Lata pięćdziesiąte. Ewa. Rozdział V.

Jest to – powiedział Cudak piskliwym głosem, wcale nie pasującym do rozmiarów jego ogromnego ciała – najniezwyklejsze ze znanych mi przeżyć. Oto ostatnia chwila, jaką sobie wyraźnie przypominam: wędruję po lesie i nagle słyszę jakiś hałas. Zostałem prawdopodobnie zabity, był to z pewnością koniec mego życia.
[ L. Frank Baum „Czarnoksiężnik z Krainy Oz” przeł. Stefania Wortman]

Ewa marzyła o tym, by pójść wreszcie do szkoły. Książki, które znała na pamięć, trzymała przed sobą otwarte, niejednokrotnie odwrócone, siedziała na parapecie okiennym, głośno recytowała poszczególne linijki imitując czytanie. Krystyna pochłonięta całkiem innymi sprawami albo nie przyjmowała do wiadomości, że Ewa nie potrafi czytać, albo też być może nie zdawała sobie z tego sprawy. Pójście Ewy o rok wcześniej do szkoły rozwiązywało problem jej samotności w domu i to, że w przyszłości zawsze będzie w stosunku do rówieśników do przodu. Zaświadczenie z kuratorium zezwalające na posłanie dziecka do szkoły z rocznikiem starszym Krystynie wydano od ręki i po uroczystościach otwarcia roku szkolnego Ewa z tekturowym tornistrem na plecach uradowana poszła sama. Dzieci w szkole nr.36 było tak dużo, że uczyły się na zmiany, które nie pokrywały się z godzinami lekcji Andrzeja. Miała na palcu pierścionek z różowym oczkiem z czeskiego złota. Krystyna zapowiedziała jej, że ma przynosić same piątki i uczyć się tak dobrze, jak Andrzej. Szła więc pełna niepokoju, czy zdoła sprostać temu wymaganiu, a ponieważ bardzo kochała matkę, pragnęła nie zawieść jej. Minęła dom na przeciw szkoły i suterynę z napisem fotograf, gdzie kilka dni temu była z Krystyną robić zdjęcie do legitymacji szkolnej. Przedtem poszły do fryzjera i Krystyna kazała sobie zrobić trwałą ondulację, natomiast Ewie kazała ściąć włosy na krótko tak, by nie wykonywać codziennych czynności z ich czesaniem. Ewa w przylizanych włosach, z grzywką spiętą spinką zrobiła tak paniczną minę, że pani fotograf chciała nawet zdjęcie powtórzyć, ale w końcu doszły z Krystyną do wniosku, że takie może być. Niosła trzy zdjęcia w tornistrze podpisane przez Krystynę z przykazaniem dostarczenia ich wychowawczyni jak polecono dnia poprzedniego na krótkim spotkaniu pierwszaków. Minęła szkołę, gdzie chodził już Andrzej, gdyż tylko pierwsze dwa roczniki chodziły do przedszkola zamienionego chwilowo na szkołę z powodu wyżu demograficznego. Klas pierwszych było mnóstwo, ale Ewa szybko odnalazła przypisaną jej administracyjnie IC. Najprawdopodobniej do poszczególnych klas przydzielano dzieci ulicami, gdyż w klasie rozpoznała Basię ze swojej klatki schodowej z pierwszego piętra, Basię Czuprynę z parteru, Jolę, z którą była w planetarium i Marzenkę, mieszkająca w sąsiednim bloku na pierwszym piętrze, którą znała z podwórkowej piaskownicy. Wszyscy tłoczyli się na korytarzu przed zamkniętymi klasami czekając, aż przyjdą wychowawczynie. Ciepła, otyła kobieta o okrągłej, młodej twarzy w lokach trwałej ondulacji, którą Ewa poznała wczoraj jako przemiłą, tę uśmiechniętą Panią Tomsię – tak się rodzicom przedstawiła – nadciągała korytarzem z dziennikiem, jak chmura gradowa. Zaczęła wpuszczać dzieci dwójkami, a tymczasem czterdziestoosobowy tłum uformował się w kolejkę. Zasiedlała klasę dziećmi nie pytając nikogo, kto z kim chce siedzieć i wszystko polegało na całkowitej przypadkowości. Gdy rząd chłopców będących w zdecydowanej mniejszości wypełnił stronę ławek pod oknem, Pani Tomsia zaczęła wpuszczać dziewczynki. Ewę