Lata pięćdziesiąte. Ewa. Rozdział VI

„(…)W roku 1959 na terenie Katowic odczuwano przejściowy, choć poważny brak przetworów mięsnych, a przede wszystkim brak mięsa cielęcego. W związku z tym niektórzy pracownicy Dyrekcji Okręgu Poczty i Telekomunikacji w Katowicach wiedząc, że na terenie Wisły i sąsiadującej z nią Istebnej istnieją możliwości nabycia mięsa cielęcego, zwrócili się do mnie z prośbą o zakupywanie mięsa i przesyłanie im za pośrednictwem ambulansu.(…)”
[Jerzy Pilch „Tysiąc spokojnych miast”]

Ponieważ Rudek opuszczał już Turoszów i tam nie można było jechać na wakacje, Krystyna na gwałt poszukiwała miejsca do letniego wyjazdu z dziećmi na wakacje. Zosia namówiła ją na wspólne wakacje w Wiśle ze względu na dogodny dojazd pociągiem. Krystyna nie wiedziała, dlaczego akurat Wisła i dlaczego jedzie tam pół Koszutki w to lato, ale podejrzewała że Józek, działacz parafialny, zaprzyjaźniony z Wsysakiem, kierownikiem zakładów mięsnych, również społecznie działającym przy właśnie budowanym kościele, formuje z nim apostolskie bataliony, by zalewem turystów-katolików zmusić Wisłę do powrotu do katolicyzmu.
Nic to właściwie Krystynę nie obchodziło, ucieszyła się, że bez wysiłku jeżdżenia w poszukiwaniu kwatery do Wisły dostała adres gospodarzy, którzy byli skłonni za niewielką opłatą gościć ich całe wakacje letnie, a nawet polecić sąsiedni dom Krystynie dla jej znajomych. Krystyna namówiła matkę Marzenki panią Marzenkową widząc, że Ewa zaprzyjaźniła się z Marzenką tak bardzo, że wolałaby z nią być i na wakacjach. Zosia tymczasem powiedziała o tym sąsiadom, czyli rodzicom Joli, z którą Ewa chodziła do jednej klasy. Wisła Głębce właściwie był planowanym adresem pobytu Zosi i Józka tego lata, ale ponieważ Zosia była już w zaawansowanej ciąży, zdecydowali się na wynajem kwatery bardziej komfortowej, którą poszukali aż w Ustroniu i dotarli tam świeżo kupionym, pomidorowym wartburgiem.
Józek był bardzo dumny z przydziału samochodu. Jako inżynier bezpartyjny i działacz społeczny jedynie w parafii kościelnej zdołał już osiągnąć więcej, niż Rudek, co na każdym kroku mu demonstrował, jak tylko zdołał go spotkać. W czasie każdej kłótni Krystyna stawiała Rudkowi za wzór jego młodszego kolegę z wadowickiego gimnazjum, by go bardziej zmotywować, ale efekt był odwrotny: Rudek pogrążał się coraz bardziej w swojej pracy zawodowej i zupełnie się życiem rodzinnym nie interesował.
Tymczasem gdy Józek z otyłą małżonką i córką Mają przemierzał pomarańczowym wartburgiem beskidzkie serpentyny, przekrzywionym na stronę, gdzie siedziała Zosia, Krystyna wsiadała do wagonu ciągniętego sapiącą lokomotywą z Andrzejem, Ewą i Pikusiem. Andrzej dzięki temu, że Krystyna w panice, by się nie spóźnić wchodziła zawsze na peron godzinę przed odjazdem pociągu, pobiegł zobaczyć lokomotywę. Odczytał i zanotował wszystkie napisy na czarnej stali lokomotywy: parowóz TKh typ Ferrum produkcji zakładów w Chrzanowie w roku 1950 (nr fabryczny 2191/1950 z kotłem WZBUP 693/1950). Ewa tuląc Pikusia zajęła miejsce przy oknie bojąc się lokomotywy i tego, jak Pikuś zniesie podróż. Pozostawiając za sobą stacyjki w Tychach, Pszczynie, Skoczowie, Goleszowie i Ustroniu, znaleźli się w środku lasu pełnego świerków i sosen. Gdy wjechali na wiadukt, gdzie cień siedmiu gigantycznych łuków był widoczny na dole, Ewa nie mogła się nazachwycać, że podróżuje pod niebem i niemal może chwycić czubki świerków. Niestety, z przedwojennego planu dalszej rozbudowy linii kolejowej pozostało zaledwie kilkaset metrów i kończyło się na stacji kolejowej Wisła Głębce. W przedwojennych projektach pociąg miał jechać dalej tunelem pod przełęczą Kubalonka i dojeżdżać do Istebnej, a nawet do Zwardonia.
– Tak jak kamienica w Przemyślu, gdzie budowę drugiego skrzydła przerwał wybuch wojny – myślała Krystyna, kiedy wysiedli na stacji z kasą biletową, świetlicą i obszernym holem.
Przed wyjściem czekali już górale z furmankami i Krystyna wraz z dziećmi i bagażem wsiadła do jednej z nich.
Chałupa, do której przybyli stała w rzędzie podobnych domów nad potokiem. Ich dom był na samym końcu szeregu. W sąsiednim sprzedawano obiady i mieszkała tam rodzina Wsysaków z trójką dzieci. Zaraz za nim w następnej chałupie mieszkał Florian z Jolą, koleżanką szkolną Ewy i żoną z niemowlęciem o imieniu Kristine. Dopiero za tym domem mieszkała Marzenka z matką, które przyjechały jeszcze wcześniej, niż Ewa.
Chałupa, w której mieli spędzić wakacje, miała jedną izbę i kuchnię, a cała wielodzietna rodzina na okres wynajmu letnikom zamieszkała w piwnicy i pomieszczeniach gospodarskich. Do dzieci i Pikusia wyszła Marysia, rówieśnica Ewy, najstarsza z rodzeństwa. Ewa natychmiast polubiła Marysię, mimo, że jak się okazało, była ewangeliczką i jak powiedziała Ewie Krystyna, nie uznawała Matki Boskiej, co jest grzechem śmiertelnym. Marysia oprowadziła ich po podwórku i pokazała białego owczarka nizinnego na krótkim łańcuchu przy budzie nieustannie skomlącego. Okazało się, że jest to suka i że jej szczeniaka zabrali sąsiedzi uwiązując go do budy chałupy wyżej stoku i dzień w dzień psia matka i psi syn widywali się zza siatki ogrodzeń, ale nie mogli być już razem. Przerażona Ewa tuliła Pikusia coraz mocniej, którego jej jednak odebrano i przywiązano do płotu, by nie gonił kur i kaczek na podwórku. Nazajutrz na motocyklu przyjechał jakiś krewny gospodarzy, kiedy dzieci poszły z Marysią na stok góry u podnóża której stał ich dom. Dzieci stały na górze z Marysią i wdziały, jak mężczyzna w kufajce i kasku na głowie zabiera Pikusia na motocykl i z hukiem i dymem z rury wydechowej odjeżdża. Kiedy zrozpaczone z wyrzutami i oskarżeniami osaczyły Krystynę, ona zapewniła je, że Pikusiowi będzie lepiej przy pilnowaniu owiec, niż na trzecim piętrze w Katowicach. Okazało się, że Marysia wszystko wiedziała i miała za zadanie odciągnąć dzieci od psa. Kiedy zapłakana Ewa spytała Marysię, gdzie Pikusia powieźli, odpowiedziała zgodnie z prawdą, że na Stożek, gdzie jej wujek pasie owce.
– Bydzie jodł szpyrke i bydzie sobie biegoł – zapewniła Marysia. Dzieciom obiecano, że odwiedzą już wkrótce Pikusia.
Tymczasem jedyną ich rozrywką stał się potok po drugiej stronie drogi przed domem i obiady w sąsiednim domu. W obszernej izbie zwanej świetlicą postawiono stół i ławy, i jadano obiady na trzy zmiany. Nie dało się obliczyć, kiedy letnicy uporają się z jedzeniem, toteż Krystyna, zapisana na trzecią zmianę, zawsze przychodząc za wcześnie, oczekiwała na obiad codziennie na ławce przed domem. Zbierało się tam dużo ludzi na pogaduszki: i tych, co zjedli i tych, którzy będą jedli. I tym sposobem w trakcie rozmów zadecydowano, że w potoku, gdzie woda była po kostki, zbudują tamę, by dzieci i dorośli mogli w te upały popływać.
Tymczasem Andrzej nawiązał znajomość z najstarszą córką państwa Wsysaków, Grażyną, mieszkających w domu, gdzie była jadłodajnia. Udało się Andrzejowi z nią porozmawiać i umówić. Andrzej codziennie chodził nad potok powyżej miejsca, gdzie dorośli mężczyźni budowali tamę. Tam przychodziła też i Grażyna, 12 letnia dziewczynka czarnowłosa, krótko obcięta z loczkiem nad czołem. Andrzej zdołał zbudować z patyczków i kory młyn wodny, wiele odnóg wody otamować kamieniami i zachęcić Grażynę do rozbudowy rzecznego portu i niekończących się rozmów. Tymczasem Ewa biegała z Marzenką i Marysią po łąkach. Marysia pokazała im dziewięćsił, który można zasuszyć i powiesić w domu na ścianie. Niestety, nie udało się im obciąć ani jednej rośliny pokaleczywszy się jedynie kolcami i nożem. Marysia próbowała też zabić salamandrę, którą Ewa cudem ocaliła zachwycona tak cudownym zwierzątkiem. Marzenka tymczasem zbierała borówki, a kiedy zbudowano tamę, przeniosły się z zabawami do potoku, gdzie dołączyła do nich Jola, zmęczona piastowaniem siostry.
Po kilku dniach wybuchła awantura. Państwo Wsysakowie, dowiedziawszy się, że ich córka spotyka się sam na sam z Andrzejem, zakazali kategorycznie tych spotkań dając Krystynie do zrozumienia, że całemu zajściu winien jest Andrzej. Nikt nie wiedział, o co im chodzi i co złego zrobił 10 letni chłopiec, toteż Andrzej w samotności kontynuował budowanie, odwiedzany i podziwiany przez siostrę i jej koleżanki, które wolały jednak inne zabawy. Wkrótce matka Joli złamała w potoku nogę i wróciła do Katowic z niemowlęciem, a jej mąż Florian został sam z Jolą. Florian zjadł pewnego razu 30 klusek na parze i nikt nie mógł pojąć jak to się zmieściło w tym szczupłym , przystojnym mężczyźnie. Jednak najprawdopodobniej nerwowo nie wytrzymał rozłąki i wkrótce z Jolą wrócili do Katowic.
Tymczasem Zosia, mianując już na zapas Krystynę matką chrzestną dziecka, które wkrótce ma urodzić, zapragnęła jej obecności. I tak Józek zajechał skoro świt przed ich chałupę pomarańczowym wartburgiem zabierając ich do Ustronia i jak Andrzej z dumą odczytał, jechał 100 km/h. W czasie, gdy Zosia z Krystyną plotkowały, Józek próbował Maję nauczyć jazdy na rowerze, co się nie udawało. Rower był duży i duża już była Maja, a przywieziona na dachu Wartburga kupiona właśnie w sklepie damka wzbudzała w Ewie jedynie pożądanie i zazdrość. Pozostawał na osłodę jedynie wypielęgnowany ogród, w którym bawili się w chowanego i Ewa, nie mogąc wytrzymać, zjadła z krzaka porzeczek garść owoców. Nie wiadomo, jak ten haniebny czyn został zdemaskowany, dość, że oskarżono ją o złodziejstwo i Ewa nie wiedziała, gdzie się podziać ze wstydu.
Józek odwiózł ich do Wisły Głębce i umówił się nazajutrz na wycieczkę na Barania Górę.
Ewa po incydencie z porzeczkami trzymała się tylko Marzenki unikając Mai, kiedy w trzy rodziny podjechali wartburgiem na przystanek PKS Wisła Czarne. Upał był niemiłosierny, ale niebieski szlak prowadził ich przez podmokłe chłodzące tereny. Przekraczali kłody i kamienie, mijali liczne strugi rzeczułek wypływających z lasu. Kiedy wreszcie dotarli do kaskad Białej Wisełki, byli wykończeni, ale i oczarowani. Na wszystkich postojach w atrakcyjnych miejscach stała opatulona w chusty i fartuchy wiejska baba z kanką zsiadłego mleka, które za każdym razem kupowali i pili chciwie zlani potem. Kiedy minęli tabliczkę z napisem, że są w na terenie Rezerwatu Barania Góra utworzonego w celu ochrony miejsca urodzin rzeki Wisły i wkroczyli w las, Krystyna zaczęła narzekać na serce i powiedziała, że dalej nie pójdzie i tu na nich poczeka. Zostawili więc matkę wśród krzaków borówek i poszli dalej ścieżką wzdłuż zbocza. Nagle ścieżka poprowadziła ich przez stromy odcinek, gdzie stały po obu stronach drewniane poręcze.
Gdy weszli na szczyt i Józek rozpoznawał szczyty: Stożek Wielki, Cieślar, Wielką Czantorię, Równicę, Skrzyczne, Babią Górę oraz wyłaniające się z mgły Tatry, Ewa patrzyła tylko na Stożek, który być może dał ukojenie Pikusiowi, ale kto to mógł wiedzieć.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata pięćdziesiąte. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *