Dziennik wiejski (13)

30 kwietnia 2014, środa. Wiosna tutaj to wilgoć, ale nie ta wilgoć tropików budząca orgiastyczny lęk w kolorze szkarłatnego flamboyantu czy amarantowej bugenwilli, tylko wilgoć trupiego rozkładu, zakończenia, z którego wyłania się zupełnie nowe. Nawet bzy majowe w smutnym, żałobnym kolorycie odcieni lila mają coś cmentarnego, nawet te białe, niewinne, skażone są śmiercią.
Z szpitalnych sal, gdzie biel zastąpiono nieistniejącą w przyrodzie zielenią Veronese’a, gdzie nawet strzykawki produkuje się w tym kolorze, przejście na tzw. łono natury ma znamiona bardziej teleportacji ze sztuczności w naturalność, niż prozaiczne przemieszczenie się samochodem.
Wszędzie woda. Gąbczastość trawników ogrodowych i poszycia leśnego zmieszana ze śluzem ślimaków. Gdzie im do gąbek w kolorze zieleni Veronese’a, którymi pielęgniarki myją kobiety: jedna do twarzy, druga do pupy.
– Na śmierć trzeba sobie zapracować – mówi lekarka synowi pochylającemu się nad nie reagującym na jego odwiedziny ciałem matki, której właśnie pielęgniarka zrobiła opatrunek na krwawiących nogach.
Jakie tam staruszeczki Baudelaire’a. Wszystko jest inne. Nic nie przystaje do raz nazwanego. Wiosna nie jest młodopolska, nie jest już secesyjna, nie dekadencka i nie witalna. Kobiety wiejskie chodzą w kurtkach i beretach, a jest tak nieznośnie gorąco. Zaraz zacznie padać. Spadło już kilka ciężkich kropel. Ale nie więcej. Wypogodziło się, wyszło słońce. Malwa z ubiegłego lata przesadzona w stanie agonalnym rośnie jak wściekła wypuszczając kępy liści i zabiera teren irysom. Ach, rośliny jak ludzie, rozpychają się łokciami, jedna nieuwaga, a zniszczą sąsiadów. A przecież Sieć jest tak ogromna i wszystkie blogi się mogą zmieścić, broń Boże tylko o nich mówić. O szpitalnych zgonach też się nie mówi. Wywożą i już, łóżko zasłane na nowo, jakby nikt tam wcześniej nie leżał. Można położyć nowe ciało, można założyć nowy blog. Tylko domy na wsi trwają niewyburzone, nieobjęte planami architektów dbających o odnawianie cywilizacji. Wiosna je trochę uwzniośli – zasypane płatkami kwitnących drzew owocowych, niczym domki zamknięte w szklanych kulach jarmarcznych, w których jak nimi potrząsnąć, pada wiecznie śniegu. Ale one są przestrzenią otwartą na pola, na lasy i na autostradę.
Dlatego wieś, mimo śmierci wychodzącej z komina każdego na dachu domu jest wiosną tak optymistyczną.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2014, dziennik ciała i oznaczony tagami , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *