tu obrońcy plagiatu, o których wspominasz, choć to wydaje się nie do uwierzenia.