posadziła z Marzenką z czego Ewa się bardzo ucieszyła, bo Marzenka była najładniejszą dziewczynką w klasie i miała dwa ciemnobrązowe warkocze sięgające jej do pasa. Ewa nigdy nie widziała tak długich warkoczy u żadnej spotkanej dziewczynki, natomiast widziała je u Tamary w radzieckiej książeczce o moskiewskich pionierach. Myślała, że takie włosy mają tylko dziewczynki w ZSRR i była dumna, że Pani Tomsia posadziła ją z tak wyróżniającą się na plus koleżanką. Ewa była najmniejsza w klasie, a Marzenka najwyższa, siadły w ławce drugiej nie dbając o to, że Marzenka będzie zasłaniać tablicę uczniom siedzącym za nią. Ewa, jak już wszyscy usiedli podniosła wzrok na tablicę i ze zdumieniem zobaczyła, że po dwóch stronach białego orła na czerwonym tle patrzą na nich nie święte obrazy, jak w kościele, ale dwie brzydkie twarze łysych mężczyzn oprawione w brązowe ramy i szkło. Jeden z nich miał okulary i obaj przewiercali hipnotycznie wzrokiem klasę wspierając i wzmagając dołączoną do nich tłustą i wściekłą twarz Tomsi. Pani Tomsia walnęła linijką w stół na którym stały dwa miedziane dzwonki – jeden mały, a drugi duży. Dzwonki podskoczyły wydając ciche kwilenie, a klasa, przestraszona świstem linijki, zamarła.
Pani Tomsia poleciła wszystkim schować ręce za siebie. Każdy, kto nie wytrzymywał tego znieruchomienia, dostawał w plecy uderzenie linijką i po kilku przechadzkach między rzędami, Pani Tomsia uzyskała stuprocentową ściszę w klasie. Wtedy spokojnie usiadła i wyjęła z torebki bułkę, którą zaczęła jeść nie spuszczając z klasy wzroku. Po zjedzeniu bułki Pani Tomsia wykryła jakąś lekką niesubordynację wśród siedzących, bo natychmiast wezwała delikwenta na środek klasy i wstając z krzesła kazała chłopcu wyciągnąć przed siebie dwie dłonie na płask, które z wyraźną przyjemnością zamachnąwszy się uderzyła kilka razy linijką raz jedną dłoń, raz drugą. Chłopak skręcając się z bólu z płaczem wrócił do ławki. Klasa zamilkła tak bardzo, że nie słychać było nawet oddechu. Ewa przerażona nie wiedziała, co się dalej działo w klasie i co mówiła Pani Tomsia. Niczego nie rozumiała i skulona siedziała z założonymi do tyłu rękami całą godzinę lekcyjną, aż jej ścierpły. Kiedy Pani Tomsia podniosła ze stołu nauczycielskiego duży miedziany dzwon i potrząsnęła nim kilka razy, dzieci zaczęły opuszczać klasę gęsiego, zaczynając od ławek blisko drzwi. Ewa łapiąc powietrze wydostała się na korytarz. Tam wychodzący z klas uczniowie stopniowo zasilali formujący się korowód, który parami ruszył, i tak idąć korytarzem w koło, w ciągu jednej przerwy zdołał okrążyć go kilka razy. Ewie, jak na półkolonii w Zatoniu, chciało się natychmiast sikać, ale pilnująca ich nauczycielka powiedziała, że ze szkolnej ubikacji można skorzystać tylko wtedy, kiedy będzie się mijać jej drzwi. Ewa, idąc w parze z zupełnie nieznaną jej dziewczynką z innej klasy, próbowała z nią rozmawiać, ale ta się do niej nie odezwała. Para dziewczynek z białymi kokardami w warkoczach rozmawiała ze sobą radośnie i Ewa chciała też im coś powiedzieć. Ale te, przez nią zaczepione – obrażone, że im przerywa – też odmówiły. Jedna pokazała Ewie język, a druga na nią napluła, po czym odwróciły się, wracając do swoich rozmów i śmiechów. Ewa bała się rozpłakać i bała się iść do toalety, bała się też posikać w klasie, dlatego kiedy za trzecim okrążeniem mijali drzwi z małymi, przeznaczonymi dla przedszkolaków ceramicznymi muszlami klozetowymi, wpadła tam i siedziała tak długo, aż usłyszała dzwonek obwieszczający koniec przerwy.
Żeby spełnić polecenie Krystyny, po przerwie Ewa zebrawszy się na odwagę podeszła do stołu Pani Tomsi, która zasiadła na krześle bez żadnej intencji prowadzenia zajęć szkolnych.
– Chciałam donieść zdjęcia do legitymacji – wykrztusiła Ewa – trzymając ćwiartkę niebieskiej koperty ze zdjęciami.
Pani Tomsia nie odezwała się. Pogrążona w porządkowaniu torebki, wywaliła na stół całą jej zawartość. Ewa stała na przeciw niej, wpatrując się w blat stołu, gdzie obok kałamarza z włożonym piórem, dwóch miedzianych dzwonków i otwartego dziennika, leżała otwarta wybebeszona torebka, poklejona wystającymi z papierków cukierkami. Włosy z grzebienia poprzyklejały się do nich, a brudna chusteczka zaczepiła o spinki do włosów i otwartą pomadkę do ust. Pani Tomsia kwadrans walczyła z uporządkowaniem torebki, ignorując zupełnie obecność Ewy. Klasa nieruchomo siedziała z założonymi rękami i kompletną ciszę poruszał jedynie szelest papierków, w które Pani Tomsia usiłowała powtórnie zawinąć cukierki. Kiedy lepkimi palcami, wycieranymi bezskutecznie w chusteczkę wzięła z rąk Ewy zdjęcia i nakazała jej pójść do ławki, Ewa była tak zmęczona staniem, że z ulgą siadła obok Marzenki. Mieli tylko trzy godziny lekcji w tym dniu i Ewa z ulgą opuściła budynek szkolny.
Wracały razem do domu i umówiły się, że wyjdą razem na dwór po obiedzie pograć w palanta. Doszły do wniosku, że Ewa będzie po nią przychodziła przed szkołą, gdyż Ewa wprawdzie mieszkała bliżej szkoły, ale po nią trzeba by iść na trzecie piętro, a Marzenka mieszkała zaledwie na pierwszym. Ewa była tak przerażona, że obecność Marzenki, która nie zauważała w funkcjonowaniu szkoły niczego nienormalnego, była dla niej kojąca.
Następne dni w szkole nie przedstawiały się lepiej. Wiele dzieci sikało, zostawiając pod ławką kałuże moczu. Robiły to niepostrzeżenie i Ewa kątem oka obserwowała jak kapie coś spod ławki i jak potem podłoga z klepek dębowych robi się ciemna i mokra. Ewa, jak i Marzenka, nie miały problemu z pokrywaniem stalówką kartek zeszytu, z początku kijkami, potem laskami a następnie owalami, które trzeba było następnie łączyć. Każdą stronę kończyło się szlaczkiem rysowanym kolorowymi kredkami i Ewa bardzo lubiła rysować te szlaczki jako coś, co kończyło. Tomsia regularnie wzywała kogoś na środek klasy i biła po łapach. Raz wezwała Ewę nie wiadomo dlaczego. Ewa nigdy nie mogła pojąć dlaczego Pani Tomsia uderzyła jej dłonie linijką. Potem nie mogła nic w zeszycie napisać, bo jej wyjątkowo drobne palce odmówiły posłuszeństwa i nie potrafiły ścisnąć obsadki.
Spacerowanie w czasie przerw było chyba jeszcze gorsze niż siedzenie w ławkach z założonymi rekami. Ich jakość łączyła się też z tym, kto miał dyżur i kto pilnował tak dużą liczbę dzieci na przerwie. Niektóre nauczycielki kazały w miejscu gdzie korytarz się kończył, przechodząc w obszerny hol formować koła i śpiewać „chodzi lisek koło drogi” lub „prawą mi daj lewą mi daj i już się na mnie nie gniewaj.” Ewa nie znała tych piosenek i nie wiedziała, co ma robić, kiedy chusteczka zostanie położona na środku koła, toteż została natychmiast wykluczona. Na dodatek nie rozróżniała strony lewej od prawej i za każdym razem robiła coś wręcz przeciwnego. Jednak nie została zakwalifikowana do łajz klasowych, gdyż dzieci zapóźnionych, z zajęczą wargą, zezowatych i zaniedbanych było i tak dużo i na nich można było wyżywać się najłatwiej. Ewa miał zawsze ze sobą przygotowaną kanapkę, biały kołnierzyk przy fartuszku i drobne na cukrowe słomki, oranżadę w proszku i kolorowe groszki, co można było kupić zawsze naprzeciwko szkoły. Należała, chcąc nie chcąc, do elity klasowej i miała w dzienniku wpisane, że jest córką inżyniera. Jednak Ewa sobie zupełnie nie zdawała sprawy, że w szkole może być jeszcze gorzej, niż było. Mimo upływu dni życia szkolnego, które wydawało się dla wszystkich akceptowalne, może dlatego, że nie było innego i nikt nie miał pojęcia jak to życie ma wyglądać, Ewa się nie przyzwyczajała. Wykonywała wszystkie narzucone jej szkole obowiązki, poprawnie z całą starannością i pracowitością, jednak cierpienie widoczne na jej twarzy przeniosło się na nieznośnie bóle brzucha uniemożliwiające jej nawet poruszanie się. Ledwo dowlekała się wracając z Marzenką do domu i wtedy, odmawiając obiadu kładła się na tapczanie skręcając się z bólu. Przestraszona Krystyna podgrzewała emaliowane przykrywki od garnków i zawinąwszy je w ręcznik, robiła okłady Ewie na brzuchu. Po jakimś czasie bóle ustępowały, ale przeniosły się na rano. Ewa, która w pierwszej klasie miała zazwyczaj lekcje na drugą zmianę, budzona była przez Krystynę wcześnie, by nie spóźniła się do szkoły i by mogła poleżeć z gorącą pokrywką tak długo, aż bóle ustąpią.
Na dodatek Kunowa w czasie czerwcowego koncertu pianistycznego jej uczniów – gdzie Andrzej za swoją grę zebrał duże brawa – patrząc na towarzyszącą Krystynie Ewę zobligowała ją, że jak Ewa pójdzie do szkoły, przyśle ją do niej jako nową uczennicę z pewnością tak samo muzycznie utalentowaną, jak jej brat.
I kiedy Ewa we wrześniu przyszła do Kunowej i zasiadła do pianina, natychmiast wyczuła do siebie niechęć tej starej, krzykliwej kobiety. Ewa, która nie rozróżniała strony prawej od lewej, nie rozumiała poleceń Kunowej. To doprowadzało Kunową do białej gorączki i spanikowana Ewa przy każdym odezwaniu się podniesionym głosem, coraz bardziej plątała się i myliła. Wreszcie czytając nuty, opanowała technikę mechanicznego uderzania w klawisze wyżej – niżej nigdy nie słysząc dźwięku, jaki one z instrumentu wydobywają. Dzięki temu mogła mechanicznie, bezbłędnie wykonywać zadane utwory opierając się jedynie na graficznym zapisie nut. Kunowa i tak była zawsze niezadowolona, jednak ważny był dla niej każdy uczeń przynoszący pieniądze. Tymczasem Ewa chcąc bardzo umieć grać na pianinie chodziła do Kunowej jak na ścięcie, a bóle brzucha się jeszcze bardziej nasiliły. Kiedy Kunowa zaczęła Ewę bić po źle stawianych na klawiszach palcach, Ewa odmówiła pójścia do Kunowej, zachłystując się płaczem. Krystyna przeniosła wtedy Ewę do nauczycielki Marzenki, poradziwszy się jej matki, z którą się skumplowała. Pani Marzenkowa – bo tak nazwała Ewa matkę Marzenki i którą bardzo polubiła, gdyż codziennie z nią się spotykała, czekając w przedpokoju, aż Marzenka wygrzebie się do szkoły – poleciła Szeferową, mieszkającą na tym samy piętrze, co rodzina Marzenki. I tak Ewa trafiła do nauczycielki, która, jak tylko Ewa kładła na pianino nuty i je otwierała, natychmiast zasypiała, a budziła się po godzinie, by wypuścić Ewę z mieszkania. Ewa nie była pewna, czy tak jest lepiej.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata pięćdziesiąte. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *