Czytając “Marynarkę” pomyślałam, że idealnie się nadaje do wgrania mojej dziewięćdziesięcioletniej mamie na czytak, bo rozproszyłaby nudę szpitalną. Książka ta bowiem pisana jest wartkim, serialowym, przejrzystym językiem i paradoksalnie pozbawiona dramatycznych opisów, grozy lat siedemdziesiątych nieprzyjemnej dla mojej mamy, która przeżyła okupację hitlerowską i o czołgach, krwi i terrorze więcej czytać nie chce.
Nawet powieściowy ubek w czarnej kurtce odwiedzający szpital w poszukiwaniu rannych demonstrantów którzy się tam “schronili”, by ich przewieźć w “inne” miejsce, czyli by jeszcze ich tam spałować, nie ma nic wspólnego z odrażającymi skórzanymi płaszczami Stasi, jakie pojawiają się chociażby w filmie “Życie na podsłuchu”. Również obrazy filmu “Czarnego czwartku” zawierały o wiele więcej realnej dosadności w opisie wypadków grudniowych w Gdyni, niż te, które autor zdołał przemycić w swej powieści między obfitymi opisami innej natury.
I zastanawiał mnie cały czas czytając tę dość obszerną książkę zabieg stępienia brutalności zdarzeń przecież autentycznych historycznie i to nie tak dawnych, których świadkowie wciąż jeszcze żyją. Autor, będący wtedy kilkunastoletnim chłopcem najprawdopodobniej nie został wypuszczony na ulice Gdyni przez rodziców, podobnie jak ja, gdy na ulicy Warszawskiej w Katowicach pałowano studentów w czasie wypadków marcowych w 68. A jednak pamiętam grozę tamtych dni chociażby z relacji mojego starszego brata. Ta zastanawiająca powściągliwość autora ma na celu najprawdopodobniej napisanie rozrywkowego postmodernistycznego kryminału, a nie, jak chce jedna z postaci powieści, dziennikarka Nina, ocalić fakty dla potomnych i spisać doświadczenia osób bezpośrednio wplątanych w tragedie tych dni.
Zadanie tak postawione jednak jest trudne i nie bezkarne. Tomaszewski jak ognia boi się patosu i ośmieszenia się posądzeniem o patriotyczny heroizmu, z drugiej strony boi się też humoru i ironii, co np. zastosował ryzykownie Roberto Benigni w filmie “Życie jest piękne” w odniesieniu do Holocaustu. Tomaszewski boi się też kategorycznych ocen, tak jednoznacznie wystawionych w “Domu złym” przefarbowanym agentom, którzy emigrowali z Polski jako ofiary terroru, którego sami byli sprawcami. Bezwzględności Smarzowskiego w kreśleniu kreatur nikczemnych, odczłowieczonych, w szponach nałogów i zezwierzęconych, Tomaszewski nagle przeciwstawia ambitnego i utalentowanego żołnierza Polski Ludowej, Karola Jarczewskiego, postaci świetlanej i ze wszech miar pozytywnej. Łzy wylane na pogrzebie Karola są niemal tak samo gorące jak te wylewane kilka miesięcy wcześniej przy śmierci Karola Wojtyły.
Trudno Tomaszewskiego posądzić o tendencyjność w wyborze wątków swojej fikcji literackiej i przyłapać go na naginaniu ich do z góry obranej tezy. Trudno też rozwikłać intencje autora, jego sympatie do stwarzanych na kartach powieści postaci. Tak jak u Marka Krajewskiego sztuczność wymyślonej, pokaźnej galerii ludzi, którzy na przestrzeni roku kalendarzowego 2005 buszują na powieściowych kartkach jest, jak widać w konwencji kryminału historycznego, który musi z założenia być przyprawiony kiczem, soft perwersją i wyssanym z palca domniemaniem. Jednak bardzo trudno mi się z jej komercyjnym powodem pogodzić, bo jedynym powodem, dla którego sięgnęłam po tę książkę była zawarta w anonsie wydawcy obietnica przybliżenia czytelnikowi wypadków grudniowych.
Jak to? – pytałam się wielokrotnie wczuwając się w traumy bohaterów. Dlaczego fenomenalny muzyk punkowy Adam o ksywie “Smutny” jest smutny jedynie dlatego, że zastrzelili mu ojca kiedy miał pięć lat i trauma dzieciństwa jak czkawka odbija się u czterdziestoletniego mężczyzny? A inne urazy, patologia rodziny, losowe złe wpływy, nie zdołałyby go podobnie wykoślawić?
Jest w tych schematach coś niedobrego. Przecież to, że “Janek Wiśniewski padł”, a wraz z nim kilkanaście osób, a kilkaset rannych i pobitych osób zostało najprawdopodobniej kalekami do końca życia, to nie są jedyne argumenty przemawiające przeciwko strzelaniu ostrą bronią do niewinnych i zrozpaczonych ludzi. Bo jak wiadomo, w wypadkach samochodowych ginie co roku znacznie więcej ludzi, a jeszcze więcej zostaje kalekami. Przecież nie chodziło w grudniu 1970 roku jedynie o mięso, i to zwierzęce, którego nie było w sklepach i o ludzkie, które bezprawnie, wbrew zakazowi zgromadzeń, wyszło na ulice Gdyni. A jednak ku mojemu zaskoczeniu, coś takiego wyczytałam – bez ujmy dla warsztatu literackiego pisarza – w przesłaniu tej powieści. I jeszcze to, że autor ubolewa, że zło, jakie wtedy się wydarzyło promieniuje do dzisiaj. Poluje się na winnych, wille obrzuca jajami i kamieniami wielkości jabłka, egzaltuje patriotycznie i religijnie, wydaje pieniądze na ukryte „szafkach i piwnicach” zapiski sędziów i fotografie fotografów (sto tysięcy złotych za zdjęcia czarno-białe, przydatne tylko jedno!) Wokulscy, szczodrą ręką ubogacający miasto pieniędzmi z dobrze prosperujących biznesów są niszczeni przez przypominanie im dawnych grzeszków. Wskutek tego trup ściele się gęsto, bo jak czytam w Wikipedii w Gdyni w grudniu 1970 zginęło 18 osób, to na kartach “Marynarki” Tomaszewskiego nie licząc papieża ginie w 2005 wśród powołanych do życia postaci cztery i jeden czteromiesięczny płód.
No i marynarka. Marynarka jest relikwią z tych lat traktowaną o wiele brutalniej, niż wszystko inne, na co naprawdę by zasługiwało. Z zakrzepłą krwią wokół przestrzelonej karabinową kulą dziury, krwią wywabianą na bankiecie sokiem z cytryny, a potem wiszącą jako eksponat na inauguracji książki Niny, jest według jej spadkobiercy Adama jedynie truchłem. Bolesław Prus w czułym opisie kamizelki, która przecież też została jedynym śladem po zmarłym, jest być może sentymentalny. A jednak żal, że główny bohater powieści, romantyczny artysta Adam, mający sympatię czytelnika, jest bardziej przywiązany do grobu ojca, przechodzącego liczne metamorfozy z biegiem lat, gdyż ofiar grudnia ‘70 nie wolno było na cmentarzach wyróżniać, niż do jedynej, stale gorącej, prawdziwej pamiątki po ojcu, czyli tytułowej marynarki.
Mam nadzieję, że mimo wymienionych przez autorkę recenzji braków “Marynarka” rozpędziła na chwilę dziewięćdziesięcioletniej mamie p. Ewy nudę szpitalną 🙂
Niestety tej książki nie ma w Bibliotece Polskiego Związku Niewidomych i nie mogłam jej wgrać mamie. Musiałby Pan Mirosław ją tam wstawić, co jest dla książki dużą nobilitacją, gdyż tam jest klasyka i np. większość książek Jacka Dehnela.
Ale wie Pani, od kiedy co miesiąc przygotowuję mamie zestaw książek (ta nie, tamta nie bo nie usnę) to zaczęłam doceniać ten typ literatury rozrywkowej. Natomiast w dalszym ciągu niepokoi mnie przesłanie etyczne tej powieści, o której nie dość w notce napisałam, bo przecież to są moje czasy, moje życie i tak ich strywializować sobie nie dam. I co tam dziewięćdziesięcioletnia mama, ważne są wnuki, o których przecież edukacji w książce jest. I czy nie o wiele tańsza jest dobra literatura, niż symulowane wiezienia i pałowanie?
Niestety, decyzje o wstawieniu gdzieś książki musiałoby podjąć samo wydawnictwo W.A.B.
Jeśli zaś chodzi o “Marynarkę”, to Pani zastrzeżenia etyczne przypominają trochę te, które towarzyszyły kiedyś „Banalności zła” Hannah Arendt.
Kiedy ta żydowska filozofka przedstawiła zbrodniarzy hitlerowskich jak „zwykłych” ludzi, duża część jej rodaków zaprotestowała, zadając pytanie czy wolno? To jest także pytanie o granice wolności twórcy.
Niestety muszę się wyłączyć z dalszych dyskusji na ten temat (jako żona autora), ale chętnie przeczytałabym polemikę z innymi czytelnikami, jeśli do takiej dojdzie. 🙂
Kto to jest, Maria T.?
Nie czytałem, ale wierzę Ci na słowo, bo nigdy się nie zwiodłem na Twoich opiniach. Takie widzenie historii, takie zamazywanie przez niuansowanie – że nie wszyscy ONI byli tacy źli, że nic nie jest czarno białe – jest dość rozpowszechnione. Dobrze jak rzecz na podstawie jakiegoś prawdziwego życiorysu. Ale jak wyssana z palca, to znacznie gorzej.
Widocznie zanim się wpisałem strona się nie odświeżyła i stąd moje pytanie. Szkoda, że autor się nie wypowie, ale też i sama Pani Maria – żona autora zapowiada, że to jej ostatni wpis. To się nie okala zabierać do dyskusji w takim razie. Można tylko dodać, że to jednak Arendt pobłądziła – wyszła z błędnych przesłanek jakoby w banalności, zwykłości mieściła się potworność,a to manipulacja intelektualna. Kiedy popełniamy zbrodnię ostatecznie i nieodwołalnie opuszczamy zwykłość i stajemy się bandziorami, potworami, nie ma żadnego znaku równania z banalnością. To jest wybór, a nie fatum. Nie ma czegoś takiego jak banalne zło.
W kwestii wolności. Twórca może nabujać – sztuka jest na to otwarta, o ile taki zabieg służy wyrażeniu skomplikowanej często prawdy, ale nie da się ukryć przed czytelnikiem kiedy nie służy, nic mu się nie da wmówić. I na nic dobre samopoczucie autora.
Arendt w “Eichmannie w Jerozolimie” mówiła o banalności zła i o ograniczeniu umysłowym tego zbrodniarza, które go usprawiedliwiało. Późniejsze eseje Arendt o woli sądzenia jak najbardziej zachęcają do osądu świata, w którym żyjemy bacząc na przeszłość, od której nie uciekniemy. Zbrodniarze hitlerowscy w żywy kamień zaprzeczali swoim czynom i nie widzieli w nich nic złego. Postać głównego bohatera “Marynarki”, Karola Jarczewskiego, szefa firmy “Karo” jest zbudowana na dziewiętnastowiecznej postaci księdza Robaka z “Pana Tadeusza” który strzelił z dwururki, przyznał się do winy przed sobą i Bogiem i potem za to pokutował całe życie czyniąc dobre uczynki.
Zgadzam się, że pisarz ma wolność tworzenia ale to przyzwolenie ma dwa końce, czytelnik też ma wolność odbioru i interpretacji, bo ta książka pojawiła się właśnie u niego i on ją czyta.
Szkoda, że Pani nie jest jako mężatka osobą wolną (mąż muzułmańsko zakazuje?) i nie może ze mną dyskutować. Nie przesłałam książki nikomu, bo nikt mnie do tego nie upoważnił, zresztą, ja tu daję fragmenty mojej prozy i nikt jej nie komentuje, więc z czytaniem na blogach jest krucho, a jak czytam na portalu Liternet, użytkownicy najczęściej nie czytają nawet krótkich wierszy swoich kolegów, jedynie ograniczają się do śledzenia komentarzy, ale dyskutować uwielbiają.
Ponieważ notkę pisałam wczoraj w nocy po całodziennym plewieniu ogrodu, nie miałam siły dostatecznie moich uwag rozwinąć. Chciałam ująć się za tym proletariackim zrywem traktowanym przez historyków jako skutki wojen na górze, prowokowanie ustąpienia zidiociałego Gomułki, prozaiczny bunt przeciwko podwyżkom cen.
Bicie pojmanych rebeliantów było o wiele okrutniejsze, niż pokazał film “Czarny czwartek” oraz jeszcze bardziej ponure były pochówki nocne w piżamach, o czym napomyka Mirosław Tomaszewski w “Marynarce”. Ale to są koszty. Natomiast eksploatacja niewolnicza pracowników, których codzienny, głodowy trud szedł na bezsensowny, astronomicznie drogi podbój kosmosu, parady na stadionach i ulicach miast w czasie trzech podstawowych świąt liturgii komunistycznej powodował tymi rozruchami, które nie miały na celu ani zmiany ustroju, ani wyswobodzenie się z macek ZSRR, tylko chodziło tam o godne życie.
Mirosław Tomaszewski natomiast pokazał w wywiadach Niny, że były to jednostkowe krzywdy jedynie zastrachanych obywateli PRL, którzy milczeli tyle lat, a teraz amnezja to wszystko relatywizuje i zniekształca. I właściwie autor przemawia ustami Adama, że nie warto, że po co, że trzeba zapomnieć. Jest śmiertelnie znudzony dociekaniami Niny, tak jak wiele dzisiaj głosów wołających o zaprzestanie międlenia w kółko o teczkach, rozliczeniach, demaskowaniu donosicieli i TW. Tak, jakby żmudna praca historyków z racji ich przecież powinności zawodowej w momencie kiedy jeszcze coś da się z przeszłości wyjaśnić była niepotrzebna, bo przecież człowiek jest istotą słabą, kruchą i błądzącą, a taki powiedzmy powieściowy Witek, to zieje nienawiścią do teścia i tyle.
Po prostu mi żal po tej lekturze, że autor tak odpuścił, dał przyzwolenie sądom rodem z magla.
Nie żal mi, że po Moskwie nie suną już sanie i nie żal mi mojej zmarnowanej młodości w Polsce Ludowej. Niezmiennie mi tylko żal, że utalentowani pisarze mający bardzo dobrze opanowany warsztat pisarski piszą tak populistyczne dzieła.
Mógłbyś grzeczniej na moim blogu wobec moich gości.
Zachęcam wszystkich do przeczytania książki, czyta się na świetnie.