(…)Jeśli normalnemu mężczyźnie wręczymy zdjęcie grupy uczennic bądź skautek i poprosimy, aby wskazał najładniejszą, bynajmniej nie jest oczywiste, że wybierze właśnie nimfetkę. Tylko artysta i szaleniec, nieskończenie melancholijna istota z bańką gorącej trucizny w lędźwiach i arcylubieżnym ogniem nieustannie płonącym w subtelnym kręgosłupie (jakże człowiek taki musi płaszczyć się i kryć!), natychmiast dostrzeże pewne nienazwane znamiona – cokolwiek koci zarys kości policzkowej, smukłość członków pokrytych puszkiem oraz inne rysy, których rozpacz, wstyd i łzy tkliwości skatalogować mi nie pozwalają – i wyśledzi wśród zdrowych dziatek zabójczą demonisię; oto stoi w ich gronie, nierozpoznana przez nie i sama nieświadoma swej fantastycznej mocy.(…)
[Vladimir Nabokov „Lolita” przełożył Robert Stiller]
Marzenkę Ewa zyskała całkiem przypadkowo i gdyby nie reżim Tomsi powodujący w pierwszej klasie siadanie do ławek przypadkowo, tak, jak wchodzili pierwszego dnia nauki gęsiego – najpierw dziewczynki, a potem chłopcy – i zasiedlanie jej w kolejności wchodzenia, a nie dobrowolnego wyboru, Ewa nigdy by z nią nie usiadła, nie zakochała się w niej i nie przesiedziała całej podstawówki. Od razu, gdy zasiadły w ławce, Ewa czuła na piękno w każdej postaci i łaknąca go, otoczona bezustanną brzydotą miasta, patrzyła na Marzenkę jak na święty obrazek równocześnie tracąc szansę na partnerstwo. Dominująca uroda Marzenki i jej niedostępność – Marzenka mieszkała na tym samym podwórku i nigdy Ewa jej nie spotkała w piaskownicy – wymagała specjalnych względów i adoracji. O tym Ewa nie wiedziała brnąc w swoją szczerą usłużność obligującą koleżankę siedzącą w jednej ławce do chodzenie razem do ubikacji, w parach na przerwach po korytarzu oraz pożyczanie wszystkiego, czego koleżanka zapomniała w domu kosztem własnego komfortu. Nie wiedziała też, związując się od razu emocjonalne z Marzenką, że jest takim samym elementem marzenkowej rzeczywistości jak wszystkie przedmioty i osoby, które ją otaczały i które akceptowała, bo były jej przydatne. Marzenka bowiem kochała tylko Pimpusia i Pimpuś zagarnął w niej wszystko, co było do kochania na wsteczne, teraźniejsze i przyszłe życie i w żadnym już przedziale czasowym nie było miejsca na nic i nikogo innego jak tylko na Pimpusia. Tak Marzenka nazywała swojego ojca robiąc wyjątek jedynie dla pieska-pacynki z beżowego astrachanu przywiezionej przez ojca Marzence z Czechosłowacji nazwanej też Pimpusiem. Włożona dłoń w rękawicę zakończoną główką pieska z papier-mâché i oklejonej astrachanem poruszała nim śmiesznie tylko w kierunku Marzenki mówiącej męskim, ojcowskim głosem, na który Marzenka naprzemiennie grzecznie odpowiadała swoim. Pimpuś piesek i Pimpuś tatuś byli jednością w czasie nieobecności Pimusia–ojca, natomiast, jak tylko się pojawiał, Marzenka rzucała pacynkę w kąt i biegła w męskie objęcia. Pimpuś biorąc na ręce Marzenkę nie zwracał nigdy uwagi na Ewę zabierając córkę z ulicy i bez słowa pożegnania postawiwszy ją po przywitaniu z powrotem na ziemię uradowani szli w kierunku swojej klatki schodowej, a Ewa swojej. Ewa doświadczała takich upokorzeń niezmiernie rzadko, gdyż Pimuś był w domu równie rzadko jak ojciec Ewy. Jak fama koszutkowa niosła, Pimusia widywano w różnych miejscach Katowic i Polski z różnymi paniami, ale Pani Marzenkowa, która kochała Marzenkę nie mniej niż jej mąż, nie zdawała się być ani tego świadoma, ani niezadowolona z nieobecności męża. Jako matka niepracująca, wychowująca jedynaczkę, Ewa widywała często panią Marzenkową, jak wylegiwała się na kanapie w ciągu dnia, czego w swoim domu nigdy nie zaobserwowała u nikogo z domowników. Babcia Wandzia, będąca w Katowicach jeszcze przed wakacjami w Wiśle, równie zapracowana jak Krystyna uczestnicząc w wyciskaniu soków przez pieluszkę i pieczeniu codziennie drożdżowych bucht, nigdy nie podzielała zachwytów Ewy nad Marzenką.
– Wyglądacie jak Pat i Patachon – mówiła Ewie. Nie mogłaś sobie wynaleźć innej przyjaciółki, trochę mniejszej? – mówiła zniecierpliwiona Ewie, która opowiadała w zachwycie codziennie o długich, kasztanowych włosach Marzenki, które Pani Marzenkowa czesze tak długo jak długo trzeba czesać włosy aż do pasa i dlatego trzeba na nią zawsze czekać. Wanda obserwowała, jak po wyposażeniu malutkiej Ewy w kanapki i wypuszczeniu jej z domu, Ewa zamiast iść prosto do szkoły, cofa się do budynku obok, wchodzi do klatki, gdzie mieszka Marzenka i wychodzi stamtąd dopiero po dwudziestu minutach.
– Wygląda jak kot w orzechach. Dlaczego ona idzie wysuwając na początku kolana? – zżymała się Wanda, obserwując Marzenkę, jak wyprzedza Ewę w wysokich filcowych botkach, a za nią Ewa truchta obładowana tornistrem i workiem na pantofle.
– W jakich orzechach? – broniła Ewa Marzenkę smutna, że jej ukochana babcia nie podziela jej zachwytów nad Marzenką.
Ewa bardzo lubiła Panią Marzenkową, dla której codzienne przychodzenie Ewy, by zabrać ją do szkoły było bardzo wygodne i pożądane, gdyż bała się o nią i wiedziała, że tak duża odległość, jaką przemierzały z ulicy Tyszki, na której mieszkała Marzenka do ulicy SDKPiL jest niepokojem ponad jej słabe i zszargane nerwy. Chętniej też wypuszczała Marzenkę na podwórko po lekcjach z Ewą, które bezpiecznie bawiły się na trawie pod balkonem Marzenki jak robiło się ciepło i jak zabierały koc, gdyż mogła z wysokości pierwszego piętra zawsze je mieć na oku. W dni deszczowe Pani Marzenkowa chętnie zapraszała Ewę do Marzenki, która będąc jedynaczką miała samodzielny pokój pełen wymarzonych zabawek. Sadystyczne skłonności Marzenki odczuwała Ewa tylko wtedy, kiedy woziły wagonikami czekoladki wedlowskie zwane kasztankami. Były to duże, nadziewane pomadki w złotej foli z napisem „kasztanki” w kształcie kasztana jadalnego przeciętego na pół i były bardzo drogie. Kasztanki kupowane były tylko w Delikatesach i Krystyna ze względu na wysoką ich cenę nigdy nie kupowała kasztanków, zadowalając się pomadkami tańszymi. Ewa bardzo chciała chociaż raz w życiu skosztować legendarnych kasztanek, ale nie śmiała o nie poprosić i myślała, że jak skończą wozić pomadki drewnianym pociągiem, by potem na niby poczęstować nimi lalki i misie, a przede wszystkim Pimpusia, Marzenka poczęstuje chociaż jedną pomadką Ewę, to nigdy nie następowało i Ewa wracała do domu nie doświadczywszy smaku kasztanki, mimo, że Marzenka częstowana wyjadała u niej w domu każdą ilość bucht pieczonych przez Krystynę. Od tego momentu Ewa wmówiła sobie, że nie lubi czekolady i już nigdy w życiu czekolady nie wzięła do ust.
Krystyna szybko zaprzyjaźniała się z Panią Marzenkową wizytując się wzajemnie. Na kinderbalu, na który Marzenka zaprosiła Jolę i Basię, Pani Marzenkowa upiekła tort orzechowy z worka orzechów przywiezionych od rodziców ze wsi i nie poczęstowała nawet kawałkiem dzieci, stwierdzając, że na nich szkoda tak dobrego tortu, bo dzieci jeszcze tak wyrafinowanego smaku nie mają.
Siedziały więc matki – pani Marzenkowa z Krystyną oraz matką chrzestną Marzenki, Baśką, pielęgniarką przełożoną w drugim pokoju zajadając tort orzechowy, paląc damskie papierosy „MDM-y”, pijąc jarzębiak i plotkując, a dziewczynki z klasy pierwszej w sąsiednim pokoju nieśmiało bawiły się zabawkami Marzenki. Zawsze problemem w takim pokoju były tzw. domy, tworzone na czas zabawy w dom przez każdą z dziewczynek, które montowały je z przedmiotów, sprzętów i lalek oraz misiów, które były w pokoju gospodarza. Ewa, jako najbardziej twórcza i pełna inwencji stwarzała swój dom w jednym kącie, by natychmiast zostać przez Marzenkę wyrugowaną pod pretekstem zawłaszczenia najbardziej wartościowych w zabawie sprzętów i przedmiotów. Wtedy Ewa potulnie przenosiła się w inne miejsce, stwarzając dom jeszcze piękniejszy i jeszcze bardziej pomysłowy, który Marzenka znowu zawłaszczała, proponując w zamian powrót do domu przez nią porzuconego.
Kiedy już zbudowały wszystko potrzebne do wzajemnego wizytowania, badania lekarskiego, gotowania, odbywały się w dalszym ciągu niekończące się walki o pierwszeństwo w dostępie do termometrów, zastawy stołowej i drewnianego pociągu wożącego potrawy dla poszczególnych domów. Jednak mimo wszystko zabawy przebiegały harmonijnie, a potem przeniesione na dwór, nawet bezkonfliktowo, bo talerze i garnki można było zrobić z kamieni, a jedzenie z owocujących chwastów.
Marzenka w szkole nie dostrzegała nic niestosownego, gdy spocona Tomsia wracała wpuściwszy przodem wywołanych chłopców do klasy z tzw. żyłą w ręce, plastikowym, gnącym się prętem nie wiadomo o jakim pierwotnym przeznaczeniu, dość, że dziewczynki nie miały pojęcia o jego użyciu, tylko chłopcy, a chłopcy wstydząc się, nigdy o nim nie opowiadali. Ewa patrzyła na te praktyki z przerażeniem, Marzenka ich ani nie komentowała, ani ją to nie dziwiło i właściwie wszystko, co działo się w szkole przyjmowała jako naturalną kolej rzeczy ani szkoły nie pożądając, ani też nie stawiając jej oporu. Marzenka stawiała poprawnie laski i kółka w zeszycie w takim samym tempie jak Ewa i z podobną sprawnością osiągnęły pod koniec klasy pierwszej umiejętność czytania, pisania i rachowania. Marzenka była na etapie bezdusznego słuchania „Małej syrenki Andersena”, którą przeczytała jej Pani Marzenkowa, a Ewa tej baśni nie znała, gdyż jej nie było w zestawie książki ilustrowanej przez Szancera, jaką posiadali z Andrzejem w domu, być może ze względu na przerażającą wymowę tej baśni. Marzenka nie znała książek radzieckich, i nie znała „Timura i jego drużyny”, którą czytał Andrzej, gdyż Pani Marzenkowa, starsza od Krystyny o pięć lat pochodziła z kresów, świadkowała licznym gwałtom w czasie wojny i Ruskich nie trawiła, toteż Marzenka nie była też w żaden sposób zachęcana w domu do recytacji wierszy na szkolnych akademiach, podobnie jak Ewa, a przecież chętnych nie brakowało, mało tego, rywalizacja była i tak spora i nie każdy mógł dostąpić zaszczytu występu na akademii. Mimo tej pasywności Ewa i Marzenka były uczennicami piątkowymi, zawsze w fartuszkach z białymi kołnierzykami, z odrobionymi lekcjami i kanapkami w tornistrach i z nigdy nie zapominanymi workami na kapcie.
Ewa uwielbiała Marzenkę, chodzić do Marzenki, zapraszać ją do siebie i bawić się na podwórzu z Marzenką, nawet jak nie były to zabawy właściwie. Kiedy obrzuciły kamieniami Kubę, który okazał się synem Żydówki, która całymi nocami wykrzykiwała przy otwartym oknie jakieś niezrozumiałe słowa, Ewie zrobiło się potem bardzo przykro i bardzo się tego wstydziła. Tak samo było ze zbiciem workiem z pantoflami Basi Kwiczalowej, sąsiadki Ewy z pierwszego piętra, która podobnie jak Ewa, zakochała się w Marzence i chciała wszędzie z nimi chodzić. Te czyny lubieżne dręczyły Ewę potem przez całe życie, natomiast Marzenka szybko o wszystkim zapominała.
Wizerunek przykładnych uczennic przylgnął do nich nieodwracalnie, wspomagany i pielęgnowany przez rodziców. Rudek, jak tylko był w domu, poprawiał rysunki Ewy w zeszycie do religii, a nawet w całości je rysował, co przy jego braku jakichkolwiek talentów rysunkowych, mimo przejęcia materialnej jak i duchowej schedy – w postaci kolorowych tuszów, po Franciszku – mogły uchodzić za dziecięce. Pani Marzenkowa retuszowała prace domowe Marzenki tak dokładnie, że nawet uzupełniła brakujące plamy w zadanym przez higienistce szkolnej odbiciu farbą akwarelową na kartce bloku nr 2 stopy każdego ucznia, w celu rozpoznania ewentualnego platfusa. Pani Marzenkowa wyretuszowała odbicie stopy Marzenki tak bardzo, że zrozpaczona higienistka kazała Marzence powtórzyć test w jej gabinecie i z zemsty pozostawiając umycie nogi Marzenki z zaschniętej farby Pani Marzenkowej.
Nierozłączność Ewy i Marzenki była symbiotyczna, gdyż Ewa nieodmiennie była w niej zakochana. Uwielbiała patrzeć się na zadarty nosek Marzenki wznosząc głowę w górę, gdyż Marzenka była o pół metra wyższa od Ewy. Uwielbiała jej długie, aż do pasa sięgające kasztanowe warkocze, zakończone białymi lub błękitnymi kokardami. Lubiła kiedy razem grały na pianinie Marzenki melodie z zeszytu „W krainie melodii”, mimo że obie nie potrafiły nigdy ich zagrać poprawnie. Marzence jednak nie przeszkadzało, że pani Szeferowa zasypia natychmiast, już w chwili gdy rozkładała nuty na otwartym właśnie pianinie i jak wraz zasypianiem nauczycielki zasypia jej nieustannie ujadający biały kudłaty piesek -„nie wiadomo gdzie przód gdzie tył” – Czikunia. Marzenka symulowała grę na pianinie podobnie jak Ewa, z tym, że Ewa bardzo chciała grać na pianinie i nauczyć się przynajmniej grać tak jak Andrzej. Natomiast Marzence na tym zupełnie nie zależało, będąc zadowoloną, że Pani Marzenkowa w sąsiednim pokoju z rozrzewnieniem wsłuchuje się w ich zmagania przy pianinie.
Za domem Marzenki rozciągały się nieużytki, aż do torów kolejowych, po których jeździły wagony z węglem do huty Kościuszko, błyskawicznie zagospodarowywane przez zasiedlanych w budowanych domach mieszkańców. Ewa nie wiedziała, dlaczego jej rodzice nie mają tutaj ogródka, mimo, że miała go rodzina Edka, wszyscy niemal sąsiedzi z jej klatki schodowej, tylko nie oni, a przecież tak lubiła kwiaty. Kiedy z ogródka Marzenki wracała z naręczem irysów ściętych dla niej przez Panią Marzenkową, była dumna i wręczała je potem mamie, która nie była jednak nimi zachwycona, zawsze dodając, że lubi tylko goździki. Dlatego Ewa kupowała Krystynie na wszystkie uroczystości domowe goździki za uskładane grosze pochodzące z reszty wydawanej po kupowanych matce w kiosku papierosach „płaskich”, albo „damskich. I może tutaj znajdowała wytłumaczenie, dlaczego rodzice nie załatwili sobie przydziału na dzierżawę działki ogrodowej, gdyż Krystyna lubiła tylko goździki szklarniowe.
Świadomość nierówności społecznej, jaką doświadczała Ewa patrząc na trzypokojowe mieszkanie Marzenki, na jej samodzielny pokój pełen zabawek i na dodatek na ten kwitnący ogród kipiący kwiatami, które można zrywać do woli, ile się chce i kiedy się chce, zniekształcana była nieustającą miłością do Marzenki życzącą jej losu nie tylko najlepszego z najlepszych, ale także lepszego od jej losu, losu Ewy.