Lluís Llach – ” Pal ” spolszczyła Ewa Bieńczycka

Czekaliśmy w bramie i odezwał się dziadek Siset
patrząc na mijające auta, na wschodzące słońce:
– Pal – mówił Siset, to przywiązanie zniewalające,
musimy się go pozbyć, by móc chodzić, by móc istnieć!

Jeśli pal pociągniemy, spadnie. Zaraz się przewróci.
Będzie gnić, zgnije, zgnije, zgnije, bo na wskroś spróchniały.
Zbierzmy siły i obalmy go, niech upadnie cały,
niech zgnije, zgnije, zgnije i wolność nam wróci!

– Siset – mówię – sił nie mam, ręce są pokaleczone,
a pal coraz cięższy i większy, chociaż wiem, że gnije.
Lecz dzięki twoim słowom jestem silniejszy i żyję,
powtórz je proszę, może reszty dokonają one…

Jeśli pal pociągniemy, spadnie. Zaraz się przewróci.
Będzie gnić, zgnije, zgnije, zgnije, bo na wskroś spróchniały.
Zbierzmy siły i obalmy go, niech upadnie cały,
niech zgnije, zgnije, zgnije i wolność nam wróci!

Dziadek Siset nie odpowiedział. Wiał złowrogi wicher,
on wiedział gdzie podążyć; swą pieśń zostawił mi w bramie.
Na plac wyszły tłumy. Śpiewałem że wspólne działanie
oswobodzi nas z pęt bydlęcych, jak uczył mnie Siset:

Jeśli pal pociągniemy, spadnie. Zaraz się przewróci.
Będzie gnić, zgnije, zgnije, zgnije, bo na wskroś spróchniały.
Zbierzmy siły i obalmy go, niech upadnie cały,
niech zgnije, zgnije, zgnije i wolność nam wróci!

Zaszufladkowano do kategorii się tłumaczy | Otagowano , , | 7 komentarzy

SPIRÓ

Niedawno spolszczeni „Mesjasze” i „Iksowie”, to obszerne tomy ponad pół tysiąca stronicowe, ale może tak rozwlekla, mantryczna maniera historycznej perswazji jest jedynym sposobem na wejście nowego głosu w czytelniczą świadomość wychowanka szkół polskich.

Kończy się Klasycyzm, rozpoczyna Romantyzm, a bohaterowie Györga Spiró są cały czas tacy sami, tacy jak my dzisiaj, bezradni wobec narodowego losu, ale pełni zapału, by go przezwyciężać.
Są tak samo szarzy jak my dzisiaj, mimo barwności epok w których żyjemy i żyli nasi przodkowie. Jest purpura, krew, dym armat i ten fantastyczny wynalazek Kościuszki: kosa – najtańsze narzędzie do zbijania – jest w każdej szopie, wystarczy tylko ludzi zachęcić i mamy kolor, mamy nasycone barwy. Przecież o tych czasach nie mówią nam monochromatyczne dagerotypy, ale malarstwo olejne robione przez genialnych kolorystów. I tak całą podstawówkę i liceum naszą wiedzę historyczną wypełniali Matejko, Kossak, Gierymscy czy Malczewski. To tak, jakby nasi prawnukowie przyswajali nasze życie wyłącznie z narracji bilbordów.

Kiedy czytałam „Iksów” miałam cały czas na uwadze fora i blogi Internetowe, mimo, że György Spiró pisząc książkę trzydzieści lat temu, borykał się z zakazami wstępu do polskich bibliotek jako wróg narodu polskiego, a przecież większość dokumentów, o które bezskutecznie dobijał się węgierski historyk dzisiaj umieszczonych jest w rozrastających się i licznych bibliotekach sieciowych, kiedyś, w czasach kontroli i reglamentacji „papieru” niemal utopijnych, niewyobrażalnych.
Miałam na uwadze Internet, ponieważ tytułowi „Iksowie” to tacy w sumie dzisiejszy hejterzy, którzy psują zabawę. Spiró właściwie nie wyjaśnia, dlaczego psują i dlaczego niszczą Bogusławskiego, polskiego geniusza na miarę Moliera. A gdy czytałam „Mesjaszy” miałam na uwadze inne media, jak np. Radio, albo Telewizję, chociaż Towiański nie jest tam Ojcem, ale jednak Mistrzem.

Zanurzyć się w prozie Györga Spiró to mimo wszystko rozpusta na miarę Prousta, chociaż takiej estetycznej francuskiej przyjemności czytania Spiró nie daje (jednak sceny miłości francuskiej Mickiewicza z Ksawerą są). Ale, jeśli się nie da tego szkła boleści z oka wyjąć – jak pisał Krzysztof Kamil Baczyński – to przynajmniej warto zmienić szkła okularów Historii i nie oglądać jej przez ciemne okulary słoneczne Jaruzelskiego.

György Spiró, nasz bratanek, wykonał za nas wielką pracę u podstaw, grzech z niej nie korzystać.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , , | Dodaj komentarz

CZERWONE GOŹDZIKI

Maj się kończy. Najpiękniejszy miesiąc kona,
zasypano go czerwonymi goździkami.
Współistnieć z Urbanami
jakie to nieśmiertelne… Jeszcze się przekonasz…

Wstał nagle z wózka. To nie chód, lecz marsz!
Trudno się nie witać między Kiszczakami…
Uważaj, bo się potkniesz z tymi goździkami,
to tylko cmentarz, to nie scena Piny Bausch…

Zasypywali długo goździkami przestrzeń,
a on wciąż na wierzchu w ciemnych okularach…
Wszyscy się tak starali. I ty się tak starasz
by być nieprzyspawanym. A to drwina przecież.

30 maja 2014

Zaszufladkowano do kategorii 2014, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano , , | 6 komentarzy

SILESIUS 2014 w Kategorii „Debiut” Martyna Buliżańska „Moja jest ta ziemia”

Dwadzieścia sześć wierszy Martyny Buliżańskiej dedykowane są dążącym do piękna, a mottem tomiku jest fragment wiersza Baudelaire „Zniszczenie”
„(…)Gdzie nudów kraj się ciągnie – pusty, niezbadany –

I rzuca w oczy moje, pełne przerażenia,
Splamione brudem szaty, ropiące się rany
I narzędzia skrwawione dzikiego zniszczenia.”

Przeczytałam w jakiejś recenzji sieciowej, że idealnie te strofy wprowadzają nas do wszystkich utworów poetki równocześnie je określając. Toteż potraktowałam tę wskazówkę jako pomocne narzędzie w tropieniu w nich co i rusz zniesmaczenia światem w którym Buliżańska żyje, bo jej bunt młodości z racji młodego wieku jak najbardziej jest na miejscu.

I w tym duchu rozpoczęłam czytanie tomiku pełna niepokoju, czy dam radę go przeczytać. Wiadomo już, że nie będę potrafiła uruchomić samo myjącej wanny, ani wykorzystać wszystkich możliwości aparatu fotograficznego który właśnie dostałam od syna na Dzień Matki. Dzisiejsze nastolatki uzbrojone w Wikipedię znokautują mnie przecież natychmiast, a moja mozolnie ścibolona z nieosiągalnych lektur erudycja może stać się bezużyteczna i bezwartościowa wobec narzędzi wschodzącej poetki, którą zrodził na dodatek nie niepoetyczny czarny Śląsk, ale przepiękne Kujawy białe.
Jednak, sądząc ze słów Baudelaire’a, poetka na Kujawach się nudzi. Mało tego, młodość poetki na Kujawach jest śmierdząca, brudna, pusta i przerażająca.

Znam tylko Kujawy z relacji Edwarda Stachury i mimo, że to przecież poeta przeklęty, degenerat, samobójca i wariat, to jego zachwyt Kujawami nawet w głębokim PRL-u był wiarygodny i każdy kto czytał Stachurę, chciał się natychmiast na Kujawy udać.
I mimo, że Wisła objęta została ostatnimi czasy ścisłym, finansowanym przez Unię Europejską programem ochrony przyrody, że osiągnięcia w ratowaniu ptaszków i zwierzątkach mieszkających, bądź zimujących tam w zakolach rzeki są imponujące, to jednak zniesmaczenie poetki jest widoczne w każdym wierszu. A przecież wiersz pozwala przecież, jak to wiersz, lewitować po całym kraju, świecie, a nawet kosmosie, z czego poetka Buliżańska chętnie korzysta. Niestety, wiele miejsc, które odwiedza poza Aleksandrowem Kujawskim, a który staje się nagle równie trudno namierzalny jak i pozostałe miejsca geograficzne, są tak wieloznaczne i tak nieprecyzyjne, że pędząc po tych skojarzeniach, strofach, świecie mi zupełnie obcym, zziajana i zagubiona, wypisałam sobie wreszcie jak uczeń trudne wyrazy i zaczęłam je rozgryzać.

To, że ta ziemia jest tylko Buliżańskiej i miłośników jej poezji, a przede wszystkim wrocławskich jurorów, przekonałam się już przy drugim wierszu „Spektakl I: Ukoronowanie” . Niestety, nigdy nie widziałam ani jednego odcinka radzieckiego serialu ze Stirlitzem i zasadność odzywki: “jeśli słonie idą na północ, to wołki zbożowe podążą ich śladem”, jest dla mnie niezrozumiała i myślę, że nie muszę się teraz wstydzić, że nie wiem, o co chodziło.
Przełamywanie przez młodzież wszelkiej odrazy do niedawnej przecież sowietyzacji Polski może być dla nich i przednią zabawą, jak czytam na blogu Radosława Wiśniewskiego, który trafnie skojarzył twórczość Martyny Buliżańskiej z Agnieszką Mirahiną. I to, jak poetka mówi w wywiadzie z Romanem Honetem, że fascynuje ją język rosyjski jest jak najbardziej wartościowe. Jednak poetka wypełnia swoje wiersze rosyjskimi imionami, nazwiskami, miastami i te zabiegi są dla mnie jedynie zabawą, a nie jak się w wywiadzie zaklina, przeżyciem. Bo w wierszach podskórnie poetka chce zawrzeć Historię, przeżycia wojenne dziadków, ale tak na zasadzie Sylvii Plath, której wojenna pretensja do ojca była przecież jakimś upiornym resentymentem, a nie zabiegiem estetycznym jaki jest tutaj. Ale czy wiersz „ślady pamięciowe; pobrzeża” Martyny Buliżańskiej rzeczywiście nawiązuje do wiersza „Tato” Sylwii Plath poprzez umieszczenie tam wyrazu Nauset? Kto to może wiedzieć… Jedynie w wierszu „hanoi. sześćdziesiąte I” Jane, to rozszyfrowana gwiazdką Jane Fonda.
Trzeba na amen zapomnieć o zdrowym rozsądku czytając dalsze wiersze, gdyż bezbronny czytelnik ciągle jest zaskakiwany nowymi obrazami, będąc zupełnie na nie nieprzygotowanym. Oj, nie ma litości dla czytelnika Buliżańska, nie ma. Jak wreszcie się czytelnik umości i skojarzy magdalenkę proustowską z Marią Magdaleną i wewnętrznie przyzwoli i się przełamie na tę profanację skojarzeń ni z gruszki ni z pietruszki, to zostanie natychmiast zastrzelony Andersenem, Edgarem Poe, i wie już, że ma do czynienia nie z dojrzałym twórcą, ale po prostu z dzieckiem, które dostało do zabawy mnóstwo atrakcyjnych zabawek, lecz jest tak zblazowane, że po kolei chwyta poszczególne zabawki i znudzone je odkłada. Hop-Frog z noweli Edgara Allana Poego miesza się z andersenowską baśnią o Waldemarze Daae i jego córkach z renesansowego zamku w Danii, a chrześcijańskie obrazy świętych mówiące o poszukiwaniu duszy ubarwione są kabalistycznym słowami, które nic mi nie mówią.

Mam nadzieję, że ta poezja nie jest typowa dla piszących wiersze nastolatków, bo wynikało by z niej, że cierpią one na straszny wewnętrzny bałagan dążący do jeszcze większego zaśmiecenia i zapętlenia i zaszpuntowania duchowego, a jakie to groźne, to już o tym pisał Witkacy.
Niemniej ładne są w strofach Buliżańskiej fragmenty dotyczące właśnie Kujaw, zakoli Wisły, przepięknych dzikich zarośniętych nabrzeży rzeki.
„idziemy: las, las, odnoga Wisły, zaledwie kilometr od gorącego centrum”
[bydgoskie: mówi burżuazja]
„już kwiecień, nadal badasz łokciem płynące czarnoziemy”
[Mówisz, żegnaj bossawalo]
„z pól wracają dziewczęta w zgniecionych sukienkach”
[neszama]
„rzeki występujące z brzegów ze śliskimi dziewczynami w sitowiu;”
[tretiakova: nic prawdą]

I jest nadzieja na poezję prostą, bez snobistycznych egzaltacji postmetafizycznych, postkomunistycznych i postnietzscheańskich, bo każdy wiek ma do powiedzenia tylko swoje, zarówno wiek poety, jak i kultury.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , , , , , | 6 komentarzy

Filip Gańczak „Filmowcy w matni bezpieki” (2011)

E tam…, w jakiej matni? Filip Gańczak spełnia dziennikarską robotę po pół wieku od opisywanych w niej wydarzeniach, bazując głównie na wywiadach z „poszkodowanymi”, czyli tymi, którzy „musieli” donosić na swoich kolegów z branży filmowej.
Jeśli film niemiecki „Życie na podsłuchu” może wzbudzić w odbiorcy „współczucie” wobec katów, czyli pracowników Stasi, że tak się musieli biedacy męczyć instalując swe archaiczne urządzenia na dusznym strychu berlińskiej kamienicy (zbliżony współczuciu, jakie budzi matka zwracając swojemu dziecku uwagę słowami „nie kop kolegi synku bo się spocisz”), to podobny resentyment wywołuje we mnie Gańczak swoją „rozliczeniową” książką. Bo Gańczak przyzwala swoją miękką narracją na wybielanie tych znojnych dla artystów czasów.

Autor grzecznie i niewinne pyta swoich bohaterów, dlaczego wobec wewnętrznego wstrętu, jaki dzisiaj czują do skutków wmanewrowania ich w pracę na rzecz Służb Bezpieczeństwa, po prostu nie rozgłaszali wśród swoich przyjaciół, przełożonych i rodziny swych trosk według zasady „(…)nęka cię SB, rozpowiadaj o tym; staniesz się bezwartościowy jako informator(…)”.
Ale z odpowiedzi ich niejednokrotnie wynika, że popadłszy raz w zależność od SB, aktorzy i filmowcy polscy w czasach reżimu komunistycznego informatorami wyraźnie być chcieli. Niejednokrotnie przez książkę – zapewne niezamierzenie przez Gańczaka – przewijają się uwagi ze strony opresyjnej i wahania: czy ten TW aby jest nam jeszcze potrzebny? Czy nie za dużo fatygi na rzecz takiego właśnie konfidenta, czy nie za dużo na niego płacimy, a jest tak mało przydatny naszej sprawie?
Z całej tej przygody esbeckiej, tej zabawy w wołka i zajaca, na którą szły pieniądze z podatków od nędzarskich zarobków polskiego proletariatu, pieniądze na niezbudowane autostrady i drogi dojazdowe, nieskanalizowane wsie i biedne biblioteki – powstaje jakiś upiory scenariusz filmowy, gdzie świat się wali, wali się Mur Berliński, a inwigilacja, donosy trwają w najlepsze, informatorzy i informowani spotykają się jak gdyby nigdy nic po kawiarniach, piją koniaki i w dalszym ciągu szastają publicznym groszem.
W proceder wplątani są najzwyklejsi zjadacze chleba nie mający z racji swojego niskiego morale aspiracji do bycia bohaterami, czyli posiadacze bądź wynajmujący mieszkania inwigilowanym i chętnie je udostępniają tajnym służbom: (…)należy pozostawić jej w kopercie sumę 500-600 zł, co zobowiąże ją jeszcze bardziej do zachowania w tajemnicy faktu korzystania przez nas z mieszkania (…).
Na przestrzeni całej książki nie padło ani raz słowo skruchy, czy zaniepokojenia, że swoimi donosami komuś zaszkodzili. Damian Damięcki, najbardziej, jak wynika z relacji w książce skrzywdzony dzisiejszym zdemaskowaniem jego słabości sprzed czterdziestu lat wie, że nikogo nie skrzywdził i nikt przez niego nie siedział. Ówczesne prawa jazdy, paszporty (dziwna była ta przemożna potrzeba kierowania trabantem, posiadania paszportu, skoro cała kariera artystyczna rozgrywała się przecież w teatrach warszawskich i polskiej telewizji oraz w polskich filmach, gdzie z powodzeniem można było dojechać tramwajem) były tak dla nich ważne, że godzili się na warunki SB.

Właściwie czytając tę książkę pisaną przecież nie przez świadka epoki, a przedstawiciela pokolenia moich dzieci, trudno uwierzyć, że nastąpi spłycenie i niwelacja wagi postaw ludzkich tak szybko. Wtedy, kiedy ułamki informacji, które wyłapywaliśmy z zagłuszanej Wolnej Europy szukając ratunku i pomocy w bojkocie stanu wojennego były najważniejsze na świecie. Nikt nie przypuszczał, że były tak naprawdę takie biedne i takie smutne.
Honor, sumienie to koszt jedynie anulowanej kary za jazdę po pijaku, za to, że zdrady małżeńskie nie będą ujawnione. Niewiarygodne, czy można tym wynurzeniom ufać? Przewija się co i rusz nie tylko zaklinanie się, że pieniędzy za donosy się nie brało, ale też kwestionowanie prawdziwości zapisów pozostawionych przez operatorów w teczkach. Jednak każde tłumaczenie aktorów i filmowców jeszcze bardziej pogrąża i coraz bardziej przypomina bohaterkę piosenki o tym, jak za reklamówkę z Peweksu puszczała się z dewizowym Włochem. Ta taniość kurwienia się idoli polskiej telewizji i kina wręcz przeraża i niepokoi. Ale czy tak było?
Czytamy, że Daniel Olbrychski wydaje dużo na rozmowy z Marylą Rodowicz: (…) Szukali się telefonicznie po całym świecie, rachunki telefoniczne płacili po 7 tys. zł miesięcznie. (…) Jak widać potem, pieniądze były i tak źle inwestowane, bo (…)Rodowicz spotyka się w tym czasie z Andrzejem Jaroszewiczem — znanym kierowcą rajdowym i zarazem synem ówczesnego premiera(…).
Ale na kartach książki, Olbrychski, jako niesłusznie posądzony i tym skrzywdzony przez SB próbuje wygrać ten fakt i być dumnym, że właśnie na niego, z powodu jego niebezpiecznej pracy opozycyjnej wstrętne „proste, słowiańskie debile” zagięły parol.

Oczywiście egzystencja aktorów, na ówczesne czasy kosztowna niebywale i ponad stan, odbywała się tylko dzięki ich ponad dwudziestoczterogodzinnej pracy artystycznej i posiadania przez nich niespotykanego talentu, którego zmarnowanie poprzez zamilknięcie byłoby stratą dla kultury polskiej nieodżałowaną. Nigdy do tego nie doszło. Dlatego widocznie Andrzej Wajda, wobec którego w osobistej rozmowie Filip Gańczak zachowuje się jak potulny piesek i po chińsku przyrzeka, że skoro on sobie nie życzy umieszczenia w książce portretu jego byłej żony Beaty Tyszkiewicz, to zamieszczał nie będzie, może sobie bezkarnie pozwolić na wszelkie fumy i szantaże.
„(…) Andrzej Wajda spotkał się ze mną, ale później wycofał z udziału w książce. Nie wiem, co zaważyło na takiej jego decyzji. Po publikacji książki wydawnictwo na moją prośbę wysłało mu egzemplarz, ale nie dostałem od pana Wajdy żadnej odpowiedzi. – czytam w sieciowym wywiadzie z Gańczakiem w „Zwierciadle”. I potem wysłuchuję w linku autora prezentacji książki jak niemal z płaczem żali się, że o Wajdzie tak dobrze napisał, a ten nawet nie zgodził się na autoryzowanie tekstu.

Mimo wielu starań, by jak najlepiej świat artystów filmowych i telewizyjnych komunistycznego reżimu przedstawić i tym wywyższyć morale polskiego artysty tych czasów, Gańczakowi niewiele się udaje. Bohaterski Andrzej Łapicki, tak zawzięcie podpisujący wszelkie petycje w obronie masakrowanych robotników ma nie tylko złą stalinowską przeszłość , co od biedy daje się ustami aktora wytłumaczyć:
„(…)Ale to były inne czasy. Wszyscy kolaborowali z systemem, żeby jakoś egzystować. Nawet moi mistrzowie, Zelwerowicze, Schillerzy, wszyscy byli w partii i popierali Związek Radziecki ze Stalinem na czele. To był dla mnie przykład, że można, proszę bardzo, nawet należy. Każdy myślał, że tak będzie na pewno ze sto lat i trzeba się zorganizować, a zawód mamy jak każdy inny.
Gustaw Holoubek grał fanatycznego Dzierżyńskiego, a Zygmunt Hubner – Stalina, niezwykle skupionego inteligenta. Normalnie, dostali rolę, to grali. Była praca i już. Nie można dzisiejszą miarą tego oceniać(…)”

Niestety po dwudziestu latach, po krwawym stłumieniu strajków w Radomiu i po wypadkach marcowych i po wypadkach na Wybrzeżu, Andrzej Łapicki jest w dalszym ciągu wierny. Jest głównym konsultantem Krwawego Maćka w Polskiej Telewizji:
„(…) W 1979 roku – w trakcie pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski -wydaje polecenie, by kamery nie pokazywały wiwatujących tłumów. Łapicki doradza Szczepańskiemu w sprawach Teatru Telewizji. Łącznie za tego rodzaju współpracę otrzymał z kasy Radiokomitetu kwotę 170 tys. złotych (po pięć tysięcy miesięcznie) – wyliczy potem Departament III MSW.(…)”

Materiałów IPN, jak sam przyznaje autor, których nie użył, by nie szkodzić bohaterom swojej książki jest mnóstwo i jego wybór i zestawienie mógłby przybliżyć niezorientowanemu czytelnikowi te czasy, które, gdyby nie ich nieprawdopodobnie wysoki koszt społeczny, a nawet czysto ekonomiczny, byłoby jedynie komicznym zwierciadłem głupiej epoki, głupich władców i głupich artystów ściśle ich głupotę wspierających.
Ale tak nie jest i nie będzie. Dla mnie, dla mojego pokolenia nie sposób czytać o tych czasach z wolnościowym dystansem, bo wiadomo, Zło nie istnieje, pozostaje jedynie Dobro. A tego w tych latach było jak na lekarstwo.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , , , | 2 komentarze

Anna Sasnal, Wilhelm Sasnal „Z daleka widok jest piękny” (2011)

Film jest o banalności zła w sensie takim, jak wymowa słynnej diagnozy Hannah Arendt powstałej pod wpływem obserwacji zachowań zbrodniarza hitlerowskiego Adolfa Eichmanna podczas procesu przed sądem izraelskim w 1961 roku. I są w filmie nawet całkiem czytelne tropy nawiązujące do wydanej – niewiele wcześniej niż film – książki Jana Tomasza Grossa „Sąsiedzi” dotyczącej pogromu w Jedwabnem. Lecz troska autorów filmu wybiega poza takie krańcowe i historyczne oceny i jest raczej indywidualnym zbiorem spostrzeżeń obserwatora zza kamery filmowej, który jakby od niechcenia, a nawet z mozołu zawodowego obowiązku rejestruje to, czego chętnie by nie widział i pozostawił obiekt zainteresowań w bezpiecznej, sielskiej odległości. W efekcie przypomina to żerowanie na padlinie różnych ziemnych żyjątek, jak już z żerowiska odejdą kolejno duże zwierzęta, potem małe, następnie ptaki i owady, a reszta do utylizacji przyroda pozostawia mrówkom i robakom. W filmie przerażające jest właśnie to obok cywilizacji robacze życie społeczności wioskowej pozostawionej własnym, bezmyślnym instynktom samozachowawczym.
Film otwiera scena zakładania wnyków w lesie i ten złowróżbny, rzutujący na cały rozwijający się film obraz sobie radzenia i czynienia poddanym otaczającego człowieka środowiska podpowiada, że bohaterowie filmu potratują wszystko z jednakową obojętnością: matkę, psa, samochód, kochanka.
„Odrażający, brudni i źli” z włoskiego filmu Ettore Scoli są zupełnie inni egzystencjalnie poprzez komizm sytuacji i mimo wszystko budzą u widza sympatię przez jakąś optymistyczną witalność. Podobnie chłopi z powieści „Chłopi” Zbigniewa Sajnóga są po leśmianowsku jakoś oswojeni. Dariusz Jabłoński przedstawia prozę Stasiuka w „Winie truskawkowym” po stachurowsku wręcz romantycznie.
U Sasnalów nie ma już żadnych złudzeń i żadnej nadziei. Mikroświat wyalienował się tak bardzo, że rządzi się sam sobą i wszelkie bezprawie nie podlega już ani winie, ani karze i staje się naturalną, nieuchronną degradacją. Wszystko, co kiedyś mogło powściągać ludzkie namiętności jak chytrość, zawiść, pożądanie rzeczy, która jego jest, znajduje się w atroficznej postaci i te szczątki jeszcze bardziej szkodzą, niż ratują obyczaje. Pasterska rola kościoła, sąsiedzka pomoc, niewinność dzieci, idealizm młodzieży, miłość kochanków, szacunek dla rodziców, traktowanie zwierząt jako naszych Braci Mniejszych pryska w kadrach filmu pozostawiając jedynie po sobie ślady odrażających skorup świata idei.
Mimo, że twórcy filmu nie wskazują na przyczyny takiego stanu rzeczy, bezradny widz sam szuka na nie odpowiedzi. Nie jest nim nuda powtarzających się codziennych gestów i czynności, jak zilustrował to w „Koniu Turyńskim” Béla Tarr. Również nie jest przyczyną skrajna nędza, ani wycieńczająca praca członków trzech rodzin wioskowych, których codzienność nie ma znamion ani aberracji sadystycznych, ani też zmęczenia dyskomfortem codzienności (brak pralki automatycznej). Nie widać tutaj zaniedbań cywilizacyjnych, jak było w „Konopielce” według Edwarda Redlińskiego, gdzie wieś odcięto od świata nieosuszonymi bagnami.
W „ Z daleka widok jest piękny” otoczenie domostw i ich wnętrz jest konsekwencją życia duchowego mieszkańców, dlatego nawet mycie ciała chorej na Alzheimera matki, suszenie posikanego tapczanu na podwórzu, mycie linoleum imitującego kafelki i potem zlewozmywaka są czynnościami jeszcze brudniejszymi, niż ich zaniechanie. Trucie psów trutką na szczury lub przez zaduszenie, zabicie człowieka przez przejechanie go samochodem bądź zadźganie nożem znienacka to czyny nieprzemyślane, odruchowe wykonywane bez emocji, porównywalne do zabijania much na lepie, mające coś z niewinności czynów Adolfa Eichmanna.

Piękny i prawdziwy film Sasnalów nie jest żadnym współczesnym odkryciem artystycznym ani żadną rewolucją mającą na celu zniszczenie starych i nietrafionych środków wyrazu, jak realizm magiczny Jana Jakuba Kolskiego, dydaktyzm patriotyczny Andrzeja Wajdy, psychologizm Krzysztofa Zanussiego albo symbolizm metafizyczny Krzysztofa Kieślowskiego. Nie zniszczy też kompletnego nieporozumienia artystycznego filmowców nowego pokolenia jak Xawerego Żuławskiego czy Magdaleny Piekorz. Ale jest nadzieja, że wreszcie polskie kino nawiąże do ambitnego kina krajów skandynawskich (Jespera Ganslandta, Thomasa Vinterberga, Susanne Bier) do kina greckiego (Giorgosa Lanthimosa, Athiny Rachel Tsangari), których twórcy z powodzeniem przedstawiają świat w którym żyjemy i zaglądają tam, gdzie złakniony jedynie rozrywki współczesny człowiek boi się zaglądać.

Bo to, że wreszcie powstają filmy kręcone przez jasnych dla jaśniejszych to i tak dużo w porównaniu z czasami dopuszczanych do głosu jedynie reżyserów konsekwentnie ciemnych, jedynie tylko udających jasnych.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , | 5 komentarzy

CHODNIK NA WSI

Pies na smyczy z panem szedł
duży, czarny. Lęk szedł przed.
A za nimi rowerek
trójkołowy. Ten szereg
babcia kończyła. Rower
ciągnęła jak krowę
masywny. Ona krępa,
w środku córka przepiękna
kołysana na szpilkach czerwonych.

Dziecko śmiesznie trąbiło,
zapach wznosił się z grillów,
cienie popołudniowe
chodnik skropiły chłodem.
Wołał z domowej wnęki
głos, że są już sukienki,
letni towar jest w sklepie!
Poszli ludzie z chodnika,
by pogadać i pytać.
I zapomnieć o czasach rolnika.

Umył auto zza płotu,
dbał o jedność podmiotu
euro-kostka polana
potoczyła się piana.
Wieczór wolno się chyli
czas na rozrywkę, czyli
w chyłkiem mknących przechodniach
z papierosem przy spodniach
zalśnił ogniem punkcik czerwony.

Jak iskierka w ciemności
żar popiołu z wieczności,
potem będą wracali
milcząc. Wszystkich oddali
świt nagle bielejący.
I obudzą się ptaki
będą pierwsze oznaki,
nowe godne uwagi
przejdą chodnikiem nogi,
samochody zagłuszą ich kroki milknące.

Zaszufladkowano do kategorii 2014, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano | 4 komentarze

W CZAS, GDY PTAKI UCZĄ MŁODE LATAĆ

Uczą latać
jajka postać.
– Zbyt nisko w krzaków cienie…
Rodzice w krzyk,
na pomoc nikt,
jednak wzbił się w przestrzenie.

Ach, pierwszy lot,
gdy czyha kot,
a świat jest pistacjowy!
A oni drżą,
by z obu stron,
lecąc, wypłaszać łowy.

Rozkoszny maj
i oni dwaj,
a w środku pisklę słodkie!
Minęli bzy,
naszczekał Zły,
teraz trójka odpocznie.

Już leci sam
i leci tam,
gdzie woła go pragnienie!
Podniebny szlak
zna, bo wie jak:
tak jedynie.

Zaszufladkowano do kategorii 2014, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano , , , , | 4 komentarze