Sprzątały halę fabryczną
o zachodzie słońca robotnice.
Opiłki i wióry zgarniały
z podłóg, a wióry w słońcu
błyszczały jak błyskawice.
Mówi jedna: zwykły śmieć,
a radość jak to świeci.
Mówi druga: sukienkę z lamy
można by utkać i mieć –
byłaby nawet niezła…
Mówi trzecia… Nie wiedziała sama,
że to najczystsza poezja.
[Arnold Słucki “Sprzątaczki”]
Krystyna wróciła z Turoszowa do Katowic przygnębiona brudnymi, niemytymi trzy miesiące oknami i spadającymi z nieba kawałkami sadzy.
Wyjrzała przez okno. Naprzeciwko Kwieta, która myła okna raz na tydzień pomachała jej przyjaźnie gazetą używaną do zmazywania śladów po ścierce na szkle.
Przez okno widać było w różnych miejscach dźwigi i rusztowania na wznoszonych ścianach domów. W efekcie finalnym miano zbudować tu ponad 20 tysięcy izb mieszkalnych, ale na razie nie dawało się tutaj żyć. Była tak zachwycona malowniczym pejzażem okolic Bogatyni, że była skłonna przenieść się tam na stałe.
Tymczasem osiedle trwało w permanentnej budowie i cały czas rozrastało się na jej oczach. Ich mieszkanie było w bloku zbudowanym jako jedno z pierwszych. Był to 3-kondygnacyjny szary budynek stawiany prymitywną metodą tradycyjną. Bloki zasiedlano mimo braku tynków zewnętrznych i bez uporządkowania terenu. Ale nadchodziły bardziej ambitne czasy, pozostałe kolonie miały być złożone z domów wyższych i zbudowanych nowocześniej.
Robotnicy pracowali na trzy zmiany, byli smutni i bladzi. Baraki stawiano blisko wznoszonego budynku wraz ze stolarnią z piłą tarczową, barakiem na agregat do tynkownicy, barakiem na wapno i wytwórnię zapraw cementowo-wapiennych, wapiennych i gruzobetonowych do formowania przewodów dymowo-wentylacyjnych. Robotnicy nie mieli szatni, jedynie stawiano maleńką szopę dla operatorów sprzętu maszynowego tuż obok baraku biurowo-magazynowego. Obok były stanowiska betoniarek, doły na składowisko kruszywa, magazyny cementu, tory robocze żurawi SBK 1 i stanowiska betoniarek. W miarę wdrażania ciągle nowych wniosków racjonalizatorskich, pierwotne projekty modernizowano pod kątem jak największej oszczędności i zysku z realizacji poniżej pierwotnego kosztorysu. Podczas robót wykończeniowych wnętrz, pierwotnie posługiwano się mechaniczną tynkownicą. Zrezygnowano z niej z powodu zbyt dużych strat zaprawy i wyższego kosztu niż przy tynkowaniu ręcznym. By zaoszczędzić na transporcie, stropy produkowano tuż przy rusztowaniach. W obiektach o tradycyjnej konstrukcji murowej zastosowano stropy z wielkowymiarowych płyt. Do montażu płyt używano dźwigu SBK-1. Kierownictwo budowy zrezygnowało z zaopatrzenia obcego, podejmując własną produkcję płyt bez żadnych specjalnych urządzeń. Jako podstawa formy służyła gotowa płyta. Formę do kształtowania nowej płyty otrzymywano poprzez dostawienie do boków płyty bali drewnianych, które łączono stalowymi ściągami. Gazobetonowe płyty dojrzewały 10 dni w miejscu przyszłego montażu.
Ścianki działowe robiono z cegły dziurawki łączonej płytami wiórkowo-cementowe i blokami gazobetonowymi. Konstrukcja jednospadowego dachu — żelbetowa prefabrykowana, pokryta prefabrykowanymi płytami panwiowymi, a następnie smołowana papą bitumiczną na lepiku. Rynny miały być pomiedziowane, a balustrady portfenetrów, balkonów i klatek schodowych — stalowe.
Krystyna słyszała, że budują tam zsypy na śmieci, że budynki mają mieć strychy i suszarnie (ogrzewane centralnie) bielizny na poddaszach oraz szafy wbudowane i spiżarki podokienne. W mieszkaniach podłogi z prawdziwych klepek dębowych lub bukowych, w kuchniach płytki ksylolitowe, w łazienkach i w.c. płytki lastrico, w klatkach schodowych lastrico wykonywane na miejscu, w piwnicach warstwa glinobita. Nic takiego w klatce Krystyny nie było. Podłogi w ich mieszkaniu na pewno były zrobione z desek z rusztowań. Ich mieszkanie wybudowane na końcu, wchłonęło je w siebie, jak rzecz zbędną już i zużytą.
Jak się jednak okazało w ramach oszczędności klepkę dębową miano zastąpić płytkami z polichlorku winylu z właśnie rozpoczętej produkcji Zakładów Chemicznych w Oświęcimiu. Niestety, ze względu na brak w kraju z żywicy kopalowej z importu, niezbędnego składnika kleju do tych płytek, zrezygnowano z użycia przywiezionego już i zmagazynowanego materiału.
Trocinobetonowe podłoże pod gumolit przygotowywano na budowie dążąc do uzyskania optymalnie wyrównanej powierzchni. Po 7 dniach dojrzewania powlekano je na przemian warstwami kleju dwuskładnikowego z Biura Zbytu Wyrobów Gumowych w Łodzi. Po lekkim przeschnięciu nakładano pasy wykładziny gumolitowej.
By jeszcze bardziej zaoszczędzić w jednym mieszkaniu, o którym opowiadano Krystynie w kolejce, próbnie pokryto podłogi płytami spilśnionymi. Ułożono drewniane płyty spilśnione miękkie, przykryto je płytami twardymi i przybito gwoździami. Wyrównano złącza heblem pomalowano całą powierzchnię farbą.
Krystyna słysząc to odetchnęła z ulgą, że przynajmniej Rudek położył papę tylko w przedpokoju, podczas gdy mieszkania oddawane do użytku miały ślady wniosków racjonalizatorskich na całej powierzchni.
Kolejka ponuro obserwowała, jak na rusztowaniach robotnicy przez nieuwagę wybijają szyby i brudzą gotowe wykładziny podłogowe przechodząc z rusztowań na klatki schodowe. Nie czyszczą odprysków zaprawy i plam terrabony, używanej do nakrapiania tynków.
Tymczasem w czworokącie Armii Czerwonej, Marchlewskiego, Liebknechta i Klary Zetkin zaplanowano już pięć punktowców i rozpoczęto początkowe prace budowlane rozkopując i grodząc teren. Ponieważ teren jest już zabudowany, brak miejsca nie pozwoli na pełne wykorzystanie żurawi.
Krystyna, korzystając z nieobecności męża, próbowała mieszkanie przemeblować po swojemu wprowadzając Andrzeja do gabinetu Rudka, by mógł się w spokoju uczyć.
Jesień 1958 roku była ciepła i na podwórku suszono pranie rozpinając sznurki między trzepakiem a młodymi, niedawno posadzonymi drzewkami. Mama Edka mieszkająca na parterze niemal całymi dniami przechadzała się rozmawiając, między białymi prześcieradłami ze wszystkimi wieszającymi i ściągającymi wysuszoną pościel. Hechlińscy, bezdzietne małżeństwo repatriantów ze wschodu wieszało pościel zawsze trzymając ją za rogi w jakimś tanecznym ruchu. Hechliński był śpiewakiem operowym z zamiłowania, ale pracował jako cichy kosztorysant w jakimś przedsiębiorstwie i cały kunszt jego artyzmu Krystyna obserwowała z okna, który nie mając ujścia, realizował się w tym romantycznym wieszaniu i składaniu w wiklinowe kosze prania. Kiedy podchodził do swojej żony z rozłożonymi ramionami, a w dłoniach trzymał suche już prześcieradło ściskając je palcami z obu końców, a w zębach trzymając drewnianą klamerkę do bielizny, jego żona symetrycznie robiła to samo. Kiedy zbliżali się do siebie, Hechlińska delikatnie wyjmowała klamerkę z jego ust i swoich, wrzucała je do małej płóciennej torebki i całowała Hechlińskiego w usta. Składali ramiona składając równocześnie prześcieradło w kostkę i wygładzając brzegi płótna w wiklinowym koszu, szli po następne. Krystyna na to patrzyła z wyraźnym zdumieniem. Rudek nigdy jej nie pomógł w pracach domowych i na pewno nawet nie wiedział, że inni mężczyźni pomagają.
Krystyna próbowała ułatwić sobie pranie, gotując je we wrzątku na gazie w dużych garnkach, ale i tak musiała je trzeć w wannie na ocynkowanej tarce. W sąsiedniej klatce schodowej powstał tajny punkt usługowy z prężeniem firan i przynajmniej Krystynie odpadała ta czynność. Na specjalnie zbudowanych ramach suszono wykrochmalone firany, trzeba było tylko dostarczyć je – kiedy jeszcze gorące – w emaliowanej miednicy.
Mimo, że telewizyjny program stawał się coraz bogatszy i ciekawszy i Krystyna położywszy spać dzieci, z nabożeństwem oglądała program Kabaretu Starszych Panów, to kiedy tylko się udawało dostać bilety do Teatru Śląskiego na Holoubka, biegły z Zosią na przedstawienia. A udawało się, jak szła z nimi Henia, która miała nazwisko sławnego profesora i w kasie biletowej przedstawiwszy się z nazwiska, prosiła o trzy bilety. I to zawsze działało.