Mirosław Tomaszewski “Marynarka”(2013)

Czytając “Marynarkę” pomyślałam, że idealnie się nadaje do wgrania mojej dziewięćdziesięcioletniej mamie na czytak, bo rozproszyłaby nudę szpitalną. Książka ta bowiem pisana jest wartkim, serialowym, przejrzystym językiem i paradoksalnie pozbawiona dramatycznych opisów, grozy lat siedemdziesiątych nieprzyjemnej dla mojej mamy, która przeżyła okupację hitlerowską i o czołgach, krwi i terrorze więcej czytać nie chce.
Nawet powieściowy ubek w czarnej kurtce odwiedzający szpital w poszukiwaniu rannych demonstrantów którzy się tam “schronili”, by ich przewieźć w “inne” miejsce, czyli by jeszcze ich tam spałować, nie ma nic wspólnego z odrażającymi skórzanymi płaszczami Stasi, jakie pojawiają się chociażby w filmie “Życie na podsłuchu”. Również obrazy filmu “Czarnego czwartku” zawierały o wiele więcej realnej dosadności w opisie wypadków grudniowych w Gdyni, niż te, które autor zdołał przemycić w swej powieści między obfitymi opisami innej natury.
I zastanawiał mnie cały czas czytając tę dość obszerną książkę zabieg stępienia brutalności zdarzeń przecież autentycznych historycznie i to nie tak dawnych, których świadkowie wciąż jeszcze żyją. Autor, będący wtedy kilkunastoletnim chłopcem najprawdopodobniej nie został wypuszczony na ulice Gdyni przez rodziców, podobnie jak ja, gdy na ulicy Warszawskiej w Katowicach pałowano studentów w czasie wypadków marcowych w 68. A jednak pamiętam grozę tamtych dni chociażby z relacji mojego starszego brata. Ta zastanawiająca powściągliwość autora ma na celu najprawdopodobniej napisanie rozrywkowego postmodernistycznego kryminału, a nie, jak chce jedna z postaci powieści, dziennikarka Nina, ocalić fakty dla potomnych i spisać doświadczenia osób bezpośrednio wplątanych w tragedie tych dni.
Zadanie tak postawione jednak jest trudne i nie bezkarne. Tomaszewski jak ognia boi się patosu i ośmieszenia się posądzeniem o patriotyczny heroizmu, z drugiej strony boi się też humoru i ironii, co np. zastosował ryzykownie Roberto Benigni w filmie “Życie jest piękne” w odniesieniu do Holocaustu. Tomaszewski boi się też kategorycznych ocen, tak jednoznacznie wystawionych w “Domu złym” przefarbowanym agentom, którzy emigrowali z Polski jako ofiary terroru, którego sami byli sprawcami. Bezwzględności Smarzowskiego w kreśleniu kreatur nikczemnych, odczłowieczonych, w szponach nałogów i zezwierzęconych, Tomaszewski nagle przeciwstawia ambitnego i utalentowanego żołnierza Polski Ludowej, Karola Jarczewskiego, postaci świetlanej i ze wszech miar pozytywnej. Łzy wylane na pogrzebie Karola są niemal tak samo gorące jak te wylewane kilka miesięcy wcześniej przy śmierci Karola Wojtyły.
Trudno Tomaszewskiego posądzić o tendencyjność w wyborze wątków swojej fikcji literackiej i przyłapać go na naginaniu ich do z góry obranej tezy. Trudno też rozwikłać intencje autora, jego sympatie do stwarzanych na kartach powieści postaci. Tak jak u Marka Krajewskiego sztuczność wymyślonej, pokaźnej galerii ludzi, którzy na przestrzeni roku kalendarzowego 2005 buszują na powieściowych kartkach jest, jak widać w konwencji kryminału historycznego, który musi z założenia być przyprawiony kiczem, soft perwersją i wyssanym z palca domniemaniem. Jednak bardzo trudno mi się z jej komercyjnym powodem pogodzić, bo jedynym powodem, dla którego sięgnęłam po tę książkę była zawarta w anonsie wydawcy obietnica przybliżenia czytelnikowi wypadków grudniowych.
Jak to? – pytałam się wielokrotnie wczuwając się w traumy bohaterów. Dlaczego fenomenalny muzyk punkowy Adam o ksywie “Smutny” jest smutny jedynie dlatego, że zastrzelili mu ojca kiedy miał pięć lat i trauma dzieciństwa jak czkawka odbija się u czterdziestoletniego mężczyzny? A inne urazy, patologia rodziny, losowe złe wpływy, nie zdołałyby go podobnie wykoślawić?
Jest w tych schematach coś niedobrego. Przecież to, że “Janek Wiśniewski padł”, a wraz z nim kilkanaście osób, a kilkaset rannych i pobitych osób zostało najprawdopodobniej kalekami do końca życia, to nie są jedyne argumenty przemawiające przeciwko strzelaniu ostrą bronią do niewinnych i zrozpaczonych ludzi. Bo jak wiadomo, w wypadkach samochodowych ginie co roku znacznie więcej ludzi, a jeszcze więcej zostaje kalekami. Przecież nie chodziło w grudniu 1970 roku jedynie o mięso, i to zwierzęce, którego nie było w sklepach i o ludzkie, które bezprawnie, wbrew zakazowi zgromadzeń, wyszło na ulice Gdyni. A jednak ku mojemu zaskoczeniu, coś takiego wyczytałam – bez ujmy dla warsztatu literackiego pisarza – w przesłaniu tej powieści. I jeszcze to, że autor ubolewa, że zło, jakie wtedy się wydarzyło promieniuje do dzisiaj. Poluje się na winnych, wille obrzuca jajami i kamieniami wielkości jabłka, egzaltuje patriotycznie i religijnie, wydaje pieniądze na ukryte „szafkach i piwnicach” zapiski sędziów i fotografie fotografów (sto tysięcy złotych za zdjęcia czarno-białe, przydatne tylko jedno!) Wokulscy, szczodrą ręką ubogacający miasto pieniędzmi z dobrze prosperujących biznesów są niszczeni przez przypominanie im dawnych grzeszków. Wskutek tego trup ściele się gęsto, bo jak czytam w Wikipedii w Gdyni w grudniu 1970 zginęło 18 osób, to na kartach “Marynarki” Tomaszewskiego nie licząc papieża ginie w 2005 wśród powołanych do życia postaci cztery i jeden czteromiesięczny płód.

No i marynarka. Marynarka jest relikwią z tych lat traktowaną o wiele brutalniej, niż wszystko inne, na co naprawdę by zasługiwało. Z zakrzepłą krwią wokół przestrzelonej karabinową kulą dziury, krwią wywabianą na bankiecie sokiem z cytryny, a potem wiszącą jako eksponat na inauguracji książki Niny, jest według jej spadkobiercy Adama jedynie truchłem. Bolesław Prus w czułym opisie kamizelki, która przecież też została jedynym śladem po zmarłym, jest być może sentymentalny. A jednak żal, że główny bohater powieści, romantyczny artysta Adam, mający sympatię czytelnika, jest bardziej przywiązany do grobu ojca, przechodzącego liczne metamorfozy z biegiem lat, gdyż ofiar grudnia ‘70 nie wolno było na cmentarzach wyróżniać, niż do jedynej, stale gorącej, prawdziwej pamiątki po ojcu, czyli tytułowej marynarki.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | 7 komentarzy

Dziennik wiejski (13)

30 kwietnia 2014, środa. Wiosna tutaj to wilgoć, ale nie ta wilgoć tropików budząca orgiastyczny lęk w kolorze szkarłatnego flamboyantu czy amarantowej bugenwilli, tylko wilgoć trupiego rozkładu, zakończenia, z którego wyłania się zupełnie nowe. Nawet bzy majowe w smutnym, żałobnym kolorycie odcieni lila mają coś cmentarnego, nawet te białe, niewinne, skażone są śmiercią.
Z szpitalnych sal, gdzie biel zastąpiono nieistniejącą w przyrodzie zielenią Veronese’a, gdzie nawet strzykawki produkuje się w tym kolorze, przejście na tzw. łono natury ma znamiona bardziej teleportacji ze sztuczności w naturalność, niż prozaiczne przemieszczenie się samochodem.
Wszędzie woda. Gąbczastość trawników ogrodowych i poszycia leśnego zmieszana ze śluzem ślimaków. Gdzie im do gąbek w kolorze zieleni Veronese’a, którymi pielęgniarki myją kobiety: jedna do twarzy, druga do pupy.
– Na śmierć trzeba sobie zapracować – mówi lekarka synowi pochylającemu się nad nie reagującym na jego odwiedziny ciałem matki, której właśnie pielęgniarka zrobiła opatrunek na krwawiących nogach.
Jakie tam staruszeczki Baudelaire’a. Wszystko jest inne. Nic nie przystaje do raz nazwanego. Wiosna nie jest młodopolska, nie jest już secesyjna, nie dekadencka i nie witalna. Kobiety wiejskie chodzą w kurtkach i beretach, a jest tak nieznośnie gorąco. Zaraz zacznie padać. Spadło już kilka ciężkich kropel. Ale nie więcej. Wypogodziło się, wyszło słońce. Malwa z ubiegłego lata przesadzona w stanie agonalnym rośnie jak wściekła wypuszczając kępy liści i zabiera teren irysom. Ach, rośliny jak ludzie, rozpychają się łokciami, jedna nieuwaga, a zniszczą sąsiadów. A przecież Sieć jest tak ogromna i wszystkie blogi się mogą zmieścić, broń Boże tylko o nich mówić. O szpitalnych zgonach też się nie mówi. Wywożą i już, łóżko zasłane na nowo, jakby nikt tam wcześniej nie leżał. Można położyć nowe ciało, można założyć nowy blog. Tylko domy na wsi trwają niewyburzone, nieobjęte planami architektów dbających o odnawianie cywilizacji. Wiosna je trochę uwzniośli – zasypane płatkami kwitnących drzew owocowych, niczym domki zamknięte w szklanych kulach jarmarcznych, w których jak nimi potrząsnąć, pada wiecznie śniegu. Ale one są przestrzenią otwartą na pola, na lasy i na autostradę.
Dlatego wieś, mimo śmierci wychodzącej z komina każdego na dachu domu jest wiosną tak optymistyczną.

Zaszufladkowano do kategorii 2014, dziennik ciała | Otagowano , | Dodaj komentarz

RÓŻEWICZ

Kiedy się odwróciłam od okienka wypożyczeń trzymając pod brodą stos ośmiu książek i kierując się do szafki, drogę zastąpiła mi młoda blondynka z chłopakiem trzymającym cały czas włączoną kamerę.
– Co sądzi pani o twórczości Różewicza? – Blondynka podstawiła mi mikrofon pod brodę, a wysoki chłopak non stop filmował.
– Ale ja właśnie jestem po rwaniu zębów! I pan filmuje! I jestem bez makijażu!
– Kilka słów o Różewiczu, kolega będzie filmował z góry – prosiła ładna blondynka przymilnie.
– Wie pani, że dzisiaj umarł?
– Tak, usłyszałam z drugiego pokoju, że zmarł, mama miała włączony telewizor.
– Cóż, udało mu się do końca wygrać z władzą, z reżimem. Właściwie zawsze był hołubiony przez wszystkie zmieniające się ekipy nie wchodząc z żadną we współpracę. Tak sobie tylko z nią igrał, jak drukował w „Trybunie Robotniczej” w latach pięćdziesiątych… Taki powinien być artysta, zawsze obok…
– ??? – Blondynka zaciekawiona podsuwała coraz bliżej mikrofon do moich dziąseł, które właśnie przestały krwawić. (Dentysta, młody chłopak, młodszy od mojego najmłodszego syna o pięć lat nie zgodził się na totalną ekstrakcję. Wynegocjowałam tylko siedem zębów, które rwał sukcesywnie po dwa na jednej wizycie od miesiąca. – Przecież to są zdrowe zęby – dentysta czuł, że łamię jego etykę lekarską i że chcę się ich pozbyć jedynie z własnej wygody. I miał rację, ja, jak Stanisława Przybyszewska wyrywam, by tylko już pisać i by mi nic w pisaniu już nie przeszkadzało.)
– Ależ pan filmuje, a ja nie mam zębów – jęknęłam i wtedy kamerzysta podniósł kamerę jeszcze wyżej.
– Różewicz to wielki ironista – kontynuowałam sepleniąc. Dzięki temu dystansowi jego poezja jest cały czas aktualna, jest właściwie taka sama jak dzisiejszych młodych poetów, którzy wcale nie piszą Różewiczem, tylko piszą tak jak dyktuje im duch epoki, w którym żyją. Zatem Różewicz jest obrazoburczy i anarchistyczny, taki właśnie jak w ostatnim „Kup kota w worku”.
Ja nie lubię polskiej poezji lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, ale Różewicz do końca był sobą i pisał właściwie tak samo, tak samo współcześnie. Cenię Różewicza, bo to właściwie banalista, pisał oczywistości, chociażby to, że nie znamy bliskich, że nie wiemy, jaki mają kolor oczu… a jednak to jest podane tak jak powinna robić poezja, nie dydaktycznie, a odważnie pisać o tym, o czym wszyscy wiedzą, tylko jakoś sobie zapomnieli… Odwaga to grunt poezji…
– To może wszystko? – spojrzałam na kamerę błagalnie i przestraszona.
– Pani nazwisko? – Blondynka schowała mikrofon i wyjęła zeszyt i długopis.
– Ależ, ja nie mam zębów – jęknęłam. Ewa Bieńczycka. I prowadzę blog literacki „na druk jeszcze za wcześnie” . Nic jeszcze nie wydałam.
– „Na druk jeszcze za wcześnie! – zaśmiała się blondynka notując wszystko w zeszycie.

Gdy schodziłam do podziemi biblioteki, do sali mikrofilmów, kątem oka zauważyłam kilka sprzątaczek myjących szklane gabloty w holu biblioteki.
Wracając przez zamknięciem biblioteki w gablotach leżały już otwarte tomiki poezji Tadeusza Różewicza, fotografie i unikalne druki dotyczące jego drogi twórczej. Stała już na sztaludze, oprawiona w antyramę fotografia uśmiechniętego Różewicza wydrukowana na kolorowej drukarce laserowej z wkomponowanym napisem: Tadeusz Różewicz 9 października 1921 – 24 kwietnia 2014.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | 51 komentarzy

Lata pięćdziesiąte. Krystyna. Rozdział V.

Pewna kobieta suknię ujrzała
W wystawie sklepu Emhade.
Zieloną w kwiaty i nawet tanią,
Wchodząc więc, woła za ladę:

„Suknię zieloną w kwiaty poproszę
Z daleka po nią przychodzę!”
A sprzedawczyni mówi spode łba:
„Nic nie ma, a ja nie urodzę”.

Na to kobieta nieustraszona
Palcem wystawę wskazuje,
Lecz sprzedawczyni mówi: „Akurat!”
I już się nią nie zajmuje.

Dzielna kobieta krzyknęła: „Czekajcie,
Ja was przed sądem urządzę
Żeście mi sukni nie chcieli sprzedać
Za moje własne pieniądze.

Już jest przed sądem, już skargę wnosi
A sędzia gniewem zapłonął
Wstał, tupnął nogą i kazał sprzedać
Powódce suknię zieloną.

„Ja tu was” – mówi – „zaraz oduczę
Z klientów robić balony”.
Ach, zadrży teraz i się uzdrowi
Nasz handel uspołeczniony.
[Stefania Grodzieńska „Szpilki” 1959]

Krystyna nie miała takich ambicji jak bohaterka wiersza Grodzieńskiej, obywatelka Katowic, której incydent w sklepie został przykładowo nagłośniony w prasie codziennej i stał się pożywką dla reżimowych satyryków. Nie interesowała się handlem uspołecznionym i nie śledziła wystaw sklepowych. Jeśli sąsiadki powiadomiły ją, że coś rzucili do sklepów, szła posłusznie do kolejki, bo wiedziała, że ta informacja jest prawdziwa i nie wytraci tam niepotrzebnie energii i przyniesie coś do domu.
Nie zdarzało się, by towar wystawiony w witrynie, na dodatek z niską ceną był dostępny w sprzedaży. Obowiązywała zasada, że towaru z wystawy się nie sprzedaje, bo został tam ustawiony jako dekoracja przez dekoratora, któremu witryny sklepowe zatwierdzał cenzor. Naruszenie scenerii witryny sklepowej było nie do pomyślenia przed zmianą dekoracji, łączyło się to z sabotażem i taka samowolka mogła skończyć się nie tylko wyrzuceniem z pracy kierownika sklepu i personelu, ale nawet więzieniem. Witryny sklepowe służyły do celebracji świąt politycznych, których było tak dużo w ciągu roku kalendarzowego, że każda zmiana ich wystroju sygnalizowała nadchodzące, kolejne święto. Dlatego warto było nie zwracać na nie uwagi. Większość przechodniów znieczulała się do tego stopnia, że nie czytała transparentów, napisów w witrynach i anonsów gazetowych donoszących z entuzjazmem, co jest już bez problemu dostępne w sklepach. Reporter „Trybuny Robotniczej” cieszył się, że telewizory w sklepie na Pocztowej już właściwie się kończą i trzeba nowe przywozić z magazynów. Wszyscy wiedzieli, że żeby kupić telewizor na Pocztowej, trzeba mieć talon lub jakieś inne pozwolenie jego zakupu, najczęściej firmowane, jako nagroda z polecenia zakładu pracy.
Mimo wszystko telewizorów na Koszutce przybywało. Doszło do tego, że po powrocie z wakacji z Wisły, w mieszkaniu Rudka z oglądających telewizję został jedynie Horoszczak, który uważał, że telewizor psuje wzrok i trzeba go oglądać z dużej odległości. Rudek, zniesmaczony programami telewizyjnymi przeniósł go ze swojego pokoju do dużego pokoju i postawił koło balkonu, a Horoszczaka posadził w przedpokoju. Horoszczak osiem lat temu w czasie separacji Rudka z Krystyną swatał mu swoją córkę i teraz czuł się jak niedoszły teść Rudka i przychodził z parteru na trzecie piętro do mieszkania Rudka na wszystkie mecze hokejowe. Siadał na krześle w przedpokoju, by oglądać je przez całą długość dużego pokoju. Kiedy wróciła Krystyna z wakacji, starła się Horoszczakowi nie wchodzić w linię wzroku. Jednak idąc po coś do pokoju – a było to nieuniknione – zasłaniała sobą malutki ekran. Wtedy Horoszczak zniecierpliwiony przechylał głowę, gdyż najprawdopodobniej Krystyna nieświadomie wchodziła w momentach dla meczu najważniejszych, o czym świadczył podniesiony, histeryczny głos spikera.
Krystynę mało to wszystko obchodziło i mało przejmowała się Horoszczakiem. Również niewiele obeszła ją wizyta mecenasa Janeczka, który wstąpił do Katowic z Przemyśla, jadąc do córki Maryśki do Wrocławia, studiującej tam medycynę. Mecenas Janeczek siadł wieczorem na krześle Horoszczaka w przedpokoju, bo też nie chciał sobie zniszczyć oczu i oglądał z dziećmi Diseny’a, ich ulubiony program. Wyglądało to tak, że Andrzej, jako niezdiagnozowany krótkowidz siedział z nosem przy ekranie, Ewa na tapczanie, a z przedpokoju dolatywał głos mecenasa Janeczka wygrażający psu Goofiemu:
– Do czego to podobne – grzmiał mecenas Janeczek.
– Jakie to niepedagogiczne! Jak można walić młotkiem po głowie, zrzucać z dachu wieżowca i pokazywać to dzieciom?
Krystynę nie obchodziły nic a nic opinie mecenasa Janeczka o programie dziecięcym. Była myślami gdzie indziej, jej mózg zajmował Rudek, który znowu zapełnił po wakacjach meblami jej pokój, używając w swoim pokoju wygodne, przedwojenne meble zaprojektowane przez jej ojca w stylu konstruktywizmu. Postanowił cały swój twórczy potencjał przeznaczyć na urządzenie pokoju Krystyny i dzieci motywując to wyrzutami sumienia, że zagarnął dla siebie wszystkie meble. Rudek naśladował wprawdzie najnowsze trendy w światowym meblarstwie, ale materiały, jakich używał były nie do zniesienia. Otyła Zosia, która zaraz przyszła je zobaczyć, usidławszy na trójnogim taborecie z wcinającym się w pośladki metalowym kółkiem na środku, pomalowanym czarną, nigdy nie wysychającą emalią i owiniętym czerwonym winylem, od razu zgięła swoją masą taboret. Spanikowana Krystyna chciała po jej wyjściu go naprostować, ale już się nie dało. Rudek wyginał pręty zbrojeniowe na specjalnie skonstruowanym kopycie i jeden stołek z pozostałych trzech pozostał już krzywy.
W rogu tak ciasnego pokoju stały jeszcze nieposkładane elementy tapicerowanych foteli, które Krystynie spędzały sen z powiek, gdyż Rudek był po wsiowemu nerwusem i Krystyna po prostu się go bała. Również bały się go dzieci. Toteż posłusznie z rozpoczęciem roku szkolnego siadły do nowej konstrukcji ojca, czyli do stolika do odrabiania lekcji.
Z powodu ciasnoty stolik ten, na metalowych nogach miał niewielki, półmetrowy blat, który można było na czas odrabiania lekcji poszerzyć dwoma rozkładanymi blatami wysuwanymi od spodu na konstrukcji z dwóch kątowników przyciętych i pospawanych na budowie.
Andrzej z Ewą odrabiali lekcje niemal ocierając się głowami, na przeciw siebie, a każde położenie dodatkowej książki na rozłożone blaty i macierzystą powierzchnię stolika było walką o miejsce i terytorium. Rudek pomalował wszystkie kawałki płyt paździerzowych, z których wykonał stolik lekcyjny bezbarwnym lakierem i obił krawędzie listewkami, które pomalował na czerwono. Dodatkowo wykonał lampkę nocną na stojaku z małej płytki pilśniowej z wyciętym po pikasowsku owalem na dłoń. Krawędzie pomalował na czerwono, a całość bezbarwnym lakierem. Wszystko w dalszym ciągu śmierdziało niewywietrzonym paździerzem, a powierzchnia mająca strukturę spilśnionych wiór i była nierówna.
Krystynę jednak i to już nie troskało, właściwie zobojętniała na wszystko. Prace domowe w miarę wzrostu i obsługi dzieci, a także stuprocentowej obsługi Rudka, stawały się nieznośne. Pralkę, którą udało się jej wreszcie kupić musiała podłączać kilkoma przedłużaczami, gdyż jedyny kontakt elektryczny był w kuchni, a przedłużacze przerzucała przez okienko łączące ubikację z kuchnią, by móc zużytą wodę z pralki wlewać do wanny i moczyć tam skarpetki w jeszcze „dobrej” wodzie z mydlinami. Ucieszyła się z lodówki, wprawdzie nie takiej, jaką Józek kupił Zosi – podobnej do tych z filmów amerykańskich, wielkości człowieka – ale zawsze. Jednak wkrótce sąsiedzi dowiedzieli się i o lodówce. Hechliński zapraszał co jakiś czas do swojego mieszkania miłośników swojego śpiewu, gdyż żona nie pozwoliła mu pracować w charakterze tenora w Operze Bytomskiej mimo ukończenia szkoły muzycznej w Zabrzu z najwybitniejszymi wynikami. Potrzebował lodówki na gwałt, gdyż goście musieli jeść smakołyki na miarę arii, które wyśpiewywał. Nim Hechlińska z pierwszego piętra wniosła na trzecie tacki z maleńkimi ciasteczkami przekładanymi maślaną masą, Krystyna opróżniała lodówkę przenosząc swoje wiktuały na balkon. Potem do późnej nocy niosły się po klatce schodowej jęki Jontka, groźby Stefana, przerażenie Rigolletta, zawodzenia Leńskiego i dużo pieśni religijnych. Nazajutrz w drzwiach zjawiała się Hechlińska z maleńkim talerzykiem, gdzie ułożone były po ciasteczku każdego gatunku w podzięce za użyczenie lodówki. Ciasteczka te Krystyna kroiła na jeszcze mniejsze kawałeczki, by każdy z domowników mógł skosztować smakołyków Hechlińskich, wykonanych według przedwojennych lwowskich receptur.
Krystyna w trakcie krochmalenia i prasowania pościeli, koszul Rudka, krawatów, chusteczek do nosa i kołnierzyków dzieci do szkoły, bo musiały być codziennie świeże, myślała już o wakacjach w Przemyślu. Wanda pisała z Przemyśla, że w to lato jej syn z rodziną jedzie na wczasy nad morze i dom będzie wolny. Krystyna miała już dość wakacji w Wiśle i zapragnęła spokoju i odpoczynku u swojej mamy. Szczególnie, że Wanda pisała, że kupiła okazyjnie z zagranicznej paczki kupon cienkiej wełny w kolorze zieleni veronese’a i można z niego uszyć modną, wąską sukienkę, a nawet bolerko, ale Krystyna musi przyjechać, by krawcowa mogła sukienkę dopasować.
Ale był dopiero wrzesień i na razie Krystyna głowiła się, jak zebrać wystarczającą ilość gazet na makulaturę dla dzieci do szkoły. Zdecydowała oddać swoje ulubione „Przekroje” z rubryką mody Barbary Hoff na szczupły stos papieru, który wiązała na krzyż sznurkiem i kładła w przedpokoju.

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | Dodaj komentarz

WESOŁYCH ŚWIĄT WIELKANOCNYCH 2014

Trybuna Robotnicza z 8 kwietnia 1950

Zaszufladkowano do kategorii 2014, dziennik ciała | Dodaj komentarz

Lata pięćdziesiąte. Rudek. Rozdział VIII.

Prowadząc kumoterskie rozmowy w godzinach pracy, tracisz cenny czas w współzawodnictwie!
[Afisz propagandowy lat pięćdziesiątych]

Rudek nie mógł się przyzwyczaić do nowej sytuacji w lipcu 1959 roku po opuszczeniu malowniczych ziem okolic Bogatyni. Został z powrotem przeniesiony do Biura Projektów Górniczych do Katowic z Kopalni Węgla Brunatnego „Turów” w czasie, gdy Krystyna z dziećmi była na wakacjach w Wiśle Głębcach.
Intensywnie powrócił do wykonywania kolejnych krzeseł z prętów zbrojeniowych, spawanych na budowie wraz z kółkiem, które umieszczał w środku siedziska w kształcie trójkąta i łączył je czerwonym sznurem winylowym. Nawet i ta, zdawałoby się, radosna twórczość nie dawała mu satysfakcji.
Szedł codziennie pięć minut do pracy ze swoją skórzaną teczką mijając ogromny plac budowy, jakim była w dalszym ciągu Koszutka. Wprawdzie uchwałą ubiegłoroczną Komitet Ekonomiczny Rady Ministrów zobowiązał wszystkie budowy w Polsce Ludowej do oddawania domów otynkowanych i wszelkie opóźnienia miano zakończyć do 1967 roku, to jednak otynkowanych domów w dalszym ciągu nie było.
Mimo stojących ciągle żurawi i prowizorycznych baraków dla robotników rozsianych po całym osiedlu, plac przed biurowcem był nieuporządkowany, to jednak biurowiec w którym pracował Rudek był sfinalizowany i stanowił wraz z kominem kotłowni dominantę osiedlowego pejzażu i rozpoznawalną dla osiedla budowlę wśród jednakowych, trzy piętrowych bloków z czerwonej cegły.
Biurowiec był tak imponujących rozmiarów z tak wielką liczbą okien, że zastępował nocami osiedlowe latarnie. Pracownicy w ramach współzawodnictwa i wykonywania projektów ponad plan pracowali w tym gigantycznym budynku nocami, a placówka zatrudniała ponad 3000 pracowników w 400 pomieszczeniach i okna świeciły się na okrągło. W tym siedmiokondygnacyjnym (i jednej kondygnacji podziemnej) molochu o powierzchni 13,5 tys. m kw. Rudek stanął za deską kreślarską trzymając w ręce swój nieodłączny suwak. Z okien pracowni TP311 widział, jak buldożery wkroczyły już na teren ogródków działkowych nie czekając na zbiory i brutalnie niszczyły uprawy jego sąsiadów: Danusi, Jana, rodziców Edka i rodziców Marzenki. Nie zastanawiał się, co będzie tam budowane. Stała już siedmiopiętrowa podkowa z windami i szkielet 10 kondygnacyjnego punktowca, a kolejne pięć identycznych szkieletów już zarysowywało się pracami przygotowawczymi na placu budowy. Jednak Rudka to wszystko nie interesowało i nie cieszyło, ani nie martwiło. Jego koledzy biurowi, których znał jeszcze ze studiów zapisawszy się do partii, szybko pięli się po szczeblach kariery zawodowej zajmując kierownicze i dyrektorskie stanowiska, on tymczasem spadł do pozycji projektanta. Nie interesowały go też praktyki kolegów w pracowni, którzy, by spełnić obowiązek wykonania zawyżonej normy wydrapywali żyletką datę na kalce by pod koniec miesiąca stare rysunki przedstawić jako nowe. Przeciwnie, zabierał robotę do domu, starając się sumiennością odpracować cząstkę wolności. Nie znosił dusznej atmosfery biura, walających się wokół dzienników polskich i sowieckich, które w czasie przerwy śniadaniowej jednak dla własnego bezpieczeństwa przeglądał. W Trybunie Robotniczej przeczytał spolszczenie artykułu z „Komsomolskiej Prawdy”, tytuł gazety pisany był wersalikami i artykuł, jako priorytetowy znalazł się na pierwszej stronie, że święta państwowe nie wytrzymują konkurencji z kościelnymi i że trzeba coś z tym zrobić. Te tajne instrukcje z pierwszych stron gazet codziennych nigdy nie były obojętne Dyrekcji Biura. Toteż święto 22 Lipca zobligowało wszystkie pracownie do dekoracji okien i na dodatek iluminacji nocnej w ten sposób, by dla wszystkich mieszkańców osiedla było wiadome jakie to święto. Rudek i w tych inicjatywach nie uczestniczył spychając się na coraz gorsze pozycje w pracowni. Trudno też rozmawiało się z kolegami, nikt nie wiedział, co można, a czego wypowiadać nie należy.
Dowiedziawszy się z gazet o Uchwale Rady Ministrów z 5 maja 1958 w sprawie dodatków do uposażenia za znajomość języków obcych dla pracowników Komitetu Współpracy Gospodarczej i Naukowo-Technicznej z Zagranicą przy Radzie Ministrów, Rudek rozpoczął panicznie naukę piątego obcego języka. Jego wybór, ze względu na znajomość łaciny, padł na hiszpański. Hiszpańskiego uczył się w domu jednocześnie czyniąc starania o przyjęcie go do Wyższej Szkoły Ekonomicznej na Kurs Problematyki Społeczno-Ekonomicznej krajów gospodarczo zacofanych. Niestety, na taki kurs mógł skierować go tylko macierzysty zakład pracy. Toteż Rudek wszczął starania o zmianę pracy. Huta Szkła „Warta” w Sierakowie Wielkopolskim zaproponowała Rudkowi służbowy domek jednorodzinny i stanowisko głównego inżyniera budowy Huty. Również dyrekcja Kopalń i Zakładów przetwórstwa Siarki w „Tarnobrzegu” zgłosiła chęć natychmiastowego zatrudnienia. Rudek w końcu przyjął ofertę Elektrowni Łagiszy w Budowie, do której w Będzinie mógł dojeżdżać, gdyż kursy w Katowicach mające dać mu szansę na wyjazd zagraniczny stawały się coraz bardziej realne.
Rudek po pracy w przerwie robienia mebli oglądał telewizor. Zwiększono pory nadawania do trzech dni w tygodniu, a w niedzielę nawet z okazji 22 lipca uroczystość obchodów na Stadionie Dziesięciolecia Manifestu Lipcowego w Warszawie transmitowano już o godzinie jedenastej. Jednak większość programów była dla dzieci. Dyskusje toczące się w programach publicystycznych go nie interesowały, zresztą zazwyczaj dźwięk był tak okropny, że nie można było niczego zrozumieć, a jak był poprawny, to też nie. Pogadanki redaktora Kubiczka o heroicznej pracy w telewizji go drażniły. Występy rewiowe bułgarskich i rumuńskich artystów z Filharmonii Śląskiej mu się nie podobały. Meczów hokejowych nie cierpiał. „Żołnierz królowej Madagaskaru” wystawiony przez telewizję warszawską go oburzył i wcale się nie śmiał. Filmu „Lecą żurawie” nie zrozumiał. Nie miał pojęcia, dlaczego prasa polska tak się o nim rozpisuje, a Trybuna Robotnicza po nagrodzie w Cannes zapełnia bałwochwalczo szpalty. Najbardziej zirytowała go ostania scena, gdy kobiety kwiatami witają na peronie pociągi z powracającymi z wojny żołnierzami-bohaterami. Sam nie był na wojnie, ale widział przecież, jak to wszystko wyglądało, toteż z całą pasją i gniewem powrócił do wyplatania taboretów czerwonym winylem.
Na parter do środkowego mieszkania wprowadzili się Morawscy, oboje inżynierowie z maleńkim Witkiem i pięcioletnią Danką. Rudek, by jakoś przywitać nowych sąsiadów i wkupić się w ich łaski zabrał swoim dzieciom wszystkie dziecięce bajki i podarował Morawskim.
By podlizać się Krystynie zakupił w sklepie górniczym lodówkę. Wprawdzie najmniejszą, bo tylko taką udało mu się kupić. Nie mając pomarańczowego wartburga jak Józek, ani tak dużej lodówki jak Zosia, chciał jednak na powrót Krystyny z wakacji oprócz nowych mebli jakąś niespodziankę przygotować. Józek pracował od studiów na krakowskim AGH w Głównym Instytucie Górnictwa i nie zamierzał do emerytury zmieniać pracy. Józek też był bezpartyjny, ale jakoś jemu się pracować udawało.
Rudek wiedział, że górnik Wincenty Pstrowski dostał w nagrodę za swój wyczyn pięciolampowe radio i że to był najlepszy prezent, jaki można było w tych czasach dostać. Tylko słuchanie radia dawało Wolność. I dlatego radio, jako jedyne trofeum, jakie przywiózł sobie z pobytu w Turoszowie, cenił sobie najbardziej.

Zaszufladkowano do kategorii lata pięćdziesiąte | Dodaj komentarz

ŁUGOWSKA

Szkolny pamiętnik Niny Ługowskiej wydano drukiem na podstawie notek śledczych NKWD w 2001 roku, a jego zapiski kończą się 3 stycznia 1937 w roku Wielkiego Terroru.
Zapiski przygotowane do druku podobno są skrócone o połowę, tak jak było z „Dziennikiem” Anny Frank. Redaktorzy zrezygnowali z monotonności powtórzeń dla czystości ogólnej wymowy dokumentu.
Przeczytałam tę książkę spolszczoną w 2006 roku ze względu nie na Stalina – czym kierowali się wydawcy szukając przyczyn masowych represji wobec wrogów ludu spowodowanych decyzją Biura Politycznego – ale na sowiecką szkołę, którą mała Nina odmalowuje na kartkach swojego zeszytu.
Wbrew wstępowi Jana Gondowicza, który charakteryzuje autorkę jako zezowatą nastolatkę pozbawioną nie tylko urody, ale i talentu literackiego – czym chyba można tłumaczyć brak kontynuacji pisarskiej pasji po odbyciu pięcioletniej kary w Gułagu za zapisanie w intymnym pamiętniku dwóch niepochlebnych zdań o Stalinie – odebrałam jej zapiski właśnie jako wielką literaturę. I też wbrew wszelkim anonsom księgarskim o tej książce, dla mnie jej bohaterem nie jest ani Ługowska, ani Stalin, lecz sowiecka szkoła.
O szkole przez pięć lat zapisków Niny dowiadujemy się niewiele. Nina nie portretuje nauczycieli, sporadycznie wspomina o przedmiotach, które wkuwa i z których jest celująca i tych, których nie chce się uczyć, bo szkoda jej na nie czasu. A jednak z tych ułamków pisanych mimochodem, tematów bardziej nieobecnych i przemilczanych, czytelnik z powodzeniem odtwarza atmosferę gimnazjum moskiewskiego niepozbawionego ambicji uczenia na wysokim poziomie, jednak dla tak wrażliwej uczennicy, jaką jest Nina Ługowska, bezużytecznego.
Być może, że właśnie monotonia tych zapisków łamana uwagami o szkolnych chłopakach, które też stają się wskutek braku wzajemności monotonne, zapiski te mogą być postrzegane jako nudne i o niczym. Mantra opisu na jednakowym poziomie emocjonalnym, gdzie opis ojca skazanego przez NKWD na banicję, potajemnie odwiedzającego swoje moskiewskie mieszkanie, bo ma zakaz przyjazdu do Moskwy, ma coś chorego właśnie wskutek chłodnego zapisu tej, podanej mimochodem informacji. Nina zdaje się o wiele bardziej świadoma tego co się dzieje w ich rodzinie od starszych od niej sióstr bliźniaczek i bardziej za nią odpowiedzialna. Wie, że rodzina jest represjonowana, inwigilowana i skazana na nędzę za młodzieńczą opozycyjność ojca wobec reżimu i też jego poglądy podziela. Jednak jej odmowa udziału w politycznych organizacjach szkolnych i walka o miejsce w społeczeństwie, z którego jej rodzina jest wykluczona, jest najprawdopodobniej bez znaczenia. Właśnie ta pasywność i pesymizm Niny, próba samobójcza i równoczesna niesłychana młodzieńcza witalność, erotyzm i pragnienie wydobycia się z pułapki życiowej zastawionej przez Historię, dowodzi ambiwalencji natury ludzkiej i tego, że tak niewiele trzeba, by zabić wolę życia w człowieku, który zaledwie zaczął świadomie żyć, i tak niewiele, by ją wskrzesić i rozbudzić.
Pod koniec dziennika Nina bezskutecznie próbuje dostać się na moskiewskie uczelnie mimo wzorowych świadectw i zdanych egzaminów. Represja jest w delikatnych, troskliwych i grzecznych odmowach przyjęcia Niny do szkoły wyższej, gdzieś w tle jedynie. W tle jednostajnej narracji w mieszkaniu przeprowadzają rewizję, ojciec zostaje osadzony w więzieniu:
„(…)A tata siedzi na Butyrkach. Siedzi ze swoją dziką i bezradną nienawiścią, ze swoją energią i zdolnościami, i tymi dużymi oczami. Dzisiaj byłam w Politycznym Czerwonym Krzyżu* i złożyłam podanie. Ciekawa instytucja, czyni wokół siebie wiele szumu, ale kompletnie nic nie robi. Słyszałam od innych, że sprawy ciągną się u nich po kilka lat i nic z tego nie wychodzi. Mnóstwo ludzi, pomieszczenie wygląda jak chlew. Petentom odpowiada się mniej więcej, że „się postaramy, ale wątpliwe, że da się coś zrobić”. Znakomita odpowiedź.(…)”
(* Polityczny Czerwony Krzyż działał od 1917 r. pod kierownictwem J. Pieszkowej, pierwszej żony Maksyma Gorkiego. Pomoc więźniom – prawna, materialna, lekarska – polegała na przekazywaniu podań o zmianę warunków przetrzymywania więźniów i złagodzenie losu skazanych, wynajmowaniu adwokatów w procesie wstępnego śledztwa i rozprawy sądowej, zaopatrywaniu aresztowanych w żywność, lekarstwa, odzież, gazety i książki. J. Pieszkowa miała też zezwolenie na odwiedzanie więzień i obozów koncentracyjnych i przyjmowanie podań od więźniów. Ale chyba najważniejszym „przywilejem” organizacji była możliwość otrzymywania z OGPU wiadomości o miejscu pobytu aresztowanych i postępach śledztwa w ich sprawach. Od początku lat trzydziestych władze niemal nie zwracały uwagi na starania tej organizacji)
[Nina Ługowska „Chcę żyć Dziennik radzieckiej uczennicy 1932-37” przełożyła Ewa Niepokólczycka]

Fabuła dziennika Ługowskiej się urywa. Wiemy, że w tych latach z powodów politycznych zostało skazanych na śmierć 681692 osób. W Gułagu, zakładach poprawczych, więzieniach liczba ofiar w latach 1937-1938 sięgała 1 mln osób. W latach 1936-1939 zostało aresztowanych ponad 1,2 miliona komunistów, co stanowiło połowę całkowitej liczby partii komunistycznej. Według Andrieja Sacharowa uwolniono 50 tysięcy osób, a reszta została rozstrzelana (600000), lub zmarła w obozach.
Jednak rodzina byłego członka Komunistycznej Partii lewicowych eserowców Siergieja Fiedorowicza Rybina-Ługowskiego wróciła w całości po pięcioletnich robotach przymusowych na Kołymie. Rodzice zrehabilitowani przez Chruszczowa zmarli w 1950, a Nina poślubiwszy na Kołymie malarza, swoje życie po zsyłce oddała też malarstwu wyrzekłszy się raz na zawsze pióra.

To, że rękopisy nie płoną zawdzięcza pisarka Ługowska jedynie archiwum NKWD, gdyż jej jedyny pisarski dorobek – pensjonarski dzienniczek – musiał nie zniszczony pozostać w aktach, jako jedyny dowód jej winy na mocy której siedemnastoletnią dziewczynę skazano na zsyłkę na Syberię. Wyleczył on zapewne na całe życie z nałogu pisania bezpowrotnie unicestwiając jej talent pisarski.
Ale, jak morderca, który zawsze wraca na miejsce zbrodni, tak i te archiwa wróciły w XXI wieku, by jeszcze raz spotkać się ze swoją ofiarą.

Ku wstydowi, czy ku przestrodze, pamiętniczki-powierniczki małych dziewczynek budzą lęk.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , , , , , , | Dodaj komentarz

Dziennik miejski (11)

25 marca 2014, środa. Kilka minut się spóźniłam, bo pobłądziłam i zapomniałam gdzie się wchodzi, wszystkie bloki takie same.
Kiedy zdyszana wpadłam do sali, Małgosia siedziała w pierwszym rzędzie i na mój widok ucieszyła się tak, jakbym była jej najbliższą krewną.
Jak spotykam przypadkowo Małgosię na ulicy, nigdy się nie witamy, nie całujemy, nie podajemy sobie ręki, ot jakoś tak to załatwiłyśmy, że po pierwszej wymianie zachwytów ze spotkania wymieniamy kilka zdań i udając obustronnie pośpiech, szybko kończymy rozmowę starając się iść w przeciwnych kierunkach. Dzisiaj Małgosia jednak siedziała i ja nie wiedząc, co zrobić po jej entuzjastycznym okrzyku, chwyciłam ją rozpostartymi ramionami za jej ramiona, jednak wobec nieruchomości jej ciała zastopowałam i zawstydzona cofnęłam ręce.
Usiadłam obok. Prócz przewodniczącej zebrania, jej sekretarki i Małgosi w sali nie było nikogo i dopiero teraz zorientowałam się, że ten aplauz zawdzięczam nie sobie, a tylko kworum. Zebranie beze mnie nie odbyłoby się i nie można by było głosować nad ustawami, które w dniu dzisiejszym, na Zebraniu Wspólnoty Mieszkaniowej miały zapaść, a jak głosiło listowne zaproszenie, ustawy były niezwykle ważne. Dwie osoby, jak stwierdziła przewodnicząca, są wystarczającą liczbę do otwarcia zebrania.
Przewodnicząca odczytała kilka ustaw i podniosłyśmy z Małgosią ręce. Po tych formalnościach zgłosiłam nieśmiało prośbę o wywieszenie w klatkach schodowych informacji, o numerach alarmowych na wypadek awarii. Ostatniej soboty woda nie wiadomo jakim sposobem pokonała skorupę ścian i przedostała się cuchnącym strumieniem do pokoju, zalewając mieszkanie niżej, które wynajmuje studentkom Małgosia.
– Szukałaś mnie pod nazwiskiem panieńskim – a tam gdzie mieszkam, nikt nie zna tego nazwiska – Małgosia zwróciła się do mnie, a potem do przewodniczącej opisując awarię ostatniej soboty przejmując całą uwagę na swoje mieszkanie, mimo, że jak zauważyła, jest po niej jedynie niewielki ślad na suficie.
– Ale – zakończyła – ponieważ właśnie remontowałam to mieszkanie, należy się odszkodowanie.
– Tak – powiedziała przestraszona przewodnicząca. Stare rury centralnego ogrzewania w ścianach będziemy usuwać sukcesywnie. Ten odcinek został już wymieniony i jesteśmy ubezpieczeni. Kiedy można się z panią umówić i zrobić zdjęcia?
Zaczęły się długie negocjacje Małgosi co do pory dnia jak i samej daty, bo Małgosia właśnie rozpoczęła następny kierunek studiów i jest osobą niezwykle zajętą. Nie miałam pewności czy ekipa szacująca straty zdecyduje się zaglądnąć do mojego mieszkania, w którym zniszczenia są o wiele większe.
Zatem nieśmiało zgłosiłam nową prośbę, jako lokatorka mieszkającej pod dachem na trzecim piętrze. Teraz gołębie bardziej świadome korzyści ulatniania się ciepła z kominów wentylacyjnych zatykają je gniazdami już od stycznia znaszając tam w dziobkach materiał budulcowy i szczelnie zatykając kanał wentylacyjny. Ostatnio kominiarz wezwany z powodu braku wentylacji był zbyt leniwy, by wejść na dach i oczyścić komin, napisał lustrując mieszkanie, że trzeba wymienić, niedawno przecież wymieniane okno kuchenne. Kominiarze nie chcą wchodzić na dachy, trudnią się teraz żebractwem, roznosząc po domach kalendarze z wizerunkiem kominiarza w cylindrze, oraz pocztówek na Wielkanoc, żądając za to jałmużny. Dlatego trzeba rozpocząć negocjacje z gołębiami – zakończyłam wyjmując z torebki jako dowód pocztówkę od domokrążnego kominiarza, przedstawiającą jurnego chłopaka w cylindrze ubranego w czarny uniform z dwurzędowymi miedzianymi guzikami, trzymającego w dłoniach złotą podkowę i jajo, na którym namalowany był zając.
Zapadło milczenie, więc dodałam pojednawczo, że widocznie brać kominiarska zbiera pieniądze na zakup kapeluszy na targach staroci. Kominiarze borykają się z ciężka sytuacją braku cylindrów na rynku, kapelusze tego kroju podobno nie są, nie wiadomo dlaczego, produkowane. Faktycznie, na ich głowach są teraz czapki-pilotki.
Przewodnicząca zapewniła, że już wkrótce na kominy zostaną nałożone siatki, a sekretarka to zaprotokołowała.
Przewodnicząca już tylko zwracała się do Małgosi pytając ją, jakie ma zakupić pojemniki na segregację śmieci. Małgosia zdawała się być w swoim żywiole znając dokładnie wymiary śmietnika, do którego na poprzednim zebraniu dokupywano kolejne klucze i zamki, które natychmiast przez zbieraczy śmieci zostały po prostu wydłubane i zaniesione do punku złomu. Małgosia podała przewodniczącej wymiary pojemników, które ma zakupić i to z tych większych, by w domu nie śmierdziało.
– Jak to? – zwróciłam nieśmiało uwagę. Przecież do pojemników musi się wkładać opakowania umyte!
Sekretarka westchnęła, że to dodatkowa woda do mycia, która jest bardzo droga.
– Przecież oni to wszystko mielą – zaczęła delikatnie Małgosia z czego wynikało, że i ona jej wnuczka z którą mieszka mają zamiar wrzucać do pojemników plastiki nie umyte.
– Ależ na całym świecie myją! – jak chcemy należeć do dzisiejszej cywilizacji, musimy myć – zakończyłam żarliwie i nagle poczułam, że bardzo zależy mi na tym, by były umyte.
Małgosia tymczasem szybko skierowała rozmowę na bezpieczniejszy papier.
– Ja i moja wnuczka zużywamy mnóstwo papieru! Pełno notatek, zeszytów z naszych studiów, jestem też miłośniczką gazet, no, u mnie tego jest mnóstwo!
– To Małgosiu nie przyznawaj się, bo obciążą cię podwójnymi kosztami za śmieci – zwróciłam się w trosce o małgosine pieniądze, które tak bezsensownie wylatują, jak uprzednio zauważyła, kupując całą popsutą spłuczkę, a nie, jak dawniej, tylko uszczelkę.
Małgosia dumnie przemilczała moją uwagę.
– Starzy ludzie już niewiele wyrzucają – Małgosia próbowała skierować tor rozmowy na inny temat.
– Ależ w tej dzielnicy nie ma już starych ludzi- zaśmiałam się.
– Jak to, a Chrobokowie?- zaoponowała Małgosia. Ona już ledwo się rusza, a on z tym pieskiem też ledwo łazi.
– Gruba Jolka? – Ależ oni są w naszym wieku!
– W naszym? Zdziwiła się Małgosia. Popatrzyłam na jej obrzmiałą twarz pełną zmarszczek. Przypominała twarz jej matki tuż przed śmiercią.
– No a Marysia? Nie dawała za wygraną.
– A ona starsza od Edka? Bo Edek w podobnym naszemu wieku!
– Tak, była zdaje się starsza – dodała niepewnie Małgosia. Też ledwo łazi. Ale ci młodzi to jak się zachowują! Zuzia wynajęła tym dwóm chłopakom i tam rano majtki na bzach, co noc jakieś imprezy.
– To całe szczęście! – ucieszyłam się. – Poznałam ich, fajne chłopaki. Przynajmniej wprowadzają w ten dom życie!
Nagle weszła urodziwa, wysoka dziewczyna w okularach i siadła za nami. Małgosia zwróciła uwagę, by przewodnicząca wciągnęła ją na listę uczestników zgromadzenia, ale nie mogła już, gdyż zebranie zostało przed chwilą zakończone, co zostało wpisane do protokółu. Ale nowoprzybyła mogła zadawać jeszcze pytania.
– Dlaczego – a mieszkanie kupiłam w lipcu – od tego czasu były już dwie podwyżki czynszu? – spytała nowoprzybyła.
– Gdzie ona mieszka – spytałam cicho Małgosię.
– Na miejscu Hechlińskich – odpowiedziała.
Po wyjaśnieniach przewodniczącej powiedziałam, że mieszka na mieszkaniu śpiewaka operowego i pewnie ściany są przesiąknięte jego śpiewem.
– Na Stanisława w maju, na swoje imieniny, śpiewał tak głośno, że z pierwszego piętra dochodziło na trzecie i ten śpiew niósł się do później nocy!
– Tak!- zawtórowała Małgosia, to był wielki talent. A wiecie, że chcieli go przyjąć do Opery w Bytomiu, ale żona się nie zgodziła ze względu na to, że będzie pracował z innymi kobietami i całe życie przesiedział w biurze!
– To był wspaniały sopran! – dodałam.
– Sopran? – dlaczego zmieniasz mu płeć? – zaczęła szydzić Małgosia.
Zaczerwieniłam się i poprawiłam – tfu, tak, tenor! Śpiewał też w kościele i faktycznie, zmarnowany wielki talent.
Nowoprzybyła nic na to nie odpowiedziała. Drzwi się otworzyły i zaczęli wchodzić mieszkańcy sąsiedniej klatki schodowej, której pora zebrania właśnie wybiła.
Kiedy w trójkę wyszłyśmy i chciałam jeszcze z Małgosią pogadać o starych czasach, ona już mnie nie widziała i wyraźnie chcąc wracać z nowoprzybyłą, intensywnie ją zagadywała, a ja skierowałam kroki w przeciwnym kierunku.

Zaszufladkowano do kategorii 2014, dziennik ciała | Otagowano , | 5 komentarzy