Prowadząc kumoterskie rozmowy w godzinach pracy, tracisz cenny czas w współzawodnictwie!
[Afisz propagandowy lat pięćdziesiątych]
Rudek nie mógł się przyzwyczaić do nowej sytuacji w lipcu 1959 roku po opuszczeniu malowniczych ziem okolic Bogatyni. Został z powrotem przeniesiony do Biura Projektów Górniczych do Katowic z Kopalni Węgla Brunatnego „Turów” w czasie, gdy Krystyna z dziećmi była na wakacjach w Wiśle Głębcach.
Intensywnie powrócił do wykonywania kolejnych krzeseł z prętów zbrojeniowych, spawanych na budowie wraz z kółkiem, które umieszczał w środku siedziska w kształcie trójkąta i łączył je czerwonym sznurem winylowym. Nawet i ta, zdawałoby się, radosna twórczość nie dawała mu satysfakcji.
Szedł codziennie pięć minut do pracy ze swoją skórzaną teczką mijając ogromny plac budowy, jakim była w dalszym ciągu Koszutka. Wprawdzie uchwałą ubiegłoroczną Komitet Ekonomiczny Rady Ministrów zobowiązał wszystkie budowy w Polsce Ludowej do oddawania domów otynkowanych i wszelkie opóźnienia miano zakończyć do 1967 roku, to jednak otynkowanych domów w dalszym ciągu nie było.
Mimo stojących ciągle żurawi i prowizorycznych baraków dla robotników rozsianych po całym osiedlu, plac przed biurowcem był nieuporządkowany, to jednak biurowiec w którym pracował Rudek był sfinalizowany i stanowił wraz z kominem kotłowni dominantę osiedlowego pejzażu i rozpoznawalną dla osiedla budowlę wśród jednakowych, trzy piętrowych bloków z czerwonej cegły.
Biurowiec był tak imponujących rozmiarów z tak wielką liczbą okien, że zastępował nocami osiedlowe latarnie. Pracownicy w ramach współzawodnictwa i wykonywania projektów ponad plan pracowali w tym gigantycznym budynku nocami, a placówka zatrudniała ponad 3000 pracowników w 400 pomieszczeniach i okna świeciły się na okrągło. W tym siedmiokondygnacyjnym (i jednej kondygnacji podziemnej) molochu o powierzchni 13,5 tys. m kw. Rudek stanął za deską kreślarską trzymając w ręce swój nieodłączny suwak. Z okien pracowni TP311 widział, jak buldożery wkroczyły już na teren ogródków działkowych nie czekając na zbiory i brutalnie niszczyły uprawy jego sąsiadów: Danusi, Jana, rodziców Edka i rodziców Marzenki. Nie zastanawiał się, co będzie tam budowane. Stała już siedmiopiętrowa podkowa z windami i szkielet 10 kondygnacyjnego punktowca, a kolejne pięć identycznych szkieletów już zarysowywało się pracami przygotowawczymi na placu budowy. Jednak Rudka to wszystko nie interesowało i nie cieszyło, ani nie martwiło. Jego koledzy biurowi, których znał jeszcze ze studiów zapisawszy się do partii, szybko pięli się po szczeblach kariery zawodowej zajmując kierownicze i dyrektorskie stanowiska, on tymczasem spadł do pozycji projektanta. Nie interesowały go też praktyki kolegów w pracowni, którzy, by spełnić obowiązek wykonania zawyżonej normy wydrapywali żyletką datę na kalce by pod koniec miesiąca stare rysunki przedstawić jako nowe. Przeciwnie, zabierał robotę do domu, starając się sumiennością odpracować cząstkę wolności. Nie znosił dusznej atmosfery biura, walających się wokół dzienników polskich i sowieckich, które w czasie przerwy śniadaniowej jednak dla własnego bezpieczeństwa przeglądał. W Trybunie Robotniczej przeczytał spolszczenie artykułu z „Komsomolskiej Prawdy”, tytuł gazety pisany był wersalikami i artykuł, jako priorytetowy znalazł się na pierwszej stronie, że święta państwowe nie wytrzymują konkurencji z kościelnymi i że trzeba coś z tym zrobić. Te tajne instrukcje z pierwszych stron gazet codziennych nigdy nie były obojętne Dyrekcji Biura. Toteż święto 22 Lipca zobligowało wszystkie pracownie do dekoracji okien i na dodatek iluminacji nocnej w ten sposób, by dla wszystkich mieszkańców osiedla było wiadome jakie to święto. Rudek i w tych inicjatywach nie uczestniczył spychając się na coraz gorsze pozycje w pracowni. Trudno też rozmawiało się z kolegami, nikt nie wiedział, co można, a czego wypowiadać nie należy.
Dowiedziawszy się z gazet o Uchwale Rady Ministrów z 5 maja 1958 w sprawie dodatków do uposażenia za znajomość języków obcych dla pracowników Komitetu Współpracy Gospodarczej i Naukowo-Technicznej z Zagranicą przy Radzie Ministrów, Rudek rozpoczął panicznie naukę piątego obcego języka. Jego wybór, ze względu na znajomość łaciny, padł na hiszpański. Hiszpańskiego uczył się w domu jednocześnie czyniąc starania o przyjęcie go do Wyższej Szkoły Ekonomicznej na Kurs Problematyki Społeczno-Ekonomicznej krajów gospodarczo zacofanych. Niestety, na taki kurs mógł skierować go tylko macierzysty zakład pracy. Toteż Rudek wszczął starania o zmianę pracy. Huta Szkła „Warta” w Sierakowie Wielkopolskim zaproponowała Rudkowi służbowy domek jednorodzinny i stanowisko głównego inżyniera budowy Huty. Również dyrekcja Kopalń i Zakładów przetwórstwa Siarki w „Tarnobrzegu” zgłosiła chęć natychmiastowego zatrudnienia. Rudek w końcu przyjął ofertę Elektrowni Łagiszy w Budowie, do której w Będzinie mógł dojeżdżać, gdyż kursy w Katowicach mające dać mu szansę na wyjazd zagraniczny stawały się coraz bardziej realne.
Rudek po pracy w przerwie robienia mebli oglądał telewizor. Zwiększono pory nadawania do trzech dni w tygodniu, a w niedzielę nawet z okazji 22 lipca uroczystość obchodów na Stadionie Dziesięciolecia Manifestu Lipcowego w Warszawie transmitowano już o godzinie jedenastej. Jednak większość programów była dla dzieci. Dyskusje toczące się w programach publicystycznych go nie interesowały, zresztą zazwyczaj dźwięk był tak okropny, że nie można było niczego zrozumieć, a jak był poprawny, to też nie. Pogadanki redaktora Kubiczka o heroicznej pracy w telewizji go drażniły. Występy rewiowe bułgarskich i rumuńskich artystów z Filharmonii Śląskiej mu się nie podobały. Meczów hokejowych nie cierpiał. „Żołnierz królowej Madagaskaru” wystawiony przez telewizję warszawską go oburzył i wcale się nie śmiał. Filmu „Lecą żurawie” nie zrozumiał. Nie miał pojęcia, dlaczego prasa polska tak się o nim rozpisuje, a Trybuna Robotnicza po nagrodzie w Cannes zapełnia bałwochwalczo szpalty. Najbardziej zirytowała go ostania scena, gdy kobiety kwiatami witają na peronie pociągi z powracającymi z wojny żołnierzami-bohaterami. Sam nie był na wojnie, ale widział przecież, jak to wszystko wyglądało, toteż z całą pasją i gniewem powrócił do wyplatania taboretów czerwonym winylem.
Na parter do środkowego mieszkania wprowadzili się Morawscy, oboje inżynierowie z maleńkim Witkiem i pięcioletnią Danką. Rudek, by jakoś przywitać nowych sąsiadów i wkupić się w ich łaski zabrał swoim dzieciom wszystkie dziecięce bajki i podarował Morawskim.
By podlizać się Krystynie zakupił w sklepie górniczym lodówkę. Wprawdzie najmniejszą, bo tylko taką udało mu się kupić. Nie mając pomarańczowego wartburga jak Józek, ani tak dużej lodówki jak Zosia, chciał jednak na powrót Krystyny z wakacji oprócz nowych mebli jakąś niespodziankę przygotować. Józek pracował od studiów na krakowskim AGH w Głównym Instytucie Górnictwa i nie zamierzał do emerytury zmieniać pracy. Józek też był bezpartyjny, ale jakoś jemu się pracować udawało.
Rudek wiedział, że górnik Wincenty Pstrowski dostał w nagrodę za swój wyczyn pięciolampowe radio i że to był najlepszy prezent, jaki można było w tych czasach dostać. Tylko słuchanie radia dawało Wolność. I dlatego radio, jako jedyne trofeum, jakie przywiózł sobie z pobytu w Turoszowie, cenił sobie najbardziej.