Dziennik miejski (11)

25 marca 2014, środa. Kilka minut się spóźniłam, bo pobłądziłam i zapomniałam gdzie się wchodzi, wszystkie bloki takie same.
Kiedy zdyszana wpadłam do sali, Małgosia siedziała w pierwszym rzędzie i na mój widok ucieszyła się tak, jakbym była jej najbliższą krewną.
Jak spotykam przypadkowo Małgosię na ulicy, nigdy się nie witamy, nie całujemy, nie podajemy sobie ręki, ot jakoś tak to załatwiłyśmy, że po pierwszej wymianie zachwytów ze spotkania wymieniamy kilka zdań i udając obustronnie pośpiech, szybko kończymy rozmowę starając się iść w przeciwnych kierunkach. Dzisiaj Małgosia jednak siedziała i ja nie wiedząc, co zrobić po jej entuzjastycznym okrzyku, chwyciłam ją rozpostartymi ramionami za jej ramiona, jednak wobec nieruchomości jej ciała zastopowałam i zawstydzona cofnęłam ręce.
Usiadłam obok. Prócz przewodniczącej zebrania, jej sekretarki i Małgosi w sali nie było nikogo i dopiero teraz zorientowałam się, że ten aplauz zawdzięczam nie sobie, a tylko kworum. Zebranie beze mnie nie odbyłoby się i nie można by było głosować nad ustawami, które w dniu dzisiejszym, na Zebraniu Wspólnoty Mieszkaniowej miały zapaść, a jak głosiło listowne zaproszenie, ustawy były niezwykle ważne. Dwie osoby, jak stwierdziła przewodnicząca, są wystarczającą liczbę do otwarcia zebrania.
Przewodnicząca odczytała kilka ustaw i podniosłyśmy z Małgosią ręce. Po tych formalnościach zgłosiłam nieśmiało prośbę o wywieszenie w klatkach schodowych informacji, o numerach alarmowych na wypadek awarii. Ostatniej soboty woda nie wiadomo jakim sposobem pokonała skorupę ścian i przedostała się cuchnącym strumieniem do pokoju, zalewając mieszkanie niżej, które wynajmuje studentkom Małgosia.
– Szukałaś mnie pod nazwiskiem panieńskim – a tam gdzie mieszkam, nikt nie zna tego nazwiska – Małgosia zwróciła się do mnie, a potem do przewodniczącej opisując awarię ostatniej soboty przejmując całą uwagę na swoje mieszkanie, mimo, że jak zauważyła, jest po niej jedynie niewielki ślad na suficie.
– Ale – zakończyła – ponieważ właśnie remontowałam to mieszkanie, należy się odszkodowanie.
– Tak – powiedziała przestraszona przewodnicząca. Stare rury centralnego ogrzewania w ścianach będziemy usuwać sukcesywnie. Ten odcinek został już wymieniony i jesteśmy ubezpieczeni. Kiedy można się z panią umówić i zrobić zdjęcia?
Zaczęły się długie negocjacje Małgosi co do pory dnia jak i samej daty, bo Małgosia właśnie rozpoczęła następny kierunek studiów i jest osobą niezwykle zajętą. Nie miałam pewności czy ekipa szacująca straty zdecyduje się zaglądnąć do mojego mieszkania, w którym zniszczenia są o wiele większe.
Zatem nieśmiało zgłosiłam nową prośbę, jako lokatorka mieszkającej pod dachem na trzecim piętrze. Teraz gołębie bardziej świadome korzyści ulatniania się ciepła z kominów wentylacyjnych zatykają je gniazdami już od stycznia znaszając tam w dziobkach materiał budulcowy i szczelnie zatykając kanał wentylacyjny. Ostatnio kominiarz wezwany z powodu braku wentylacji był zbyt leniwy, by wejść na dach i oczyścić komin, napisał lustrując mieszkanie, że trzeba wymienić, niedawno przecież wymieniane okno kuchenne. Kominiarze nie chcą wchodzić na dachy, trudnią się teraz żebractwem, roznosząc po domach kalendarze z wizerunkiem kominiarza w cylindrze, oraz pocztówek na Wielkanoc, żądając za to jałmużny. Dlatego trzeba rozpocząć negocjacje z gołębiami – zakończyłam wyjmując z torebki jako dowód pocztówkę od domokrążnego kominiarza, przedstawiającą jurnego chłopaka w cylindrze ubranego w czarny uniform z dwurzędowymi miedzianymi guzikami, trzymającego w dłoniach złotą podkowę i jajo, na którym namalowany był zając.
Zapadło milczenie, więc dodałam pojednawczo, że widocznie brać kominiarska zbiera pieniądze na zakup kapeluszy na targach staroci. Kominiarze borykają się z ciężka sytuacją braku cylindrów na rynku, kapelusze tego kroju podobno nie są, nie wiadomo dlaczego, produkowane. Faktycznie, na ich głowach są teraz czapki-pilotki.
Przewodnicząca zapewniła, że już wkrótce na kominy zostaną nałożone siatki, a sekretarka to zaprotokołowała.
Przewodnicząca już tylko zwracała się do Małgosi pytając ją, jakie ma zakupić pojemniki na segregację śmieci. Małgosia zdawała się być w swoim żywiole znając dokładnie wymiary śmietnika, do którego na poprzednim zebraniu dokupywano kolejne klucze i zamki, które natychmiast przez zbieraczy śmieci zostały po prostu wydłubane i zaniesione do punku złomu. Małgosia podała przewodniczącej wymiary pojemników, które ma zakupić i to z tych większych, by w domu nie śmierdziało.
– Jak to? – zwróciłam nieśmiało uwagę. Przecież do pojemników musi się wkładać opakowania umyte!
Sekretarka westchnęła, że to dodatkowa woda do mycia, która jest bardzo droga.
– Przecież oni to wszystko mielą – zaczęła delikatnie Małgosia z czego wynikało, że i ona jej wnuczka z którą mieszka mają zamiar wrzucać do pojemników plastiki nie umyte.
– Ależ na całym świecie myją! – jak chcemy należeć do dzisiejszej cywilizacji, musimy myć – zakończyłam żarliwie i nagle poczułam, że bardzo zależy mi na tym, by były umyte.
Małgosia tymczasem szybko skierowała rozmowę na bezpieczniejszy papier.
– Ja i moja wnuczka zużywamy mnóstwo papieru! Pełno notatek, zeszytów z naszych studiów, jestem też miłośniczką gazet, no, u mnie tego jest mnóstwo!
– To Małgosiu nie przyznawaj się, bo obciążą cię podwójnymi kosztami za śmieci – zwróciłam się w trosce o małgosine pieniądze, które tak bezsensownie wylatują, jak uprzednio zauważyła, kupując całą popsutą spłuczkę, a nie, jak dawniej, tylko uszczelkę.
Małgosia dumnie przemilczała moją uwagę.
– Starzy ludzie już niewiele wyrzucają – Małgosia próbowała skierować tor rozmowy na inny temat.
– Ależ w tej dzielnicy nie ma już starych ludzi- zaśmiałam się.
– Jak to, a Chrobokowie?- zaoponowała Małgosia. Ona już ledwo się rusza, a on z tym pieskiem też ledwo łazi.
– Gruba Jolka? – Ależ oni są w naszym wieku!
– W naszym? Zdziwiła się Małgosia. Popatrzyłam na jej obrzmiałą twarz pełną zmarszczek. Przypominała twarz jej matki tuż przed śmiercią.
– No a Marysia? Nie dawała za wygraną.
– A ona starsza od Edka? Bo Edek w podobnym naszemu wieku!
– Tak, była zdaje się starsza – dodała niepewnie Małgosia. Też ledwo łazi. Ale ci młodzi to jak się zachowują! Zuzia wynajęła tym dwóm chłopakom i tam rano majtki na bzach, co noc jakieś imprezy.
– To całe szczęście! – ucieszyłam się. – Poznałam ich, fajne chłopaki. Przynajmniej wprowadzają w ten dom życie!
Nagle weszła urodziwa, wysoka dziewczyna w okularach i siadła za nami. Małgosia zwróciła uwagę, by przewodnicząca wciągnęła ją na listę uczestników zgromadzenia, ale nie mogła już, gdyż zebranie zostało przed chwilą zakończone, co zostało wpisane do protokółu. Ale nowoprzybyła mogła zadawać jeszcze pytania.
– Dlaczego – a mieszkanie kupiłam w lipcu – od tego czasu były już dwie podwyżki czynszu? – spytała nowoprzybyła.
– Gdzie ona mieszka – spytałam cicho Małgosię.
– Na miejscu Hechlińskich – odpowiedziała.
Po wyjaśnieniach przewodniczącej powiedziałam, że mieszka na mieszkaniu śpiewaka operowego i pewnie ściany są przesiąknięte jego śpiewem.
– Na Stanisława w maju, na swoje imieniny, śpiewał tak głośno, że z pierwszego piętra dochodziło na trzecie i ten śpiew niósł się do później nocy!
– Tak!- zawtórowała Małgosia, to był wielki talent. A wiecie, że chcieli go przyjąć do Opery w Bytomiu, ale żona się nie zgodziła ze względu na to, że będzie pracował z innymi kobietami i całe życie przesiedział w biurze!
– To był wspaniały sopran! – dodałam.
– Sopran? – dlaczego zmieniasz mu płeć? – zaczęła szydzić Małgosia.
Zaczerwieniłam się i poprawiłam – tfu, tak, tenor! Śpiewał też w kościele i faktycznie, zmarnowany wielki talent.
Nowoprzybyła nic na to nie odpowiedziała. Drzwi się otworzyły i zaczęli wchodzić mieszkańcy sąsiedniej klatki schodowej, której pora zebrania właśnie wybiła.
Kiedy w trójkę wyszłyśmy i chciałam jeszcze z Małgosią pogadać o starych czasach, ona już mnie nie widziała i wyraźnie chcąc wracać z nowoprzybyłą, intensywnie ją zagadywała, a ja skierowałam kroki w przeciwnym kierunku.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2014, dziennik ciała i oznaczony tagami , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

5 odpowiedzi na Dziennik miejski (11)

  1. Robert Mrówczyński pisze:

    Bardzo ładnie opisałaś ten moment kiedy jesteśmy wzgardzeni, zlekceważeni, instrumentalnie potraktowani, kiedy się podstępnie posłużą naszą uczuciowością, dobrą wolą, witalnością tylko po to aby ją opluć i zmarnotrawić. To takie niby drobne dotknięcia egzystencji, ale jakże dotkliwe. Z drugiej strony odczuwa się niechęć do takiej czarnej, wręcz spiskowej wizji zdarzeń i ludzi. Każdy przecież chce doświadczać dobra i miłości i woli bodaj zakłamać się w tej kwestii i żyć ułudą niż zliczać te toporne i wręcz chamskie ciosy od życia. Fajnie, że terapeutycznie przekułaś to w udany portret tej potwornej Małgosi. Myślę, że pomogło i nie tylko Tobie.

  2. Ewa pisze:

    Przyznam Ci się Robercie, że te wyznania piszę z bólem i może nawet wbrew sobie, w każdym razie wbrew terapeutycznej funkcji literatury, co jak piszesz da się zawsze wykorzystać, by sobie zrobić dobrze. Jakoś coraz bardziej jestem jednak obok i bardzo bym chciała, by ten stan się utrzymał, toteż twój komentarz raczej mnie zmartwił, bo widocznie nie jestem, a czytelnik zawsze ma rację.
    W tych skanach, które mi przysłałeś, w tych listach „Wrogowie publiczni” Houellebecq wbrew wcześniej napisanemu esejowi o Howardzie Phillipie Lovecrafcie (który miałam cały czas w pamięci) opowiada się jednak za realizmem:
    „(…) Moją rolą w Pańskim przeznaczeniu będzie być może to, że zaciągnę Pana ku literaturze wyznania – a to niekoniecznie będzie czymś złym. Schopenhauer zauważa ze zdziwieniem, że kłamać w piśmie jest stosunkowo trudno (refleksja nad tą kwestią nie posunęła się do przodu, a i ja też mogę tylko zauważyć ze zdziwieniem: w wymianie epistolarnej jest coś, co zmusza nas do prawdy, do obecności, no nie?)(…)”

    Słowem, chciałabym to wszystko bardziej przetwarzać, i pisać, wbrew poglądom Lovecrafta, z pozycji stróża, a nie arystokraty. Ale siebie nie przeskoczę.

  3. Robert Mrówczyński pisze:

    Jakoś nie nie chce mi się wierzyć w ten “ból”, nie odbieram Ciebie jako masochistki.
    Symbioza bycia “obok” z jednoczesnym “terapeutycznym odwetem” na rzeczywistości jest całkiem możliwa, jedno drugiego nie wyklucza. I myślę, że Ci się to całkiem udaje. Po prostu ja jestem zbyt spoufalony z Tobą i bezczelnie zaglądam Ci do kuchni.

  4. Ewa pisze:

    Nie wiem Robercie. Tam na Liternecie trwa teraz polemika z Frnaszkiem, a ja uważam, że każda walka o nową poezję czy literaturę jest bezsensowna, bo i tak pisarz jest zwierciadłem czasów w których żyje i będzie zawsze pisał zgodnie z czasem i duchem epoki, a nie jego modą. Nie można literatury traktować instrumentalnie, a więc i terapeutycznie, jednak zawsze osobowość przenika i jej potrzeby. Tak się pisze, a nie, że tak chcemy pisać.

    Dam jeszcze cytat tego z antysemity Lovecrafta, bo zdaje się że poprzedni komentarz nie jest jasny:

    (…) Słowem, moje dziecko, widzę w tego rodzaju tekstach pozbawione dyskrecji poszukiwanie tego, co w życiu najniższe, oraz niewolniczą transkrypcję pospolitych zdarzeń widzianych prostackim okiem dozorcy czy szypra. Bóg wie, dość mamy bydląt na każdym podwórku, a wszystkie tajniki seksu da się zaobserwować przy okazji kopulacji krowy albo klaczy. Gdy patrzę na człowieka, chciałbym widzieć te cechy, które podnoszą go do rangi istoty ludzkiej, oraz zalety, dzięki którym jego działania charakteryzuje symetria i twórcze piękno. Nie pragnę bynajmniej, aby na wiktoriańską modłę użyczano mu fałszywych i pompatycznych myśli i motywów, lecz chciałbym, by jego zachowanie przedstawiano właściwie, kładąc akcent na wewnętrzne walory, nie zaś w głupawy sposób podkreślając te bydlęce własności, które dzieli z pierwszym lepszym knurem albo capem.
    Tę długą diatrybę podsumowuje bezapelacyjnym stwierdzeniem: „Nie wierzę, by realizm mógł być kiedykolwiek piękny”.(…)”

    [Michel Houellebecq „H.P.Lovecraft Przeciw światu, przeciw życiu” przełożył Jacek Giszczak]

  5. Robert Mrówczyński pisze:

    No ale właśnie to jest najtrudniejsze w literaturze: odbić ducha czasów, odkryć go nazwać. Wcale się nie jest zwierciadłem swoich czasów tylko dlatego że się pisze, czy uważa za pisarza. Nie działa tu żaden automat, a piszący, w większości zadowalają się modą i jak najbardziej instrumentalizują literaturę i nic ich nie obchodzi odkrywanie nieznanego, bunt.
    Ostatnio zachwyciłem się Węgrem Kosztolanyim i jego “Ptaszyną” wydaną bodaj w 54 w tłumaczeniu Andrzeja Sieroszewskiego. Zachęcony, sięgnąłem – zadając sobie niemały trud – po jego “Krwawego poetę” książkę wydaną w Polsce w 28 roku i tłumaczoną przez Gabriela Mondscheina. Jakie rozczarowanie! Mondschein – pomijając, że pisze językiem już wówczas archaicznym, staromodnym, nieznośnym – kompletnie nie odkrył, nie widzi tego co odkrywa kilkanaście lat wcześniej Kosztolanyi, a co potrafił świetnie zrobić Sieroszewski. A przecież prawie w tym samym czasie Gombrowicz wydaje olśniewającą “Ferdydurke”, choć jego odkrycia mało kogo wówczas olśniły, a i teraz mało kto rozumie co ona znaczy i dość słabo jego literatura odcisnęła piętno na literaturze polskiej.
    Gdybym zaczął lekturę w odwrotnej kolejności, po Ptaszynę bym nie sięgnął z pewnością.
    Ten przykład ilustruje, że w określonym czasie mogą funkcjonować “osobowości” literackie odbijające kompletnie fałszywą rzeczywistość, a nawet grzebiący (trudno powiedzieć czy celowo) odkrycia swoich poprzedników.
    Ale gdyby kierować się radami Lovecrafta i kłaść akcenty na wewnętrzne walory człowieka, które różnią go od bydlęcia, trudno byłoby w ogóle pisać. Każda literatura pisana pod tezę jest nie do strawienia.
    Twoi bohaterowie są trochę świniowaci, ale dochodzisz do tego bardzo uczciwie, w drodze drobiazgowej analizy. I chyba o to chodzi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *