Lata pięćdziesiąte. Andrzej. Rozdział III.

„(…)Presley — demoralizator młodzieży.
Presley śpiewa w sposób wysoce emocjonalny, nieomal histeryczny, wykonując przy tym najdziwaczniejsze ruchy. I to jest właśnie główną przyczyną lawiny ataków, jakie spadają na głowę tego ciągle jeszcze trochę przestraszonego chłopaka. Niektórzy, zwłaszcza starsi słuchacze i widzowie zarzucają mu, że jego ruchy są wręcz nieprzyzwoite i demoralizujące.
Jeden z koncertów Presleya, gdzie jego ruchy i grymasy „podziwiało” 8 tysięcy młodzieży (w tym 90% dziewcząt), zakończył się zbiorowym atakiem histerii. (…)
(…)„Casus Presley” — bo tak chyba należałoby nazwać paroksyzmy entuzjazmu i podniecenia z powodu jego osoby — jest dla naszych czasów niezwykle charakterystyczny. Młodzież szczególnie amerykańska, cierpiąca na bezideowość, borykająca się z nader skomplikowanymi problemami natury psychicznej, odczuwa — jak się okazuje — potrzebę jakiegoś uosobienia swych zainteresowań i upodobań.

[Roman Waschko „Śpiewamy i tańczymy” nr 6 1958]

Andrzej trzecią klasę „e” spędził już w budynku szkoły opuściwszy z całą klasą budynek przedszkola. Jednak we wrześniu 1959 idąc do klasy czwartej sytuacja w szkole, wskutek zasiedlania nowo wybudowanych na Osiedlu bloków i przypływu nowych uczniów, a także tego, że dzieci zrodzonych po wojnie było dużo i osiągnęły wiek szkolny, stała się katastrofalna. Do szkoły 36 zapisano 1250 uczniów przy zatrudnionych 30 nauczycielach. Osiem klas pierwszych skierowano do budynku przedszkola, gdzie ich pobyt przedłużono do klas drugich, których było pięć. Pozostałe klasy miały uczyć się w budynku szkoły na dwie zmiany trwające do 17.20.
Trzecich klas było cztery, czwartych cztery, piątych cztery, szóstych trzy i siódmych jedna.
Andrzej znał już rok ten budynek z frontowymi kolumnami, którego cegły elewacji na rozpoczęcie roku ukończono tynkować i odmalowano rękami rodziców ściany klas. Budynek miał niemal metrowej grubości mury, a jego zwalistość inspirowana radziecką architekturą widoczna była w każdym detalu. Dwukondygnacyjny budynek zwieńczony balustradą z betonowych balasek w połączeniu z czterema kolumnami podtrzymującymi taras na pierwszym piętrze okolony tymi samymi balaskami nie był funkcjonalny ani praktyczny dla epoki powojennej nędzy. Zniknął już dawno transparent SOCREALISTYCZNE WSPÓŁZAWODNICTWO PRACY GWARANTUJE OBNIŻKĘ KOSZTÓW, napis na długości całego budynku zawieszonego między piętrem pierwszym, a drugim. Natomiast dobudowano jeszcze cztery betonowe schody do wejściowego portyku.
Wewnątrz lastrykowe schody kontynuowały się przyległe z lewej strony do grubego muru zbudowanego wewnątrz w celu oddzielenia ich od piwnicy i wiodły majestatycznie do holu parteru mieszczącego na końcu korytarza gabinet Dyrektorski. Andrzej nigdy nie był w tym gabinecie i Kierowniczkę szkoły – bo miano Dyrektora przysługiwało polonistce, zastępcy Kierowniczki – znał tylko z apeli, poranków, akademii i spotkań z gośćmi szkoły, czyli milicjantami, górnikami i żołnierzami. Pani Kierowniczka nosiła śliski, szyty z ubraniowej podszewki czarny chałat z białym kołnierzykiem i niewiele różniła się od siódmoklasistek ubranych identycznie.
Zawsze trzeba było przechodząc w prawo schodami do piwnicy przechodzić obok otwartych drzwi gabinetu, który rejestrował wszelkie wejścia i wyjścia uczniów ze szkoły i był wstępnym etapem inwigilacji. W piwnicy uczniów przechwytywała woźna mająca za zadanie pilnować, by dzieci schodziły do szatni, a nie kierowały się od razu do klas. Filtr szatni woźnej Ptasińskiej służył do kar, czyli bicia uczniów po głowie za brak kapci i wypuszczania ich z szatni tylko w skarpetkach. Więzienny rygor piwnicy wspomagany był wyglądem drucianych klatek opisanych wizytówkami poszczególnych klas, zbudowanych z siatki ogrodowej, na której uczniowie zawieszali płaszcze i puste worki na pantofle, kładli buty. Po rozpoczęciu lekcji szatnia była natychmiast zamykana, tak, że spóźnialscy musieli szukać woźnej, by móc dostać się do klasy. Rządy Ptasińskiej wzmagały agresję uczniów, która nigdy nie była im dłużna, toteż wszystko w konsekwencji skrupiało się i tak na najsłabszych uczniach i uczennicach.
Jesienią 1959 roku czwartoklasiści przechodzili z parteru na pierwsze piętro, a nowe przedmioty, jak geografia, biologia i historia miały odbywać się w specjalnych salach zwanych pracowniami.
Na razie pierwsze dni szkoły upływały w dnie słoneczne na boisku szkolnym, a deszczowe w sali gimnastycznej na ciągłych apelach. Apele poranne właściwie apelowały nie do sumień uczniów, by zaprzestali w nadchodzącym roku szkolnym chuliganić, zbierać dwóje, spóźniać się lub wcale do szkoły nie przychodzić, bo na nich Polska Ludowa wydaje miliony, ale informowały uczniów o kolejnych restrykcjach. Powołano dla ich dobra organizacje, komitety, trójki i samorządy. Tworzono nowe zarządzenia i komunikaty władz szkolnych, motywowano współzawodnictwem międzyklasowym i konkursami. Indoktrynowano tzw. prasówkami, czyli odczytywaniem przez uczniów wskazanych przez nauczycieli fragmentów gazet. Prymusi klasy siódmej ogłaszali publicznie swoje inicjatywy oddolne: uformowanie się aktywu uczniowskiego. Pragnie on podnieść poziom nauki i zachowania i skierować uwagę uczniów klas niższych na “kółka zainteresowań”. W zamian obiecywano zorganizowanie zabaw szkolnych i wycieczek w czasie ferii letnich i zimowych.
Andrzej niewiele dowiadywał się z tych porannych, monotonnych spędów stojąc wśród uczniów wyższych od siebie, zazwyczaj zupełnie nie zainteresowanych tą jednostajną gadaniną. Wkrótce jego brak aktywności społecznej spowodował niższe stopnie w nauce, która polegała właściwie jedynie nie na uczeniu, ale na ciągłym sprawdzaniu wtłaczanych w ucznia wcześniej informacji.
Andrzej, który w domu właśnie kończył ostatnie tomy Juliusza Verne’a i lepił z Ewą na dywanie gigantycznej mapy z plasteliny miejsc, które odwiedzali bohaterowie książek Verne’a, do czego potrzebne były bardzo szczegółowe badania atlasów i przenoszenie cyrklami z przybornika Franciszka wymiarów w skali pasm górskich, jezior, rzek i oceanów, ze znudzeniem przeczekiwał na lekcji geografii pastwienie się nad uczennicami, które nie potrafiły na mapie pokazać Warszawy.
Brak tej wiedzy był nie tylko świętokradztwem wobec Ojczyzny ukaranym biciem po łapach, ale także podejrzanym działaniem wywrotowym. Hasło z liter wyciętych w brystolu „WSZYSTKIE DZIECI NASZEJ SZKOŁY BUDUJĄ WARSZAWĘ” wisiało cały rok w holu na pierwszym piętrze, a na apelach
obchodzono rok w rok we wrześniu uroczyście Miesiąc Budowy Warszawy. Uczniowie klas od najmłodszych do najstarszych składały pieniądze na ten cel i do zbiórki powołano Koło Budowy Stolicy. Każda klasa była zobligowana do zawieszenia gazetki ściennej deklarującej miłość dzieci rodzinnego kraju do Warszawy. Wszystkie klasy pisały we wrześniu wypracowania w domu na temat odbudowy Warszawy. Na wrześniowej akademii „Nasza kochana Warszawa” w sali gimnastycznej przy niesłychanych trudnościach technicznych wyświetlano film „Wrzesień Polski”.
W holu zorganizowano wystawę uczniów ilustrującą piękno Starówki. Pokazano tam albumy o Warszawie z fotografii, pocztówek i wycinków gazet.
Przy takim przesycie nikogo Warszawa nie obchodziła, nawet wycieczka do Warszawy najściślejszego grona prymusów nie budziła zazdrości. Wręcz przeciwnie. Owocowała ona nie tylko nudnymi czytaniami wypracowań na apelach uczestników wycieczki. Na poranku międzyklasowym wznowiono recytacje, śpiewy i referaty o Warszawie.
Nie zapisawszy się do Koła Odbudowy Stolicy Andrzej mylnie myślał, że jak zapisze się na odczepnego do Koła P.C.K. uniknie bezsensownej straty czasu i energii. Nic bardziej złudnego. Dbanie o czystość ucznia trwała cały rok szkolny, podczas gdy dbanie o odbudowę Stolicy zaledwie miesiąc. Dzięki temu, że Koło liczyło ponad dwustu członków, Andrzej zdołał uniknąć zakwalifikowania go do sekcji sanitarnej bądź społeczno-opiekuńczej, gdyż chętnych aktywistów nie brakowało. Ograniczając się jedynie do opłacania składek członkowskich, nie musiał wystawać na korytarzach i sprawdzać czystość kolegów, co jak się okazało, dla wielu członków tego zgromadzenia była nie lada gratką. Ich praca sanitarna z opaską na ramieniu polegała na przeprowadzaniu lustracji rąk, czystości włosów, czystości i odprasowania białego kołnierzyka, sprawdzaniu obowiązkowego posiadania chusteczki do nosa i woreczka higienicznego, który powinien zawierać mydło i ręcznik. O papierze toaletowym nikt nie wspomniał nigdy na przestrzeni całej szkoły. Członkowie sekcji pełnili dyżury czystości w klasach i na korytarzach szkolnych. Przeszkoleni prowadzili punkt sanitarny, udzielali pierwszej pomocy przedlekarskiej decydując, kiedy trzeba ucznia skierować do higienistki. Wyklejali szkolne gazetki ścienne ulotkami antyalkoholowymi i przeciwgruźliczymi. Przeprowadzali międzyklasowe konkursy czystości. Nawiązywali kontakty z osobnikami podobnymi sobie w innych szkołach i sporządzali z tego obszerne sprawozdania odczytując je na apelach porannych. Nawoływali do higieny, żywienia, ubierania się, właściwego wypoczynku. Opiekowali się podobno samotnymi staruszkami mieszkającymi na Osiedlu Marchlewskiego.
Andrzej jako czwartoklasista nie mógł pojąć, dlaczego rzecz tak naturalna, jak higiena może zaabsorbować tak liczną szkołę w takim wymiarze, a na dodatek przynosić jeszcze pieniądze w postaci nagród na międzyszkolnych konkursach P.C.K.
Inaczej było z S.K.O. Książeczkę Szkolnej Kasy Oszczędności musiał posiadać każdy uczeń, ale wpłacano pieniądze sporadycznie, fakt ten stanowił główny powód połajanek na apelach szkolnych. A jeśli już wpłacono, to natychmiast wypłacano. Przewodnicząca Koła S.K.O. wraz z opiekującą się Kołem obywatelką nauczycielką nie wiedziały, jak temu zapobiec motywując sztaby klasowych skarbników i ustanawiając współzawodnictwo międzyklasowe w oszczędzaniu pieniędzy na książeczkę S.K.O. „Październik – miesiąc oszczędności” tak rozpropagowany na apelach szkolnych nic nie dawał, pieniędzy na książeczkach wciąż nie przybywało. Krystyna ani Ewie, ani Andrzejowi nie wypłacała żadnych tygodniówek i praktycznie podobnie jak większość dzieci, nie mieli co wpłacać, bo przecież cotygodniowe oddawanie w szkole makulatury było też bezpłatne, a dzieciom w Polsce Ludowej nie wolno było zarobkować.
Na początku października przyszedł do szkoły milicjant. Dzień Milicjanta był okazją do kolejnej akademii przygotowanej przez opiekunów Kół. Dzieci na scenie odgrywały scenki o tym, jak milicjant ratuje zagubione dziecko i doprowadza je do domu. Potem głos oddawano milicjantowi, który opowiadał o trudach i poświęceniach swojej pracy. Dzieci z uprzednim podziałem na role zadawały napisane uprzednio przez nauczycielkę pytania. Wnoszono goździki i laurki, wszyscy na pożegnanie wstawali i żegnali milicjanta głośnymi oklaskami.
W październiku też hucznie obchodzono Dzień Wojska Polskiego. Na uroczystą akademię przybyli przedstawiciele najbliższej jednostki wojskowej, zawsze ci sami trzej żołnierze, uczestnicy walk na szlaku Lenino-Berlin. Po opowieściach żołnierzy następowały występy uczniów, którzy słowami poetów, wiankami kwiatów i hucznymi oklaskami wyrażały wdzięczność Armii Ludowej za wyzwolenie z rąk okupanta. Śpiewano „Okę” i inne piosenki żołnierskie ćwiczone na lekcjach śpiewu. Na szkolnym pianinie zagrano żołnierskie marsze, wkroczyły dzieci w śląskich strojach z wiązankami goździków i podarkami dla żołnierzy, czyli laurkami ilustrującymi ich bohaterskie czyny.

Kiedy z biegiem dni docierano do Dnia Nauczyciela, samorząd szkolny organizował tylko apel, by nauczycielki miały jak najwięcej wolnego czasu w ciągu dnia. W poszczególnych klasach każdy z uczniów wręczał swojej wychowawczyni kupiony i zawinięty w celofan goździk z asparagusem i wstążką. Potem przewodnicząca klasy wręczała bukiet goździków od całej klasy i prezent, wszystko kupione za pieniądze zebrane przez rodziców na wywiadówce. W tym dniu dzieci mogły zająć się nareszcie sobą, gdyż nauczyciel zarządzał ciche godziny prosząc, by robiły co chcą, byle byłoby cicho.

Andrzeja nie wybrano nigdy na występy na akademiach i on nigdy się dobrowolnie nie zgłaszał na nie. W obfitości klas chętnych do występów było dużo. Szczególnie dobrze dzieci opanowywały pamięciowo i dobrze się czuły w skandujących rytmach poezji dziękczynnej z okazji Rocznicy Wielkiej Rewolucji Październikowej na akademiach zorganizowanej przez Koło miłośników TPPR pod kierownictwem opiekunki Koła ob. nauczycielki języka rosyjskiego. We własnym gronie członkowie Koła oglądali potem filmy radzieckie i odczytywano na głos literackie utwory radzieckie, gdyż język rosyjski znany był dopiero od klasy piątej, a na akademie obowiązkowo stawiała się cała szkoła.
W grudniu obchodzono w szkole Dzień Górnika, na który klasy młodsze przygotowały “Trojaka” w strojach regionalnych i inscenizacje ilustrujące trud górniczy oraz deklamowały wiersze o górnikach. Mali górnicy w czapkach górniczych z brystolu pióropuszami z bibuły falistej z dziołchami w strojach śląskich odtwarzali baśnie Gustawa Morcinka, a trzech prawdziwych górników w galowych strojach zaproszonych przez szkołę odbierało potem od nich goździki.
Nawet Zabawa Noworoczna mająca być nagrodą dla uczniów, była długo przygotowywana w świetlicy poprzedzona szeregiem prób tańców, recytacji i zachowaniami wobec mającego przybyć Dziadka Mroza.
Andrzej przyzwyczajał się do szkoły i znieczulał. Obok tętniło równoległe życie w piwnicy w walkach z woźną w szatni i na piętrach w ubikacjach, gdzie mimo pilnujących nauczycieli na przerwach i spacerowaniu w parach po korytarzach w dalszym ciągu wkładano uczniom głowy do muszel klozetowych, grano na pieniądze w skata, cymbergaja i bule, palono papierosy. Wszystko to groziło natychmiast poprawczakiem, dlatego trzeba było dużej ostrożności i sprytu, by podstawówkę ukończyć bez kolizji z prawem.
Andrzeja nie ciągnął żaden z tych stylów życia, pogrążał się coraz bardziej we własnych penetracjach światów, które go intrygowały i zachwycały. Ze strzępków tematów lekcyjnych potrafił wydobywać ich esencję i przychodząc do domu, drążyć tematy poszukując odpowiedzi na wiele pytań, które go dręczyły. Przedwojenne książki z astronomii, stare atlasy przywożone przez Wandę z Przemyśla były tymczasową namiastką dla jego potrzeb. Na bibliotekę szkolną nie miał co liczyć. Tam bibliotekarka wykonując plan czytelniczy wypożyczała książki dzieciom stojącym w kolejce podczas przerwy jak leci, ściągając z półek oprawione identycznie w papier pakowy książki i nie dopuszczając do jakiegokolwiek ich wyboru.
Krystyna, by poszerzyć repertuar granych u pani Kunowej szlagierów, zaczęła kupować Andrzejowi od czasu do czasu dostępne w kiosku pismo muzyczne „Śpiewamy i tańczymy”. Tam na końcu każdego numeru po nutach i tekstach piosenek były krótkie felietony, z których Andrzej się dowiedział, że młodzież amerykańska ma jeszcze gorzej niż on.

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , , | 3 komentarze

Lata pięćdziesiąte. Marzenka. Rozdział I

(…)Jeśli normalnemu mężczyźnie wręczymy zdjęcie grupy uczennic bądź skautek i poprosimy, aby wskazał najładniejszą, bynajmniej nie jest oczywiste, że wybierze właśnie nimfetkę. Tylko artysta i szaleniec, nieskończenie melancholijna istota z bańką gorącej trucizny w lędźwiach i arcylubieżnym ogniem nieustannie płonącym w subtelnym kręgosłupie (jakże człowiek taki musi płaszczyć się i kryć!), natychmiast dostrzeże pewne nienazwane znamiona – cokolwiek koci zarys kości policzkowej, smukłość członków pokrytych puszkiem oraz inne rysy, których rozpacz, wstyd i łzy tkliwości skatalogować mi nie pozwalają – i wyśledzi wśród zdrowych dziatek zabójczą demonisię; oto stoi w ich gronie, nierozpoznana przez nie i sama nieświadoma swej fantastycznej mocy.(…)
[Vladimir Nabokov „Lolita” przełożył Robert Stiller]

Marzenkę Ewa zyskała całkiem przypadkowo i gdyby nie reżim Tomsi powodujący w pierwszej klasie siadanie do ławek przypadkowo, tak, jak wchodzili pierwszego dnia nauki gęsiego – najpierw dziewczynki, a potem chłopcy – i zasiedlanie jej w kolejności wchodzenia, a nie dobrowolnego wyboru, Ewa nigdy by z nią nie usiadła, nie zakochała się w niej i nie przesiedziała całej podstawówki. Od razu, gdy zasiadły w ławce, Ewa czuła na piękno w każdej postaci i łaknąca go, otoczona bezustanną brzydotą miasta, patrzyła na Marzenkę jak na święty obrazek równocześnie tracąc szansę na partnerstwo. Dominująca uroda Marzenki i jej niedostępność – Marzenka mieszkała na tym samym podwórku i nigdy Ewa jej nie spotkała w piaskownicy – wymagała specjalnych względów i adoracji. O tym Ewa nie wiedziała brnąc w swoją szczerą usłużność obligującą koleżankę siedzącą w jednej ławce do chodzenie razem do ubikacji, w parach na przerwach po korytarzu oraz pożyczanie wszystkiego, czego koleżanka zapomniała w domu kosztem własnego komfortu. Nie wiedziała też, związując się od razu emocjonalne z Marzenką, że jest takim samym elementem marzenkowej rzeczywistości jak wszystkie przedmioty i osoby, które ją otaczały i które akceptowała, bo były jej przydatne. Marzenka bowiem kochała tylko Pimpusia i Pimpuś zagarnął w niej wszystko, co było do kochania na wsteczne, teraźniejsze i przyszłe życie i w żadnym już przedziale czasowym nie było miejsca na nic i nikogo innego jak tylko na Pimpusia. Tak Marzenka nazywała swojego ojca robiąc wyjątek jedynie dla pieska-pacynki z beżowego astrachanu przywiezionej przez ojca Marzence z Czechosłowacji nazwanej też Pimpusiem. Włożona dłoń w rękawicę zakończoną główką pieska z papier-mâché i oklejonej astrachanem poruszała nim śmiesznie tylko w kierunku Marzenki mówiącej męskim, ojcowskim głosem, na który Marzenka naprzemiennie grzecznie odpowiadała swoim. Pimpuś piesek i Pimpuś tatuś byli jednością w czasie nieobecności Pimusia–ojca, natomiast, jak tylko się pojawiał, Marzenka rzucała pacynkę w kąt i biegła w męskie objęcia. Pimpuś biorąc na ręce Marzenkę nie zwracał nigdy uwagi na Ewę zabierając córkę z ulicy i bez słowa pożegnania postawiwszy ją po przywitaniu z powrotem na ziemię uradowani szli w kierunku swojej klatki schodowej, a Ewa swojej. Ewa doświadczała takich upokorzeń niezmiernie rzadko, gdyż Pimuś był w domu równie rzadko jak ojciec Ewy. Jak fama koszutkowa niosła, Pimusia widywano w różnych miejscach Katowic i Polski z różnymi paniami, ale Pani Marzenkowa, która kochała Marzenkę nie mniej niż jej mąż, nie zdawała się być ani tego świadoma, ani niezadowolona z nieobecności męża. Jako matka niepracująca, wychowująca jedynaczkę, Ewa widywała często panią Marzenkową, jak wylegiwała się na kanapie w ciągu dnia, czego w swoim domu nigdy nie zaobserwowała u nikogo z domowników. Babcia Wandzia, będąca w Katowicach jeszcze przed wakacjami w Wiśle, równie zapracowana jak Krystyna uczestnicząc w wyciskaniu soków przez pieluszkę i pieczeniu codziennie drożdżowych bucht, nigdy nie podzielała zachwytów Ewy nad Marzenką.
– Wyglądacie jak Pat i Patachon – mówiła Ewie. Nie mogłaś sobie wynaleźć innej przyjaciółki, trochę mniejszej? – mówiła zniecierpliwiona Ewie, która opowiadała w zachwycie codziennie o długich, kasztanowych włosach Marzenki, które Pani Marzenkowa czesze tak długo jak długo trzeba czesać włosy aż do pasa i dlatego trzeba na nią zawsze czekać. Wanda obserwowała, jak po wyposażeniu malutkiej Ewy w kanapki i wypuszczeniu jej z domu, Ewa zamiast iść prosto do szkoły, cofa się do budynku obok, wchodzi do klatki, gdzie mieszka Marzenka i wychodzi stamtąd dopiero po dwudziestu minutach.
– Wygląda jak kot w orzechach. Dlaczego ona idzie wysuwając na początku kolana? – zżymała się Wanda, obserwując Marzenkę, jak wyprzedza Ewę w wysokich filcowych botkach, a za nią Ewa truchta obładowana tornistrem i workiem na pantofle.
– W jakich orzechach? – broniła Ewa Marzenkę smutna, że jej ukochana babcia nie podziela jej zachwytów nad Marzenką.
Ewa bardzo lubiła Panią Marzenkową, dla której codzienne przychodzenie Ewy, by zabrać ją do szkoły było bardzo wygodne i pożądane, gdyż bała się o nią i wiedziała, że tak duża odległość, jaką przemierzały z ulicy Tyszki, na której mieszkała Marzenka do ulicy SDKPiL jest niepokojem ponad jej słabe i zszargane nerwy. Chętniej też wypuszczała Marzenkę na podwórko po lekcjach z Ewą, które bezpiecznie bawiły się na trawie pod balkonem Marzenki jak robiło się ciepło i jak zabierały koc, gdyż mogła z wysokości pierwszego piętra zawsze je mieć na oku. W dni deszczowe Pani Marzenkowa chętnie zapraszała Ewę do Marzenki, która będąc jedynaczką miała samodzielny pokój pełen wymarzonych zabawek. Sadystyczne skłonności Marzenki odczuwała Ewa tylko wtedy, kiedy woziły wagonikami czekoladki wedlowskie zwane kasztankami. Były to duże, nadziewane pomadki w złotej foli z napisem „kasztanki” w kształcie kasztana jadalnego przeciętego na pół i były bardzo drogie. Kasztanki kupowane były tylko w Delikatesach i Krystyna ze względu na wysoką ich cenę nigdy nie kupowała kasztanków, zadowalając się pomadkami tańszymi. Ewa bardzo chciała chociaż raz w życiu skosztować legendarnych kasztanek, ale nie śmiała o nie poprosić i myślała, że jak skończą wozić pomadki drewnianym pociągiem, by potem na niby poczęstować nimi lalki i misie, a przede wszystkim Pimpusia, Marzenka poczęstuje chociaż jedną pomadką Ewę, to nigdy nie następowało i Ewa wracała do domu nie doświadczywszy smaku kasztanki, mimo, że Marzenka częstowana wyjadała u niej w domu każdą ilość bucht pieczonych przez Krystynę. Od tego momentu Ewa wmówiła sobie, że nie lubi czekolady i już nigdy w życiu czekolady nie wzięła do ust.
Krystyna szybko zaprzyjaźniała się z Panią Marzenkową wizytując się wzajemnie. Na kinderbalu, na który Marzenka zaprosiła Jolę i Basię, Pani Marzenkowa upiekła tort orzechowy z worka orzechów przywiezionych od rodziców ze wsi i nie poczęstowała nawet kawałkiem dzieci, stwierdzając, że na nich szkoda tak dobrego tortu, bo dzieci jeszcze tak wyrafinowanego smaku nie mają.
Siedziały więc matki – pani Marzenkowa z Krystyną oraz matką chrzestną Marzenki, Baśką, pielęgniarką przełożoną w drugim pokoju zajadając tort orzechowy, paląc damskie papierosy „MDM-y”, pijąc jarzębiak i plotkując, a dziewczynki z klasy pierwszej w sąsiednim pokoju nieśmiało bawiły się zabawkami Marzenki. Zawsze problemem w takim pokoju były tzw. domy, tworzone na czas zabawy w dom przez każdą z dziewczynek, które montowały je z przedmiotów, sprzętów i lalek oraz misiów, które były w pokoju gospodarza. Ewa, jako najbardziej twórcza i pełna inwencji stwarzała swój dom w jednym kącie, by natychmiast zostać przez Marzenkę wyrugowaną pod pretekstem zawłaszczenia najbardziej wartościowych w zabawie sprzętów i przedmiotów. Wtedy Ewa potulnie przenosiła się w inne miejsce, stwarzając dom jeszcze piękniejszy i jeszcze bardziej pomysłowy, który Marzenka znowu zawłaszczała, proponując w zamian powrót do domu przez nią porzuconego.
Kiedy już zbudowały wszystko potrzebne do wzajemnego wizytowania, badania lekarskiego, gotowania, odbywały się w dalszym ciągu niekończące się walki o pierwszeństwo w dostępie do termometrów, zastawy stołowej i drewnianego pociągu wożącego potrawy dla poszczególnych domów. Jednak mimo wszystko zabawy przebiegały harmonijnie, a potem przeniesione na dwór, nawet bezkonfliktowo, bo talerze i garnki można było zrobić z kamieni, a jedzenie z owocujących chwastów.
Marzenka w szkole nie dostrzegała nic niestosownego, gdy spocona Tomsia wracała wpuściwszy przodem wywołanych chłopców do klasy z tzw. żyłą w ręce, plastikowym, gnącym się prętem nie wiadomo o jakim pierwotnym przeznaczeniu, dość, że dziewczynki nie miały pojęcia o jego użyciu, tylko chłopcy, a chłopcy wstydząc się, nigdy o nim nie opowiadali. Ewa patrzyła na te praktyki z przerażeniem, Marzenka ich ani nie komentowała, ani ją to nie dziwiło i właściwie wszystko, co działo się w szkole przyjmowała jako naturalną kolej rzeczy ani szkoły nie pożądając, ani też nie stawiając jej oporu. Marzenka stawiała poprawnie laski i kółka w zeszycie w takim samym tempie jak Ewa i z podobną sprawnością osiągnęły pod koniec klasy pierwszej umiejętność czytania, pisania i rachowania. Marzenka była na etapie bezdusznego słuchania „Małej syrenki Andersena”, którą przeczytała jej Pani Marzenkowa, a Ewa tej baśni nie znała, gdyż jej nie było w zestawie książki ilustrowanej przez Szancera, jaką posiadali z Andrzejem w domu, być może ze względu na przerażającą wymowę tej baśni. Marzenka nie znała książek radzieckich, i nie znała „Timura i jego drużyny”, którą czytał Andrzej, gdyż Pani Marzenkowa, starsza od Krystyny o pięć lat pochodziła z kresów, świadkowała licznym gwałtom w czasie wojny i Ruskich nie trawiła, toteż Marzenka nie była też w żaden sposób zachęcana w domu do recytacji wierszy na szkolnych akademiach, podobnie jak Ewa, a przecież chętnych nie brakowało, mało tego, rywalizacja była i tak spora i nie każdy mógł dostąpić zaszczytu występu na akademii. Mimo tej pasywności Ewa i Marzenka były uczennicami piątkowymi, zawsze w fartuszkach z białymi kołnierzykami, z odrobionymi lekcjami i kanapkami w tornistrach i z nigdy nie zapominanymi workami na kapcie.
Ewa uwielbiała Marzenkę, chodzić do Marzenki, zapraszać ją do siebie i bawić się na podwórzu z Marzenką, nawet jak nie były to zabawy właściwie. Kiedy obrzuciły kamieniami Kubę, który okazał się synem Żydówki, która całymi nocami wykrzykiwała przy otwartym oknie jakieś niezrozumiałe słowa, Ewie zrobiło się potem bardzo przykro i bardzo się tego wstydziła. Tak samo było ze zbiciem workiem z pantoflami Basi Kwiczalowej, sąsiadki Ewy z pierwszego piętra, która podobnie jak Ewa, zakochała się w Marzence i chciała wszędzie z nimi chodzić. Te czyny lubieżne dręczyły Ewę potem przez całe życie, natomiast Marzenka szybko o wszystkim zapominała.
Wizerunek przykładnych uczennic przylgnął do nich nieodwracalnie, wspomagany i pielęgnowany przez rodziców. Rudek, jak tylko był w domu, poprawiał rysunki Ewy w zeszycie do religii, a nawet w całości je rysował, co przy jego braku jakichkolwiek talentów rysunkowych, mimo przejęcia materialnej jak i duchowej schedy – w postaci kolorowych tuszów, po Franciszku – mogły uchodzić za dziecięce. Pani Marzenkowa retuszowała prace domowe Marzenki tak dokładnie, że nawet uzupełniła brakujące plamy w zadanym przez higienistce szkolnej odbiciu farbą akwarelową na kartce bloku nr 2 stopy każdego ucznia, w celu rozpoznania ewentualnego platfusa. Pani Marzenkowa wyretuszowała odbicie stopy Marzenki tak bardzo, że zrozpaczona higienistka kazała Marzence powtórzyć test w jej gabinecie i z zemsty pozostawiając umycie nogi Marzenki z zaschniętej farby Pani Marzenkowej.
Nierozłączność Ewy i Marzenki była symbiotyczna, gdyż Ewa nieodmiennie była w niej zakochana. Uwielbiała patrzeć się na zadarty nosek Marzenki wznosząc głowę w górę, gdyż Marzenka była o pół metra wyższa od Ewy. Uwielbiała jej długie, aż do pasa sięgające kasztanowe warkocze, zakończone białymi lub błękitnymi kokardami. Lubiła kiedy razem grały na pianinie Marzenki melodie z zeszytu „W krainie melodii”, mimo że obie nie potrafiły nigdy ich zagrać poprawnie. Marzence jednak nie przeszkadzało, że pani Szeferowa zasypia natychmiast, już w chwili gdy rozkładała nuty na otwartym właśnie pianinie i jak wraz zasypianiem nauczycielki zasypia jej nieustannie ujadający biały kudłaty piesek -„nie wiadomo gdzie przód gdzie tył” – Czikunia. Marzenka symulowała grę na pianinie podobnie jak Ewa, z tym, że Ewa bardzo chciała grać na pianinie i nauczyć się przynajmniej grać tak jak Andrzej. Natomiast Marzence na tym zupełnie nie zależało, będąc zadowoloną, że Pani Marzenkowa w sąsiednim pokoju z rozrzewnieniem wsłuchuje się w ich zmagania przy pianinie.
Za domem Marzenki rozciągały się nieużytki, aż do torów kolejowych, po których jeździły wagony z węglem do huty Kościuszko, błyskawicznie zagospodarowywane przez zasiedlanych w budowanych domach mieszkańców. Ewa nie wiedziała, dlaczego jej rodzice nie mają tutaj ogródka, mimo, że miała go rodzina Edka, wszyscy niemal sąsiedzi z jej klatki schodowej, tylko nie oni, a przecież tak lubiła kwiaty. Kiedy z ogródka Marzenki wracała z naręczem irysów ściętych dla niej przez Panią Marzenkową, była dumna i wręczała je potem mamie, która nie była jednak nimi zachwycona, zawsze dodając, że lubi tylko goździki. Dlatego Ewa kupowała Krystynie na wszystkie uroczystości domowe goździki za uskładane grosze pochodzące z reszty wydawanej po kupowanych matce w kiosku papierosach „płaskich”, albo „damskich. I może tutaj znajdowała wytłumaczenie, dlaczego rodzice nie załatwili sobie przydziału na dzierżawę działki ogrodowej, gdyż Krystyna lubiła tylko goździki szklarniowe.
Świadomość nierówności społecznej, jaką doświadczała Ewa patrząc na trzypokojowe mieszkanie Marzenki, na jej samodzielny pokój pełen zabawek i na dodatek na ten kwitnący ogród kipiący kwiatami, które można zrywać do woli, ile się chce i kiedy się chce, zniekształcana była nieustającą miłością do Marzenki życzącą jej losu nie tylko najlepszego z najlepszych, ale także lepszego od jej losu, losu Ewy.

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | Dodaj komentarz

Lata pięćdziesiąte. Ewa. Rozdział VI

„(…)W roku 1959 na terenie Katowic odczuwano przejściowy, choć poważny brak przetworów mięsnych, a przede wszystkim brak mięsa cielęcego. W związku z tym niektórzy pracownicy Dyrekcji Okręgu Poczty i Telekomunikacji w Katowicach wiedząc, że na terenie Wisły i sąsiadującej z nią Istebnej istnieją możliwości nabycia mięsa cielęcego, zwrócili się do mnie z prośbą o zakupywanie mięsa i przesyłanie im za pośrednictwem ambulansu.(…)”
[Jerzy Pilch „Tysiąc spokojnych miast”]

Ponieważ Rudek opuszczał już Turoszów i tam nie można było jechać na wakacje, Krystyna na gwałt poszukiwała miejsca do letniego wyjazdu z dziećmi na wakacje. Zosia namówiła ją na wspólne wakacje w Wiśle ze względu na dogodny dojazd pociągiem. Krystyna nie wiedziała, dlaczego akurat Wisła i dlaczego jedzie tam pół Koszutki w to lato, ale podejrzewała że Józek, działacz parafialny, zaprzyjaźniony z Wsysakiem, kierownikiem zakładów mięsnych, również społecznie działającym przy właśnie budowanym kościele, formuje z nim apostolskie bataliony, by zalewem turystów-katolików zmusić Wisłę do powrotu do katolicyzmu.
Nic to właściwie Krystynę nie obchodziło, ucieszyła się, że bez wysiłku jeżdżenia w poszukiwaniu kwatery do Wisły dostała adres gospodarzy, którzy byli skłonni za niewielką opłatą gościć ich całe wakacje letnie, a nawet polecić sąsiedni dom Krystynie dla jej znajomych. Krystyna namówiła matkę Marzenki panią Marzenkową widząc, że Ewa zaprzyjaźniła się z Marzenką tak bardzo, że wolałaby z nią być i na wakacjach. Zosia tymczasem powiedziała o tym sąsiadom, czyli rodzicom Joli, z którą Ewa chodziła do jednej klasy. Wisła Głębce właściwie był planowanym adresem pobytu Zosi i Józka tego lata, ale ponieważ Zosia była już w zaawansowanej ciąży, zdecydowali się na wynajem kwatery bardziej komfortowej, którą poszukali aż w Ustroniu i dotarli tam świeżo kupionym, pomidorowym wartburgiem.
Józek był bardzo dumny z przydziału samochodu. Jako inżynier bezpartyjny i działacz społeczny jedynie w parafii kościelnej zdołał już osiągnąć więcej, niż Rudek, co na każdym kroku mu demonstrował, jak tylko zdołał go spotkać. W czasie każdej kłótni Krystyna stawiała Rudkowi za wzór jego młodszego kolegę z wadowickiego gimnazjum, by go bardziej zmotywować, ale efekt był odwrotny: Rudek pogrążał się coraz bardziej w swojej pracy zawodowej i zupełnie się życiem rodzinnym nie interesował.
Tymczasem gdy Józek z otyłą małżonką i córką Mają przemierzał pomarańczowym wartburgiem beskidzkie serpentyny, przekrzywionym na stronę, gdzie siedziała Zosia, Krystyna wsiadała do wagonu ciągniętego sapiącą lokomotywą z Andrzejem, Ewą i Pikusiem. Andrzej dzięki temu, że Krystyna w panice, by się nie spóźnić wchodziła zawsze na peron godzinę przed odjazdem pociągu, pobiegł zobaczyć lokomotywę. Odczytał i zanotował wszystkie napisy na czarnej stali lokomotywy: parowóz TKh typ Ferrum produkcji zakładów w Chrzanowie w roku 1950 (nr fabryczny 2191/1950 z kotłem WZBUP 693/1950). Ewa tuląc Pikusia zajęła miejsce przy oknie bojąc się lokomotywy i tego, jak Pikuś zniesie podróż. Pozostawiając za sobą stacyjki w Tychach, Pszczynie, Skoczowie, Goleszowie i Ustroniu, znaleźli się w środku lasu pełnego świerków i sosen. Gdy wjechali na wiadukt, gdzie cień siedmiu gigantycznych łuków był widoczny na dole, Ewa nie mogła się nazachwycać, że podróżuje pod niebem i niemal może chwycić czubki świerków. Niestety, z przedwojennego planu dalszej rozbudowy linii kolejowej pozostało zaledwie kilkaset metrów i kończyło się na stacji kolejowej Wisła Głębce. W przedwojennych projektach pociąg miał jechać dalej tunelem pod przełęczą Kubalonka i dojeżdżać do Istebnej, a nawet do Zwardonia.
– Tak jak kamienica w Przemyślu, gdzie budowę drugiego skrzydła przerwał wybuch wojny – myślała Krystyna, kiedy wysiedli na stacji z kasą biletową, świetlicą i obszernym holem.
Przed wyjściem czekali już górale z furmankami i Krystyna wraz z dziećmi i bagażem wsiadła do jednej z nich.
Chałupa, do której przybyli stała w rzędzie podobnych domów nad potokiem. Ich dom był na samym końcu szeregu. W sąsiednim sprzedawano obiady i mieszkała tam rodzina Wsysaków z trójką dzieci. Zaraz za nim w następnej chałupie mieszkał Florian z Jolą, koleżanką szkolną Ewy i żoną z niemowlęciem o imieniu Kristine. Dopiero za tym domem mieszkała Marzenka z matką, które przyjechały jeszcze wcześniej, niż Ewa.
Chałupa, w której mieli spędzić wakacje, miała jedną izbę i kuchnię, a cała wielodzietna rodzina na okres wynajmu letnikom zamieszkała w piwnicy i pomieszczeniach gospodarskich. Do dzieci i Pikusia wyszła Marysia, rówieśnica Ewy, najstarsza z rodzeństwa. Ewa natychmiast polubiła Marysię, mimo, że jak się okazało, była ewangeliczką i jak powiedziała Ewie Krystyna, nie uznawała Matki Boskiej, co jest grzechem śmiertelnym. Marysia oprowadziła ich po podwórku i pokazała białego owczarka nizinnego na krótkim łańcuchu przy budzie nieustannie skomlącego. Okazało się, że jest to suka i że jej szczeniaka zabrali sąsiedzi uwiązując go do budy chałupy wyżej stoku i dzień w dzień psia matka i psi syn widywali się zza siatki ogrodzeń, ale nie mogli być już razem. Przerażona Ewa tuliła Pikusia coraz mocniej, którego jej jednak odebrano i przywiązano do płotu, by nie gonił kur i kaczek na podwórku. Nazajutrz na motocyklu przyjechał jakiś krewny gospodarzy, kiedy dzieci poszły z Marysią na stok góry u podnóża której stał ich dom. Dzieci stały na górze z Marysią i wdziały, jak mężczyzna w kufajce i kasku na głowie zabiera Pikusia na motocykl i z hukiem i dymem z rury wydechowej odjeżdża. Kiedy zrozpaczone z wyrzutami i oskarżeniami osaczyły Krystynę, ona zapewniła je, że Pikusiowi będzie lepiej przy pilnowaniu owiec, niż na trzecim piętrze w Katowicach. Okazało się, że Marysia wszystko wiedziała i miała za zadanie odciągnąć dzieci od psa. Kiedy zapłakana Ewa spytała Marysię, gdzie Pikusia powieźli, odpowiedziała zgodnie z prawdą, że na Stożek, gdzie jej wujek pasie owce.
– Bydzie jodł szpyrke i bydzie sobie biegoł – zapewniła Marysia. Dzieciom obiecano, że odwiedzą już wkrótce Pikusia.
Tymczasem jedyną ich rozrywką stał się potok po drugiej stronie drogi przed domem i obiady w sąsiednim domu. W obszernej izbie zwanej świetlicą postawiono stół i ławy, i jadano obiady na trzy zmiany. Nie dało się obliczyć, kiedy letnicy uporają się z jedzeniem, toteż Krystyna, zapisana na trzecią zmianę, zawsze przychodząc za wcześnie, oczekiwała na obiad codziennie na ławce przed domem. Zbierało się tam dużo ludzi na pogaduszki: i tych, co zjedli i tych, którzy będą jedli. I tym sposobem w trakcie rozmów zadecydowano, że w potoku, gdzie woda była po kostki, zbudują tamę, by dzieci i dorośli mogli w te upały popływać.
Tymczasem Andrzej nawiązał znajomość z najstarszą córką państwa Wsysaków, Grażyną, mieszkających w domu, gdzie była jadłodajnia. Udało się Andrzejowi z nią porozmawiać i umówić. Andrzej codziennie chodził nad potok powyżej miejsca, gdzie dorośli mężczyźni budowali tamę. Tam przychodziła też i Grażyna, 12 letnia dziewczynka czarnowłosa, krótko obcięta z loczkiem nad czołem. Andrzej zdołał zbudować z patyczków i kory młyn wodny, wiele odnóg wody otamować kamieniami i zachęcić Grażynę do rozbudowy rzecznego portu i niekończących się rozmów. Tymczasem Ewa biegała z Marzenką i Marysią po łąkach. Marysia pokazała im dziewięćsił, który można zasuszyć i powiesić w domu na ścianie. Niestety, nie udało się im obciąć ani jednej rośliny pokaleczywszy się jedynie kolcami i nożem. Marysia próbowała też zabić salamandrę, którą Ewa cudem ocaliła zachwycona tak cudownym zwierzątkiem. Marzenka tymczasem zbierała borówki, a kiedy zbudowano tamę, przeniosły się z zabawami do potoku, gdzie dołączyła do nich Jola, zmęczona piastowaniem siostry.
Po kilku dniach wybuchła awantura. Państwo Wsysakowie, dowiedziawszy się, że ich córka spotyka się sam na sam z Andrzejem, zakazali kategorycznie tych spotkań dając Krystynie do zrozumienia, że całemu zajściu winien jest Andrzej. Nikt nie wiedział, o co im chodzi i co złego zrobił 10 letni chłopiec, toteż Andrzej w samotności kontynuował budowanie, odwiedzany i podziwiany przez siostrę i jej koleżanki, które wolały jednak inne zabawy. Wkrótce matka Joli złamała w potoku nogę i wróciła do Katowic z niemowlęciem, a jej mąż Florian został sam z Jolą. Florian zjadł pewnego razu 30 klusek na parze i nikt nie mógł pojąć jak to się zmieściło w tym szczupłym , przystojnym mężczyźnie. Jednak najprawdopodobniej nerwowo nie wytrzymał rozłąki i wkrótce z Jolą wrócili do Katowic.
Tymczasem Zosia, mianując już na zapas Krystynę matką chrzestną dziecka, które wkrótce ma urodzić, zapragnęła jej obecności. I tak Józek zajechał skoro świt przed ich chałupę pomarańczowym wartburgiem zabierając ich do Ustronia i jak Andrzej z dumą odczytał, jechał 100 km/h. W czasie, gdy Zosia z Krystyną plotkowały, Józek próbował Maję nauczyć jazdy na rowerze, co się nie udawało. Rower był duży i duża już była Maja, a przywieziona na dachu Wartburga kupiona właśnie w sklepie damka wzbudzała w Ewie jedynie pożądanie i zazdrość. Pozostawał na osłodę jedynie wypielęgnowany ogród, w którym bawili się w chowanego i Ewa, nie mogąc wytrzymać, zjadła z krzaka porzeczek garść owoców. Nie wiadomo, jak ten haniebny czyn został zdemaskowany, dość, że oskarżono ją o złodziejstwo i Ewa nie wiedziała, gdzie się podziać ze wstydu.
Józek odwiózł ich do Wisły Głębce i umówił się nazajutrz na wycieczkę na Barania Górę.
Ewa po incydencie z porzeczkami trzymała się tylko Marzenki unikając Mai, kiedy w trzy rodziny podjechali wartburgiem na przystanek PKS Wisła Czarne. Upał był niemiłosierny, ale niebieski szlak prowadził ich przez podmokłe chłodzące tereny. Przekraczali kłody i kamienie, mijali liczne strugi rzeczułek wypływających z lasu. Kiedy wreszcie dotarli do kaskad Białej Wisełki, byli wykończeni, ale i oczarowani. Na wszystkich postojach w atrakcyjnych miejscach stała opatulona w chusty i fartuchy wiejska baba z kanką zsiadłego mleka, które za każdym razem kupowali i pili chciwie zlani potem. Kiedy minęli tabliczkę z napisem, że są w na terenie Rezerwatu Barania Góra utworzonego w celu ochrony miejsca urodzin rzeki Wisły i wkroczyli w las, Krystyna zaczęła narzekać na serce i powiedziała, że dalej nie pójdzie i tu na nich poczeka. Zostawili więc matkę wśród krzaków borówek i poszli dalej ścieżką wzdłuż zbocza. Nagle ścieżka poprowadziła ich przez stromy odcinek, gdzie stały po obu stronach drewniane poręcze.
Gdy weszli na szczyt i Józek rozpoznawał szczyty: Stożek Wielki, Cieślar, Wielką Czantorię, Równicę, Skrzyczne, Babią Górę oraz wyłaniające się z mgły Tatry, Ewa patrzyła tylko na Stożek, który być może dał ukojenie Pikusiowi, ale kto to mógł wiedzieć.

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | Dodaj komentarz

Lata pięćdziesiąte. Andrzej. Rozdział II.

biełka striełka
sobaka pies
rakieta na księżyc
gotowa jest
kto chce jechać
niech nie pcha się
lecz wykupi
bilet w kasie

[wyliczanka dziecięca]

Krystyna zaniepokojona stanem Ewy poszła zapytać o to wychowawczynię klasy, ale pani Tomsia ani nie narzekała na Ewę, ani też jej nie chwaliła, podejrzliwie zdziwiona pretensją Krystyny, gdyż to nachodzenie matki do szkoły nie wzywanej odczytała jako ingerencję w jej proces dydaktyczny. Jednak postawa Tomsi zirytowała Krystynę i zabrawszy z domu zeszyty Ewy, udała się do dyrektorki. Po tej wizycie Tosia traktowała Ewę jak powietrze, wychwalając wszystkich wokół, natomiast Ewa, która w klasie przez uczniów była uznana jako najlepiej rysująca, dostawała wprawdzie milcząco piątki, ale wszelkie pochwały za rysunek zbierała Elżunia Pawełczyk.
Andrzeja nic a nic nie obchodziły kłopoty szkolne siostry. Chodził do sąsiada Alfonsa piętro niżej i pobierał nauki malarstwa z niemieckich pocztówek i kopiował malarstwo batalistyczne, tak jak robił to pan Kun, do którego wstępował zaraz po lekcji gry na pianinie w sąsiednim pokoju jego żony. Krystyna kupiła w sklepie na Liebknechta obok restauracji Ostrawa, gdzie można było też kupić materiały szkolne, cztery tubki farb w kolorach podstawowych, które okazały się farbami olejnymi i dzieci nie miały pojęcia, jak nimi malować na kartkach papieru. Tymczasem Andrzej przeniósł swoje zainteresowania na inny przedmiot, gdyż w klasie trzeciej ilość przedmiotów zwiększyła się i każdy nowy przedmiot Andrzeja do reszty absorbował, dociekając w domu problemów zaledwie zarysowanych na szkolnej lekcji. Tomsia, która w czasie nieobecności wychowawczyni klasy Andrzeja, kolejnej zmieniającej się nauczycielki, gdyż ta ulubiona z pierwszej klasy została w sposób tajemniczy zwolniona z pracy – mściła się na nim jak tylko mogła prowadząc w zastępstwie lekcje matematyki. Andrzej nie przejmował się tym nic a nic, może nawet nie wiedział, o co Tomsi chodzi. Jak zwykle podpowiadał, rozwiązywał zadania matematyczne z przyjemnością każdemu, kto o to go poprosił i żył swoim światem dociekań i poszukiwań odpowiedzi na absorbujące go pytania.
Chodził, jak wszyscy uczniowie w krótkim fartuszku kończącym się w pasie z paskiem na guzik uszytym ze śliskiego materiału podszewkowego, którego raczej się nigdy nie prało, bo trudno go było potem wyprasować. Za to Krystyna co drugi dzień prała kretonowy, biały kołnierzyk dopinany na guziki i prasowała go, gdy był jeszcze mokry.
Koledzy nosili skórzane teczki wstydząc się tornistrów, ale Krystyna nie zgodziła się na teczkę uważając, że tak mały chłopczyk niosąc w jednej ręce ciężary zdeformuje sylwetkę do reszty. Andrzej, by wkupić się w paczki chłopców z klasy, oddawał im jak zwykle kanapki, zanosił do klasy swoje znaczki, chodził po szkole do odległych podwórek na osiedle Ducha. Jednak, gdy podejrzani koledzy zaczęli przychodzić do domu, Krystyna po kilku awanturach powyrzucała chłopaków z domu i Andrzej nie protestował i nie było mu żal. Tęsknił jedynie za rowerem takim, jak mieli inni chłopcy, czyli za wyścigówką, na którą z racji swojego wzrostu nie mógł wsiadać na wysokie siodełko i na pożyczonych rowerach wkładał nogę pod rurkę. Kiedy Wyścig Pokoju przejeżdżał obok Diabliny, zabierał Ewę w momencie, kiedy w telewizji spiker ogłaszał, że peleton wjeżdża do Katowic. Niewiele widzieli stojąc wśród wielkiego tłumu gapiów i słyszeli z rozwrzeszczanego nadajnika radiowego przytwierdzonego do latarni ulicznej. Po wielogodzinnym oczekiwaniu na moment przejazdu kolarzy szybko wracali, by móc w telewizji zobaczyć zakończenie etapu. Ewa nigdy nie mogła pojąć fascynacji Andrzeja Królakiem i Wyścigiem Pokoju, ale każde wyjście z domu z bratem było dla niej radosne.
Wtedy, w majowe, upalne popołudnia, kiedy wszyscy na osiedlu zamierali przed odbiornikami radiowymi i telewizorami, Ewa wychodziła na dwór ze skakanką i skakała tak długo, aż z pootwieranych okiem domów rozszalały głos spikera milkł.
Rudek w końcu – wpadając do domu z Turoszowa, a po konfliktach w pracy, wpadać zaczął coraz częściej przeprowadzając w kadrach urzędowy powrót do macierzystego Biura Projektów – „załatwił” Andrzejowi upragniony rower dzięki znajomościom swojego brata Mariana, od którego rower kupił. Krystyna nie wiedziała, dlaczego znajomości Mariana w Hucie Barory w Chorzowie owocują czymś tak okropnym, jak ten rower. Z początku Andrzej przyjął prezent z mieszanymi uczuciami, gdyż natychmiast na podwórku został wyszydzony i wyśmiany. Rower był damką pospawaną w Hucie Batory z różnych części wielu rowerów niemieckich i miał grube opony. Ponieważ Ewa też nieśmiało domagała się roweru, Rudek przykręcił na osi tylnego koła dwa prostowniki. Tak Ewa, trzymając się pleców Andrzeja mogła stać i jechać razem z nim. Andrzej, wymigując się jak mógł od wożenia siostry, zrobił dla świętego spokoju kilka rund na podwórku, wywołując salwy śmiechu i drwin z takiego dziwoląga, czym ostatecznie zniechęcił Ewę do ewentualnych roszczeń. Rower jednak okazał się na podwórku niezastąpiony, Andrzej wykonywał na nim przeróżne cyrkowe ewolucje jeżdżąc nie tylko bez trzymania kierownicy, ale i stojąc wyprostowany na siodełku utrzymywał na nim równowagę wprawiwszy rower w szybki bieg, czym udaremnił podwórkowe lekceważenie, a nawet wzbudził podziw.
Miesiąc przed wakacjami Andrzej wyrzucając śmieci znalazł obok kubła ledwo żyjącego szczeniaka i zaraz zwołał Ewę. Wrócili tam już wspólnie, szczeniak w dalszym ciągu leżał jak nieżywy i Ewa zadecydowała, że muszą go zabrać do domu. Kiedy Krystyna zobaczyła w domu psa, wpadła w panikę, ale nie mogła okazać się przy dzieciach bezduszna. Włożono go do wanny, wymyto i nazwano Pikuś, bo nie był podobny do Łajki – był cały czarny i kudłaty.
Pikuś już na drugi dzień obsikał dywan od Leśki z Przemyśla i zrobił kupę, co po powrocie ze szkoły niezmiernie ucieszyło dzieci jako znak, ze Pikuś żyje i jest zdrowy. Pikuś chodził teraz z nimi wszędzie i Andrzej chętniej zabierał Ewę z Pikusiem na odległe podwórka w obawie, by Pikusiowi nic się w domu nie stało, gdyż rodziców nie był pewny. I słusznie. Krystyna codziennie narzekała na Pikusia tłumacząc, że na trzecim piętrze nie można w tak ciasnym mieszkaniu trzymać psa i żeby mieć psa, trzeba mieć dom z ogrodem. Kiedy zdenerwowany Rudek wracając z Turoszowa zobaczył w domu psa, wściekł się jeszcze bardziej, jakby jego niepowodzeniom zawodowym winny był Pikuś. Przy rytualnym zlaniu dywanu Rudek ryknął na psa, wyrzucił go na balkon i zamknął tam go na całą noc. Ewa z Andrzejem nie mogli pojąc takiego bestialstwa i całą noc płakali bojąc się, że Pikuś zamarznie z zimna.
Zaraz po szkole wychodzili z Pikusiem wracając późno do domu, co kończyło się kolejnymi awanturami. Ewa często niosła Pikusia na rękach, bo zmęczony szczeniak zasypiał gdy brudni i zziajani wracali po tych eskapadach wieczorami do domu.
Klasa Andrzeja, z powodu braku stałej wychowawczyni, nie pojechała nigdzie na wycieczkę szkolną. Natomiast klasa Ewy w nagrodę za ukończenie klasy pierwszej, przy eskorcie matek niepracujących, a takich była większość, pojechała do Świerklańca autobusem na wycieczkę szkolną. Pałac książąt splądrowany i spalony częściowo stał jeszcze w całej okazałości i dzieci przechodząc przez kamienną bramę pobiegły do bogatego wejścia Pałacu. Chłopcy obsiedli dwa lwy stojące u wejścia. Matki pozwoliły wyjąć butelki z herbatą i kanapki. Dziewczynki, żeby się nie zgubić, miały obowiązkowo na głowie białe chustki, chłopcy zarzucili je na szyję. Któraś z matek zrobiła zdjęcie. (Za rok Pałac Henckela von Donnersmarcka przestanie istnieć. Bramę wjazdową Ziętek przeniesie do chorzowskiego ZOO, a lwy zawiozą do Zabrza. Resztę, żeby zatuszować kradzieże i zatrzeć pamięć o germańskich kapitalistach podpalono, a pożaru nie pozwolono gasić. Górnicy z kopalni „Andaluzja” z Piekar Śląskich przyjadą i materiałami wybuchowymi z kopalni w czynie społecznym wysadzą w powietrze resztki budowli).
Wreszcie rozpoczęły się wakacje. Ewie Tomsia dała na świadectwie same piątki jak i większości uczniom w pierwszej klasie, też i nagrodę w postaci radzieckiej książki. Andrzej, jak przysługiwało to po zakończeniu trzeciej klasy, dostał odznakę wzorowego ucznia o czym powiadomiono Rudka:
„Inspektorat Oświaty w Katowicach wyraża Obywatelowi uznanie za troskliwą opiekę nad Jego dzieckiem, kształtowaniem Jego charakteru, wyrabianiem poczucia dyscypliny i sumienności w pracy. W wyniku tego Wasze dziecko otrzymało w nauce wyróżnienie, w związku z czym składamy serdeczne gratulacje. Inspektor Oświaty w Katowicach”.

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | Otagowano , , , , , | Dodaj komentarz

Lata pięćdziesiąte. Rudek. Rozdział VII.

Rośnie nad Sprewą w Berlinie, w Berlinie
z kamiennych bloków Stalinallee,
z kamiennych bloków Stalinallee,
Najgłośniej gwiżdżą wróble z Alex:
Nasz nowy Berlin już jest!
Najgłośniej gwiżdżą wróble z Alex:
Nasz nowy Berlin już jest!

[Erika Engel „Wróble z Alex”- piosenka pionierów, tłumaczenie własne]

Rudek całą jesień 1958 roku przebywał na szkoleniu w Berlinie Wschodnim i do końca nie mógł się nadziwić temu miastu. Nie przypominało wspaniałego Berlina sprzed wojny, ale zupełnie coś innego.
Kiedy znalazł się na Frankfurter Tor, na początku Stalinallee znanej mu z kronik filmowych pokazujących pochody pierwszomajowe, przeczuwał, że coś rozpozna z budowli powstałych z cegieł rozbiórkowych odzyskanych z ruin zbombardowanego miasta. Uderzyły go dwa symetryczne wieżowce z zielonymi kopułami zamiast dachów, stojące po obu stronach ogromnego bulwaru przypominające zrodzone z tego samego ducha wieżowce, począwszy od warszawskiego Pałacu Kultury i Moskiewskiego Uniwersytet Łomonosowa, Hotelu Ukraina, Hotelu Leningradskaja w Moskwie i reszty radzieckich drapaczy chmur wzniesionych rękami więźniów Gułagu.
Podążał w stronę Alexanderplatz mijając kawiarnie z parasolami, witryny sklepów z markizami i dwa rzędy ciężkich, imperialistycznych latarń w stylu art deco. Słyszał z opowiadań Niemców, kolegów z pracy, którzy ściszonym głosem mówili, że mieszka tu elita berlińska i że nie tylko jest to dzielnica mieszkalna dla członków KC SPJN, ale reżimowych artystów, architektów i aktorów. Że w tych ośmiokondygnacyjnych, a dalej jedenastokondygnacyjnych domach, których elewacje wyłożono ceramicznymi płytami, są pięciopokojowe mieszkania o powierzchni 160 metrów kwadratowych, wyposażone luksusowo. Wiedział z „Wolnej Europy”, że właśnie tutaj rozpoczął się strajk robotników budujących te domy, który sprowokował do buntu całe NRD i z suchych notatek gazet polskich, że były to „faszystowskie prowokacje” dążące do „faszystowskiego zamachu stanu” inspirowane imperialistycznymi zakusami Berlina Zachodniego. Że w wyniku intensywnego oporu ludności, zwłaszcza klasy robotniczej i pomocy Armii Czerwonej, ten zamach został pomyślnie zlikwidowany.
Wolna Europa donosiła, że protest w stalinowskiej Allee rozpoczął się w Rose Garden, otwartej przestrzeni od ulicy Weidenweg z Bloku 40, naprzeciwko zachodniego portyku i obok stacji metra Weberwiese. Wszystko to pieczołowicie odszukał zaglądając do klatek schodowych, odczytując solidne kamienne napisy na kamiennych tablicach wmontowanych w mury, na których widniały też lata budowy obiektu. Jak pamiętał, 17 czerwca 1953 w powstaniu niedożywionych robotników pracujących za głodowe pensje wzięło udział 150000 osób, a tłumiła je ugrupowanie operacyjno-strategiczne wojsk radzieckich w Niemczech Wschodnich stacjonujące tuż obok, 40 km od Berlina. Do tłumienia wezwano jedynie dwie dywizje w tym 600 czołgów, 20000 żołnierzy i 15000 milicjantów.
Teraz, jak szedł tym bulwarem, gdzie młode jeszcze drzewa zabarwiały się jesiennymi kolorami, nic nie wskazywało na to, że ktoś jest tutaj niezadowolony, jednak przechodnie zdawali się być nieobecni, szli w pośpiechu osobno, jakby świat wokół nich nie istniał. Kiedy próbował kogoś spytać o ulicę, nikt się nie zatrzymywał i nie odpowiadał na pytania. Podobno w tym tłumie, który teraz mijał, byli agenci Stasi, ale oprócz grupek żołnierzy, bardzo dobrze ubranych przechodniów, chłopców w chustkach pionierów i krótkich skórzanych spodniach tyrolskich, nikogo niebezpiecznego nie rozpoznawał.
Kupił w jednym z licznych kiosków o kształcie bryły zwężającej się ku dołowi 20 fenigowe znaczki i kolorowe pocztówki. Na znaczkach powtórzono charakterystyczną cyfrę pięć oznaczającą “5-letni plan” widniejącą co krok na plakatach i płótnach zawieszonych na fasadach kamienic. Czerwony znaczek pocztowy przedstawiał rodzinę stojącą na Stalinallee przed wieżowcem, w pobliżu stacji metra Weberwiese.
Kiedy Rudek dotarł na Strausbergerplatz do pomnika Stalina, przeraził się, że w ogóle jest. To, że pomnik jeszcze tu stał, kiedy już wszystkie pomniki i obrazy Stalina w Polsce zostały wstydliwie pozabierane z ulic, urzędów, szkół i przedszkoli, było dla Rudka zagadką. Niemal pięciometrowy, wysoki jak kamienica posąg z brązu w mundurze trzymającym religijnym gestem w lewej ręce zwój papieru, stał na lekko zwężającym się około trzech metrów wysokości bogato zdobionym cokole z marmuru. Rudek przypomniał sobie, że właśnie ten pomnik, jak donosiła Wolna Europa w 1953 obrzucono kamieniami.
Idąc dalej dotarł do placu Alex, który robił wrażenie po wspaniałościach Stalinallee, ubogie. Robiło się późno, szybko przeszedł Unter den Linden w kierunku Bramy Brandenburskiej, ale pojawiające się tablice informujące, że zbliża się do strefy zakazanej, zniechęciły go. Poszedł do najbliższej stacji S-Bahny, by pojechać na południe Berlina do Alt-Treptow w południowo-wschodniej dzielnicy Berlina, by zdążyć jeszcze zobaczyć Pomnik Żołnierzy Radzieckich w Treptower Park.
Wszedł przez łuk triumfalny z szarego granitu pokrytego napisami w 10 hektarową przestrzeń, gdzie wszystko przerażało i powalało na kolana. Faktycznie, mijając gigantyczny posąg zamyślonej kobiety zobaczył na horyzoncie monstrualne postacie dwóch żołnierzy zwrócone do siebie twarzami w pozycji klęczącej. Za ich plecami, jak wiszący topór widniały symetryczne trójkąty czerwonego grafitu. Gdy wreszcie podszedł, Rudek zorientował się, że są to kamienne flagi na pół wzniesione w postawie hołdu, widocznie nad poległymi, gdyż drobiazgowo odlane z brązu, zdawało się jeszcze dymiące pepesze przy boku klęczących żołnierzy-gierojów pozabijały niejednego. Rudek, czytając napisy w dwóch językach wyryte na grobach–sarkofagach nie mógł się zorientować, ilu leży tutaj trupów, gdyż Stalin kazał zdążyć z wyzwoleniem na pierwszego maja, by uczcić ten dzień zdobyciem Berlina i w tym szaleństwie wzajemnego mordowania nie liczył się człowiek, a jedynie czas.
Wśród płaskorzeźb z wieńców laurowych, żołnierzy, wizerunków Lenina, chłopów i proletariuszy, Rudek usiłował przeczytać wypowiedzi Józefa Stalina po rosyjsku i niemiecku, ale szybko go to znużyło. Doszedł do kopca, na którym 12 metrowy żołnierz radziecki robi wiele rzeczy na raz: depcze butem wojskowym swastykę, zaciska jedną dłonią miecz, drugą małą dziewczynkę.
Rudek, żeby ochłonąć, poszedł nad wodę, gdzie pływały kaczki. Jutro opuszczał Berlin nie zobaczywszy wszystkiego, co chciał pooglądać, gdyż miał tylko to jedno wolne popołudnie.

Po powrocie z Berlina w Turoszowie, w tak wspaniale zapowiadającym się miejscu pracy nagle zaczęło się wszystko psuć. Wdał się w bójkę w autobusie, rozdzielając dwóch bijących się mężczyzn zupełnie mu obcych, którzy, kiedy zaczął bronić słabszego i ich rozdzielać, rzucili się na niego i go pobili. Incydent dotarł do naczelnego i wyciągnięto wobec Rudka karne konsekwencje przenosząc go na niższe stanowisko. Tam natychmiast skonfliktował się z zasiedziałymi już pracownikami nie tolerującymi nowych. Ministerstwo upomniało się o niego i przywrócono mu dawne stanowisko. Jednak już niczego nie dawało się uratować. Rozpoczęły się też niekończące się konflikty na tle zawodowym. Mimo najlepszej opinii sumiennego pracownika, Rudek postanowił wrócić do Katowic do macierzystego Biura Projektów Górniczych w lipcu 1959 roku.

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | 6 komentarzy

PUTIN

Od kilku dni wszędzie wizerunki Putina.
Ubiegłej niedzieli na stadion w Soczi wjechały gigantyczne portrety pisarzy i poetów rosyjskich: Lew Tołstoj, Fiodor Dostojewski, Iwan Turgieniew, Aleksander Puszkin, Mikołaj Gogol, Anna Achmatowa, Władimir Majakowski, Aleksander Sołżenicyn, Antoni Czechow, Nikołaj Gumilow, Marina Cwietajewa, Osip Mandelsztam, Michaił Bułhakow, Siergiej Jesienin, Aleksander Błok, Josif Brodski. Wszyscy oni za życia byli szykanowani przez władzę, torturowani, skazywani na banicję, na więzienia i zsyłki.
Reżyserem ceremonii zamknięcia Zimowych Igrzysk Olimpijskich w 2014 roku był włoski reżyser teatralny Daniele Finzi Pasca mający pokazać siedzącemu na trybunie Putinowi, którzy z pisarzy rosyjskich liczą się dzisiaj w oczach Europejczyków.
Wojnę na wizerunki jak Bazyliszek, wygrał Putin. Dzisiaj, zaledwie tydzień po pojedynku rozegranym na światowej arenie stadionu położonym nad Morzem Czarnym nikt już nie pamięta tamtych pisarzy i ich wizerunków, a tym bardziej fragmentów z ich dzieł.
Wszędzie tylko Putin i Putin.
A we mnie się kołacze ciągle wiersz Achmatowej w tłumaczeniu Joanny Salomon:

RUSKA ZIEMIA

Nie podniesiesz głowy
Leżysz śniegiem skuty
Osiem postrzałowych
Dziewiętnaście kłutych

Gorzki przyodziewek
Sprawiła ci miła
Nasza ruska ziemia
Tylko krew by piła.

sochi-olympics-closing-ceremony

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , , , | 9 komentarzy

Lata pięćdziesiąte. Mirka. Rozdział I.

Mirka urodziła się w dwa lata po Ewie i Rudka poproszono, by trzymał ją do chrztu. Już od sześciu lat od zakończenia wojny było otwarte ZOO i cała rodzina poszła do niego z Sępolna na piechotę nazajutrz po uroczystościach w katedrze na wrocławskim Ostrowie Tumskim.
Mieszkanie brata Krystyny na Sępolnie było trzypokojowe i miało jeszcze oszkloną werandę, co wprawdzie w zimnym kwietniu nie pozwalało na posłanie gościom łóżek, to jednak poszerzało przestrzeń tak, że mogli być całe święta wielkanocne. Witek woził w wózku zbitym z płyty pilśniowej i pomalowanym lakierem na biało siostrę, która już siedziała i była najpiękniejszym dzieckiem we Wrocławiu. Renia, żona Leszka mająca armeńsko–włoskie korzenie – Leszek poznał ją w mundurze Wojska Polskiego, kiedy była w ostatnim stadium gruźlicy – była urodziwą kobietą i tę urodę przekazała dzieciom. Witek był o sześć lat starszy od swojej siostry i po ucieczkach z przedszkola walczył po dziecięcemu bezskutecznie o swoją wolność kapitulując w momencie narodzin młodszej siostry. Rodzice byli ciągle w pracy i był zobligowany do opieki nad niemowlęciem w o wiele większym wymiarze, niż zdołał podołać.
W ten kwietniowy, słoneczny dzień, kiedy kwitły tylko forsycje, a ziemia wzdłuż Odry była brunatna i szara, zupełnie jeszcze nie obudzona, oni też zdawali się przystosować do pejzażu szarymi sylwetkami i udawać, że nadciągająca wiosna niosąca niepokój ich nie dotyczy. Witek popychał biały wózek z którego wystawała główka Mirki w białej czapeczce z chrztu i stanowiła jedyną jasną plamę w tym korowodzie. Wszyscy jakby się umówili, ubrani byli w płaszcze zawierające pewnie jakiś procent wełny, ale niewielki. Podbite watoliną robioną w fabrykach włókienniczych z waty i odpadów przemysłowych, wyciorów i wszelkich materiałów służących do czyszczenia maszyn ze smarów, płaszcze te sprawiały wrażenie niezwykle ciężkich i poruszali się w nich tak, jakby ich kości nie zostały naoliwione. Na dodatek kolor tych ubiorów był monotonny i niemal jednakowy. Czerń nie była nigdy czernią, wchodziła albo w odcień grafitowego granatu, albo brązową zieleń nigdy jednak nie decydując się na jakąś przewagę pigmentu. Ta nieokreśloność cechowała też ubiory trójki dzieci. Ewa miała wprawdzie kołnierzyk z królika przypominający przepych, ale wytarty, a jej płaszczyk, uszyty przez Szczerbową z przedwojennego płaszcza Leśki, był ubiegłorocznym płaszczem Andrzeja i miał męskie zapięcie. Andrzeja płaszcz przerobiony z płaszcza Krystyny był kusy i dowodził, że mimo, że Andrzej prawie nie rósł, to jednak cały czas z płaszczy wyrastał. Witek miał za małą kurtkę z zerówki zapinaną na zamek błyskawiczny z kieszeniami i tam trzymał na przemian jedną, to drugą rękę popychając wózek. Na głowie miał mały berecik z antenką mający być w założeniu beretem granatowym, jednak zawsze w tych kolorach było coś nie tak. Ewa bardzo dobrze to obserwowała i kiedy przekroczyli wejście do ZOO w małym domku o dwu spadzistym dachu stojącym od strony Odry, poszli od razu do niedźwiedzia, który nareszcie miał jakiś określony kolor. Był wprawdzie niedźwiedziem brunatnym, ale jakkolwiek by się nazywał i był utytłany w błocie, to jednak stanowił całość kolorystyczną z otaczającym go pejzażem, podczas gdy oni nie. Podobnie było z wielbłądem, na którego Ewa patrzyła z żabiej perspektywy nie znajdując w nim żadnej analogii z postaciami z bajek, natomiast tutaj był jak najbardziej na miejscu i dobrze komponował się z otaczającym go światem.
Była z Andrzejem już po nocnej walce na poduszki z Witkiem w czasie, kiedy dorośli siedzieli w sąsiednim pokoju, pili koniak i wesoło rozmawiali. Właściwie wszystko jej się we Wrocławiu podobało i nawet nie miała pretensji o to, że Andrzeja z Witkiem zabrali do kina na „Godzillę – króla potworów” zostawiając ją w domu, bo była za mała na ten film, a i tak Andrzej w pociągu jej wszystko opowiedział.
Leszek z Renią już z czteroletnią Mirką pojechali do Przemyśla na wakacje wysyłając Witka na kolonie. Mirka bawiła się z Pusią i stała się ulubienicą Leśki. Nosiła sukienkę z nylonu spadochronowego na halce uszytą z czterech falbanek na karczku w kolorze miodu. Sukienka ta przy obrocie tworzyła koło i z lokami Mirki z wpiętą w nie dużą, białą kokardą, zwracała urodą uwagę na przemyskich ulicach. Mirka była ciągle śmiejącym się dzieckiem, tańczącym i śpiewającym, robiącym słodkie minki potrząsając nierozłączną lalką z miękkiego kauczuku, którą przywiózł jej z Berlina Rudek. Gdy po wakacjach, spędzonych najczęściej w ogrodzie, gdzie Emil rozstawiał ogrodowy stolik i parasol jeszcze sprzed wojny, albo w ogródku jordanowskim utworzonym niedawno dla dzieci przy ulicy Pierackiego, którym zarządzała dozorczyni Pająkowa, wrócili do Wrocławia, zaprosili Krystynę z dziećmi na święta Bożego Narodzenia. Tam z Turoszowa miał na dwa dni przyjechać Rudek.
Krystyna powiedziała Ewie, że jest już za duża na lalki i powinna podarować Mirce Wojtka, szczególnie, że nie ma dla niej odpowiedniego prezentu.
Ewa z rozpaczą przygotowywała Wojtka na podróż pociągiem przebierając go w nowe śpioszki, które Krystynie cudem udało się kupić. Wojtek był dużą lalką, zbyt dużą na tak ciasne mieszkanie, ale i zbyt duże było przywiązanie Ewy do Wojtka, który zawsze ją wspierał po powrocie ze szkoły.
Wojtka umieszczono po kilku dniach gołego na szafie na werandzie, gdyż ręce i nogi, które tak łatwo można było połączyć gumką od majtek zostały powyrywane.
Kiedy Ewa wyjeżdżała z Wrocławia do Katowic, widziała ukryte tam zwłoki Wojtka, ale bała się odezwać i nikt nie wiedział, dlaczego płacze.

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | Dodaj komentarz

Lata pięćdziesiąte. Ewa. Rozdział V.

Jest to – powiedział Cudak piskliwym głosem, wcale nie pasującym do rozmiarów jego ogromnego ciała – najniezwyklejsze ze znanych mi przeżyć. Oto ostatnia chwila, jaką sobie wyraźnie przypominam: wędruję po lesie i nagle słyszę jakiś hałas. Zostałem prawdopodobnie zabity, był to z pewnością koniec mego życia.
[ L. Frank Baum „Czarnoksiężnik z Krainy Oz” przeł. Stefania Wortman]

Ewa marzyła o tym, by pójść wreszcie do szkoły. Książki, które znała na pamięć, trzymała przed sobą otwarte, niejednokrotnie odwrócone, siedziała na parapecie okiennym, głośno recytowała poszczególne linijki imitując czytanie. Krystyna pochłonięta całkiem innymi sprawami albo nie przyjmowała do wiadomości, że Ewa nie potrafi czytać, albo też być może nie zdawała sobie z tego sprawy. Pójście Ewy o rok wcześniej do szkoły rozwiązywało problem jej samotności w domu i to, że w przyszłości zawsze będzie w stosunku do rówieśników do przodu. Zaświadczenie z kuratorium zezwalające na posłanie dziecka do szkoły z rocznikiem starszym Krystynie wydano od ręki i po uroczystościach otwarcia roku szkolnego Ewa z tekturowym tornistrem na plecach uradowana poszła sama. Dzieci w szkole nr.36 było tak dużo, że uczyły się na zmiany, które nie pokrywały się z godzinami lekcji Andrzeja. Miała na palcu pierścionek z różowym oczkiem z czeskiego złota. Krystyna zapowiedziała jej, że ma przynosić same piątki i uczyć się tak dobrze, jak Andrzej. Szła więc pełna niepokoju, czy zdoła sprostać temu wymaganiu, a ponieważ bardzo kochała matkę, pragnęła nie zawieść jej. Minęła dom na przeciw szkoły i suterynę z napisem fotograf, gdzie kilka dni temu była z Krystyną robić zdjęcie do legitymacji szkolnej. Przedtem poszły do fryzjera i Krystyna kazała sobie zrobić trwałą ondulację, natomiast Ewie kazała ściąć włosy na krótko tak, by nie wykonywać codziennych czynności z ich czesaniem. Ewa w przylizanych włosach, z grzywką spiętą spinką zrobiła tak paniczną minę, że pani fotograf chciała nawet zdjęcie powtórzyć, ale w końcu doszły z Krystyną do wniosku, że takie może być. Niosła trzy zdjęcia w tornistrze podpisane przez Krystynę z przykazaniem dostarczenia ich wychowawczyni jak polecono dnia poprzedniego na krótkim spotkaniu pierwszaków. Minęła szkołę, gdzie chodził już Andrzej, gdyż tylko pierwsze dwa roczniki chodziły do przedszkola zamienionego chwilowo na szkołę z powodu wyżu demograficznego. Klas pierwszych było mnóstwo, ale Ewa szybko odnalazła przypisaną jej administracyjnie IC. Najprawdopodobniej do poszczególnych klas przydzielano dzieci ulicami, gdyż w klasie rozpoznała Basię ze swojej klatki schodowej z pierwszego piętra, Basię Czuprynę z parteru, Jolę, z którą była w planetarium i Marzenkę, mieszkająca w sąsiednim bloku na pierwszym piętrze, którą znała z podwórkowej piaskownicy. Wszyscy tłoczyli się na korytarzu przed zamkniętymi klasami czekając, aż przyjdą wychowawczynie. Ciepła, otyła kobieta o okrągłej, młodej twarzy w lokach trwałej ondulacji, którą Ewa poznała wczoraj jako przemiłą, tę uśmiechniętą Panią Tomsię – tak się rodzicom przedstawiła – nadciągała korytarzem z dziennikiem, jak chmura gradowa. Zaczęła wpuszczać dzieci dwójkami, a tymczasem czterdziestoosobowy tłum uformował się w kolejkę. Zasiedlała klasę dziećmi nie pytając nikogo, kto z kim chce siedzieć i wszystko polegało na całkowitej przypadkowości. Gdy rząd chłopców będących w zdecydowanej mniejszości wypełnił stronę ławek pod oknem, Pani Tomsia zaczęła wpuszczać dziewczynki. Ewę posadziła z Marzenką z czego Ewa się bardzo ucieszyła, bo Marzenka była najładniejszą dziewczynką w klasie i miała dwa ciemnobrązowe warkocze sięgające jej do pasa. Ewa nigdy nie widziała tak długich warkoczy u żadnej spotkanej dziewczynki, natomiast widziała je u Tamary w radzieckiej książeczce o moskiewskich pionierach. Myślała, że takie włosy mają tylko dziewczynki w ZSRR i była dumna, że Pani Tomsia posadziła ją z tak wyróżniającą się na plus koleżanką. Ewa była najmniejsza w klasie, a Marzenka najwyższa, siadły w ławce drugiej nie dbając o to, że Marzenka będzie zasłaniać tablicę uczniom siedzącym za nią. Ewa, jak już wszyscy usiedli podniosła wzrok na tablicę i ze zdumieniem zobaczyła, że po dwóch stronach białego orła na czerwonym tle patrzą na nich nie święte obrazy, jak w kościele, ale dwie brzydkie twarze łysych mężczyzn oprawione w brązowe ramy i szkło. Jeden z nich miał okulary i obaj przewiercali hipnotycznie wzrokiem klasę wspierając i wzmagając dołączoną do nich tłustą i wściekłą twarz Tomsi. Pani Tomsia walnęła linijką w stół na którym stały dwa miedziane dzwonki – jeden mały, a drugi duży. Dzwonki podskoczyły wydając ciche kwilenie, a klasa, przestraszona świstem linijki, zamarła.
Pani Tomsia poleciła wszystkim schować ręce za siebie. Każdy, kto nie wytrzymywał tego znieruchomienia, dostawał w plecy uderzenie linijką i po kilku przechadzkach między rzędami, Pani Tomsia uzyskała stuprocentową ściszę w klasie. Wtedy spokojnie usiadła i wyjęła z torebki bułkę, którą zaczęła jeść nie spuszczając z klasy wzroku. Po zjedzeniu bułki Pani Tomsia wykryła jakąś lekką niesubordynację wśród siedzących, bo natychmiast wezwała delikwenta na środek klasy i wstając z krzesła kazała chłopcu wyciągnąć przed siebie dwie dłonie na płask, które z wyraźną przyjemnością zamachnąwszy się uderzyła kilka razy linijką raz jedną dłoń, raz drugą. Chłopak skręcając się z bólu z płaczem wrócił do ławki. Klasa zamilkła tak bardzo, że nie słychać było nawet oddechu. Ewa przerażona nie wiedziała, co się dalej działo w klasie i co mówiła Pani Tomsia. Niczego nie rozumiała i skulona siedziała z założonymi do tyłu rękami całą godzinę lekcyjną, aż jej ścierpły. Kiedy Pani Tomsia podniosła ze stołu nauczycielskiego duży miedziany dzwon i potrząsnęła nim kilka razy, dzieci zaczęły opuszczać klasę gęsiego, zaczynając od ławek blisko drzwi. Ewa łapiąc powietrze wydostała się na korytarz. Tam wychodzący z klas uczniowie stopniowo zasilali formujący się korowód, który parami ruszył, i tak idąć korytarzem w koło, w ciągu jednej przerwy zdołał okrążyć go kilka razy. Ewie, jak na półkolonii w Zatoniu, chciało się natychmiast sikać, ale pilnująca ich nauczycielka powiedziała, że ze szkolnej ubikacji można skorzystać tylko wtedy, kiedy będzie się mijać jej drzwi. Ewa, idąc w parze z zupełnie nieznaną jej dziewczynką z innej klasy, próbowała z nią rozmawiać, ale ta się do niej nie odezwała. Para dziewczynek z białymi kokardami w warkoczach rozmawiała ze sobą radośnie i Ewa chciała też im coś powiedzieć. Ale te, przez nią zaczepione – obrażone, że im przerywa – też odmówiły. Jedna pokazała Ewie język, a druga na nią napluła, po czym odwróciły się, wracając do swoich rozmów i śmiechów. Ewa bała się rozpłakać i bała się iść do toalety, bała się też posikać w klasie, dlatego kiedy za trzecim okrążeniem mijali drzwi z małymi, przeznaczonymi dla przedszkolaków ceramicznymi muszlami klozetowymi, wpadła tam i siedziała tak długo, aż usłyszała dzwonek obwieszczający koniec przerwy.
Żeby spełnić polecenie Krystyny, po przerwie Ewa zebrawszy się na odwagę podeszła do stołu Pani Tomsi, która zasiadła na krześle bez żadnej intencji prowadzenia zajęć szkolnych.
– Chciałam donieść zdjęcia do legitymacji – wykrztusiła Ewa – trzymając ćwiartkę niebieskiej koperty ze zdjęciami.
Pani Tomsia nie odezwała się. Pogrążona w porządkowaniu torebki, wywaliła na stół całą jej zawartość. Ewa stała na przeciw niej, wpatrując się w blat stołu, gdzie obok kałamarza z włożonym piórem, dwóch miedzianych dzwonków i otwartego dziennika, leżała otwarta wybebeszona torebka, poklejona wystającymi z papierków cukierkami. Włosy z grzebienia poprzyklejały się do nich, a brudna chusteczka zaczepiła o spinki do włosów i otwartą pomadkę do ust. Pani Tomsia kwadrans walczyła z uporządkowaniem torebki, ignorując zupełnie obecność Ewy. Klasa nieruchomo siedziała z założonymi rękami i kompletną ciszę poruszał jedynie szelest papierków, w które Pani Tomsia usiłowała powtórnie zawinąć cukierki. Kiedy lepkimi palcami, wycieranymi bezskutecznie w chusteczkę wzięła z rąk Ewy zdjęcia i nakazała jej pójść do ławki, Ewa była tak zmęczona staniem, że z ulgą siadła obok Marzenki. Mieli tylko trzy godziny lekcji w tym dniu i Ewa z ulgą opuściła budynek szkolny.
Wracały razem do domu i umówiły się, że wyjdą razem na dwór po obiedzie pograć w palanta. Doszły do wniosku, że Ewa będzie po nią przychodziła przed szkołą, gdyż Ewa wprawdzie mieszkała bliżej szkoły, ale po nią trzeba by iść na trzecie piętro, a Marzenka mieszkała zaledwie na pierwszym. Ewa była tak przerażona, że obecność Marzenki, która nie zauważała w funkcjonowaniu szkoły niczego nienormalnego, była dla niej kojąca.
Następne dni w szkole nie przedstawiały się lepiej. Wiele dzieci sikało, zostawiając pod ławką kałuże moczu. Robiły to niepostrzeżenie i Ewa kątem oka obserwowała jak kapie coś spod ławki i jak potem podłoga z klepek dębowych robi się ciemna i mokra. Ewa, jak i Marzenka, nie miały problemu z pokrywaniem stalówką kartek zeszytu, z początku kijkami, potem laskami a następnie owalami, które trzeba było następnie łączyć. Każdą stronę kończyło się szlaczkiem rysowanym kolorowymi kredkami i Ewa bardzo lubiła rysować te szlaczki jako coś, co kończyło. Tomsia regularnie wzywała kogoś na środek klasy i biła po łapach. Raz wezwała Ewę nie wiadomo dlaczego. Ewa nigdy nie mogła pojąć dlaczego Pani Tomsia uderzyła jej dłonie linijką. Potem nie mogła nic w zeszycie napisać, bo jej wyjątkowo drobne palce odmówiły posłuszeństwa i nie potrafiły ścisnąć obsadki.
Spacerowanie w czasie przerw było chyba jeszcze gorsze niż siedzenie w ławkach z założonymi rekami. Ich jakość łączyła się też z tym, kto miał dyżur i kto pilnował tak dużą liczbę dzieci na przerwie. Niektóre nauczycielki kazały w miejscu gdzie korytarz się kończył, przechodząc w obszerny hol formować koła i śpiewać „chodzi lisek koło drogi” lub „prawą mi daj lewą mi daj i już się na mnie nie gniewaj.” Ewa nie znała tych piosenek i nie wiedziała, co ma robić, kiedy chusteczka zostanie położona na środku koła, toteż została natychmiast wykluczona. Na dodatek nie rozróżniała strony lewej od prawej i za każdym razem robiła coś wręcz przeciwnego. Jednak nie została zakwalifikowana do łajz klasowych, gdyż dzieci zapóźnionych, z zajęczą wargą, zezowatych i zaniedbanych było i tak dużo i na nich można było wyżywać się najłatwiej. Ewa miał zawsze ze sobą przygotowaną kanapkę, biały kołnierzyk przy fartuszku i drobne na cukrowe słomki, oranżadę w proszku i kolorowe groszki, co można było kupić zawsze naprzeciwko szkoły. Należała, chcąc nie chcąc, do elity klasowej i miała w dzienniku wpisane, że jest córką inżyniera. Jednak Ewa sobie zupełnie nie zdawała sprawy, że w szkole może być jeszcze gorzej, niż było. Mimo upływu dni życia szkolnego, które wydawało się dla wszystkich akceptowalne, może dlatego, że nie było innego i nikt nie miał pojęcia jak to życie ma wyglądać, Ewa się nie przyzwyczajała. Wykonywała wszystkie narzucone jej szkole obowiązki, poprawnie z całą starannością i pracowitością, jednak cierpienie widoczne na jej twarzy przeniosło się na nieznośnie bóle brzucha uniemożliwiające jej nawet poruszanie się. Ledwo dowlekała się wracając z Marzenką do domu i wtedy, odmawiając obiadu kładła się na tapczanie skręcając się z bólu. Przestraszona Krystyna podgrzewała emaliowane przykrywki od garnków i zawinąwszy je w ręcznik, robiła okłady Ewie na brzuchu. Po jakimś czasie bóle ustępowały, ale przeniosły się na rano. Ewa, która w pierwszej klasie miała zazwyczaj lekcje na drugą zmianę, budzona była przez Krystynę wcześnie, by nie spóźniła się do szkoły i by mogła poleżeć z gorącą pokrywką tak długo, aż bóle ustąpią.
Na dodatek Kunowa w czasie czerwcowego koncertu pianistycznego jej uczniów – gdzie Andrzej za swoją grę zebrał duże brawa – patrząc na towarzyszącą Krystynie Ewę zobligowała ją, że jak Ewa pójdzie do szkoły, przyśle ją do niej jako nową uczennicę z pewnością tak samo muzycznie utalentowaną, jak jej brat.
I kiedy Ewa we wrześniu przyszła do Kunowej i zasiadła do pianina, natychmiast wyczuła do siebie niechęć tej starej, krzykliwej kobiety. Ewa, która nie rozróżniała strony prawej od lewej, nie rozumiała poleceń Kunowej. To doprowadzało Kunową do białej gorączki i spanikowana Ewa przy każdym odezwaniu się podniesionym głosem, coraz bardziej plątała się i myliła. Wreszcie czytając nuty, opanowała technikę mechanicznego uderzania w klawisze wyżej – niżej nigdy nie słysząc dźwięku, jaki one z instrumentu wydobywają. Dzięki temu mogła mechanicznie, bezbłędnie wykonywać zadane utwory opierając się jedynie na graficznym zapisie nut. Kunowa i tak była zawsze niezadowolona, jednak ważny był dla niej każdy uczeń przynoszący pieniądze. Tymczasem Ewa chcąc bardzo umieć grać na pianinie chodziła do Kunowej jak na ścięcie, a bóle brzucha się jeszcze bardziej nasiliły. Kiedy Kunowa zaczęła Ewę bić po źle stawianych na klawiszach palcach, Ewa odmówiła pójścia do Kunowej, zachłystując się płaczem. Krystyna przeniosła wtedy Ewę do nauczycielki Marzenki, poradziwszy się jej matki, z którą się skumplowała. Pani Marzenkowa – bo tak nazwała Ewa matkę Marzenki i którą bardzo polubiła, gdyż codziennie z nią się spotykała, czekając w przedpokoju, aż Marzenka wygrzebie się do szkoły – poleciła Szeferową, mieszkającą na tym samy piętrze, co rodzina Marzenki. I tak Ewa trafiła do nauczycielki, która, jak tylko Ewa kładła na pianino nuty i je otwierała, natychmiast zasypiała, a budziła się po godzinie, by wypuścić Ewę z mieszkania. Ewa nie była pewna, czy tak jest lepiej.

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | Dodaj komentarz