Dziennik wiejski (17)

Foliowa torba z kilkoma kilogramami śliwek stała wczoraj rano przed furtką i wstępna eliminacja potencjalnych darczyńców zaprowadziła nas do pani Basi i jej matki, Heli.
Kiedy wreszcie po kilkukrotnym dzwonieniu do drzwi głowa pani Heli pojawiła się w okienku łazienki, wiedziałyśmy już, że głuchota osiemdziesięcioletniej pani Heli została złamana.
Pani Hela namawiała mnie i mamę, byśmy zostały do przyjścia jej córki Basi z pracy, bo narwie nam jeszcze więcej tych śliwek, które nam tak smakowały, ale po wymianie grzeczności wróciłyśmy do domu, ja niespodziewanie z ilustrowaną książką leżącą na stole w pokoju gościnnym.
O tym albumie dużo było gadania we wsi od momentu jej uroczystej inauguracji tydzień temu w Domu Strażaka, gdzie zebrała się cała niemal wieś, by pomstować na nią lub ją chwalić.
Monografia – tak nazwano tę luksusowo wydaną książkę pełną ilustracji i nazwisk mieszkańców wsi żyjących i zmarłych. W nocy odszukałam nazwisko mojej babci i ciotki z lat pięćdziesiątych zastanawiając się, czy umieszczenie takich śladów w wydrukowanych książkach regionalnych zalecanych przez Unię Europejską dbającą o małe ojczyzny rzeczywiście ocala coś od zapomnienia i czy zasadnie ocala, bo może jednak warto zapomnieć. Niestety autor książki nie dotarł do najważniejszej informacji próbując odtworzyć los wsi od czasów Kazimierza Wielkiego, do czego na kartach książki szczerze się przyznaje nie pisząc jednak, czy szukał, czy takiej odpowiedzi po prostu nie ma. Od zaborów wieś była w posiadaniu sióstr klarysek z klasztoru w Krakowie do dnia dzisiejszego i dopiero rząd III Rzeczpospolitej spłacił siostry zakonne. Natomiast misjonarskie ciągoty klasztoru bernardynów sprowokowały powstanie kościoła parafialnego, który, wybudowany na wzgórzu, zdominował pejzaż i przejął kontrolę nad całym społecznym życiem wsi po dziś. Autor książki nie tylko ilustruje fotografiami obecność księży w czasie otwierania nowych obiektów niezbędnych społeczeństwu dwudziestego pierwszego wieku, ale przedstawia wszystkich od początku powstania parafii mieszkańców plebanii łącznie ze gospodyniami na probostwie.
– Tak bezceremonialnie zabrałam książkę nie pytając, czy pani nie jest potrzebna, ale bardzo jestem wdzięczna za tę możliwość – tłumaczyłam się pani Basi nazajutrz zwracając książkę.
– Ależ nie, nie była potrzebna! – pani Basia zapewniała prowadząc mnie do pokoju gościnnego, gdyż, by nie dzwonić, przedarłam się od strony tarasu i znalazłam się w sypialni, w której właśnie z łóżka wstawała pani Hela.
– Przeczytałam całą w nocy – fajnie, że jest, że powstała, ale jak autor przyznaje, pisana po amatorsku. Szkoda, że żaden naukowiec nie zabrał się za to – mówiłam kładąc książkę w tym samym miejscu, z którego wczoraj ją zabrałam.
– I jest pani wymieniona – wprawdzie nie jako przewodnicząca Koła Gospodyń Wiejskich – ale pewnie, jak była pisana, jeszcze pani nie wybrano! – pani Basia uśmiechnęła się na to grzecznie.
– Niestety nic o Żydach w czasie okupacji, ani o folksdojczach. W statystykach autor podaje, że było przed wojną jedenastu Żydów we wsi, a dzisiaj ani jednego. Za to trzy strony jest o zakupie samochodu jelcz dla straży pożarnej. Na te 150 stron opowiadających dzieje wsi od średniowiecza po dzień dzisiejszy, to proporcje trochę zachwiane!
– Toteż – tu pani Hela wymieniła nazwisko mieszkanki wsi, którego nie znałam – powiedziała w strażnicy, że informacje są niepełne i skłamane i tego ona nie kupi! I nie kupiła. A o akuszerkach nic!
– Ależ jest o akuszerkach – to akurat jest – zaoponowałam.
– To może potem dodali, bo nie było – upierała się pani Hela.
– Mamo, mama nie doczytała – uspokajała pani Basia wyjmując z szafy nowy strój krakowski, który dla wszystkich Gospodyń Wiejskich uszyła spółdzielnia. Nie wiedziałam, że jeszcze są spółdzielnie, być może pod tą nazwą kryje się coś innego, ale nie chciałam drążyć tematu skupiając się na serdaku uszytym bardzo profesjonalnie, z białą podszewką. Zamiast osznurowań miał mosiężne, kute ręcznie klamry i haczyki.
– Komplet tych klamer kosztuje na jeden serdak 80 zł! – powiedziała pani Basia wyjmując z szafy spódnicę zieloną w różyczki i podszytą czerwonym płótnem.
– Czemu serdak nie ma cekinów? W Sukiennicach sprzedają z cekinami – dopytywałam się wierząc, że wszystko zostało wykonane według właściwych wzorów strojów ludowych.
– Cekiny są tylko dla młodych kobiet – wyjaśniała pani Basia.
– A fartuszek? A bluzka, biała, haftowana?
– Haftowana niestety maszynowo. Suszą się, bo wyprałam po tej imprezie…
Koło Gospodyń Wiejskich brało udział w występach w sobotę i niedzielę w czasie dorocznych Dni gminy.
Zawsze obiecuję sobie, że pójdę zobaczyć, co tam się dzieje, ale potem i tak wszystko słyszę, gdyż Dom Strażaka jest bardzo blisko mojego domu. Jednak o dwudziestej, kiedy rozpoczął się festyn i disco polo, poszłam zobaczyć zespół, ale akurat mieli przerwę i w końcu ich nie zobaczyłam. Ale widać było sporo młodzieży z okolicznych wsi: łysych chłopców dzwoniących komórkami i święcącymi neonowymi kolorami T-shirtów i anorektycznych dziewcząt, w krótkich spodenkach, co mimo wszystko napawało optymizmem.
– A ten zespół, co grał, to musi być taki? – zapytałam panią Basię przeczuwając, że była z urzędu współorganizatorską dwudniowej imprezy.
– Wzięli niedużo, 2 tysiące za dwa dni grania – ale fałszowali i ja to powiedziałam sołtysowi, że mi się nie podobali!
– Nie wiem, czy fałszowali, ja się na tym nie znam, a niestety, do trzeciej w nocy ich chcąc nie chcąc słuchałam – ale mi chodzi o gatunek, czy musi być ten gatunek muzyki co roku?
Pani Basia nie wiedziała o co mi chodzi. Skręciłyśmy więc na rozmowę na muzeum regionalne, które powstało niedawno i które oprócz działu garncarstwa weszło już w posiadanie pieca do wypieku chleba.
– Była tam pani? – spytała pani Basia.
– Nie, boję się tam iść. Trzeba płacić za wstęp, jest kustosz?
– Nie, zaśmiała się pani Basia, nie ma kustosza, trzeba się umawiać, przychodzą szkoły. Powiem pani, kiedy będzie otwarte!
Pochwaliłam inicjatywę i miejsce, gdzie zbierane i przechowywane są pamiątki i że są już ciekawostki umożliwiające muzeum otwarcie swoich podwoi.
Weszłyśmy do sadu i pani Basia wspięła się na drabinę, a ja pozbierałam śliwki pod drzewem, bo tam były najdojrzalsze i najsłodsze.

W końcu wszystko realizuje się według prognoz autora książki “Społeczeństwo spektaklu”. Nie wsie potiomkinowskie, ale wsie turystyczne. Ale czy to źle? Jak może zrodzić się fado, skoro wszyscy najlepiej czują się w klimacie disco polo? A reszta, to unijne dotacje…
Wychodziłam już z dwoma workami śliwek i stojąca na schodach pani Hela jeszcze opowiedziała:
– A wie pani, pani Ewuniu, moja babka musiała nosić na plecach cegły na ten kościół, każdy musiał odrobić codziennie swoją pracę za darmo. I szła o świcie nim przyszli robotnicy i majstrzy, bo nie nosiła majtek i jak niosła na plecach te cegły, to spódnica jej się podwijała. A jak była stara, to przecież nie miała żadnej emerytury i nie miała żadnego grosika. Nie mogła pójść do kościoła, bo nie miała grosika, by dać na tacę. Wstyd był wielki, jak ktoś nic nie dał…

Zaszufladkowano do kategorii 2014, dziennik ciała | Otagowano , | 7 komentarzy

Dziennik wiejski (16)

Wczoraj były imieniny mamy, hucznie świętowane zawsze na wakacjach w Przemyślu w moim dzieciństwie. Chodziłam wtedy z ciotką Leśką do klasztoru sióstr karmelitanek kupić dla mamy kremowe róże, takie same, jakie opisała Achmatowa w swoich wierszach. Właśnie gatunek tych róż najbardziej chyba podnieca i egzaltuje, gdyż ich zapach, wielkość i kolor pamiętam tak żywo po pięćdziesięciu latach. Oczywiście ich zakup w kwitnącym ogrodzie zakratowanego klasztoru latem był atrakcją jedynie dla mnie i dla Leśki. Mama uznawała tylko goździki.
Rozpoczęłam wczorajszy dzień od zawieszania foli nad stołem w ogrodzie, gdyż zaczęło padać i zaproszeni goście nie pomieściliby się w izbie, gdzie dla mojej przede wszystkim wygody – mama ciągle czegoś szuka – rozwiesiłam na gazrurce wieszaki z ubraniami mamy.
Zaraz przyszła pani Władzia złożyć mamie życzenia przynosząc bukiecik lewkonii od kwiaciarki Krysi, gdzie już była złożyć życzenia i wrócić tam o wpół do szóstej na proszalny bankiet. Bankiet mojej mamy był zaplanowany na od pierwszej do czwartej, prosiłam, by pozwolono mamie położyć się o tej porze ze względu na serce. Ale Pani Władzia przyszła rano, usiadła na plecionym krześle w izbie i zaczęła objaśniać mamie przyniesione prezenty:
– To jest Matka Boska w Leżajsku – pani Władzia położyła na stole kartkę kolorowego ksero A4 z wizerunkiem okutej na 400 lecie objawień madonnę z dzieciątkiem w złotą sukienkę z drogimi kamieniami. Instalując w ogrodzie zadaszenie niepokoiłam się, czy tym wizerunkiem pani Władzia nie wniesie jakiegoś nieszczęścia, gdyż u Salmana Rushdiego w jednym z opowiadań książki “Wschód, Zachód” wyłowiony z wody włos Mahometa w drogocennym szkaplerzu, wrzucony do wody przez spanikowanych złodziei meczetu potrafił zniszczyć całą rodzinę szczęśliwego znalazcy i doprowadzić do zgonu wiele osób. Całe szczęście, kosztowności przyniesione przez panią Władzię były tylko na papierze.
– To jest nowenna nieustająca do Matki Bożej Cudownego Medalika – pani Władzia wyłożyła na stół piętnastostronicową książeczkę wydaną przez Księży Misjonarzy w Krakowie. Mama pokornie cicho westchnęła, bo czekała ją codzienna porcja piętnastu nowych stron modlitwy oprócz już rutynowych koronek za duszę zmarłego syna, jej rodziców i męża oraz pomyślność wnuków i prawnuków.
– To jest święty Antoni – pani Władzia nie skomentowała, gdyż wszyscy wiedzieliśmy, o co chodzi. Mama szukała przedmiotów zawsze moimi rękoma, ale wiedziała, że nigdy bym ich nie znalazła, gdyby się podczas moich poszukiwań do świętego Antoniego nie modliła. Szczególnie dotyczyło to świętych obrazków, które pani Władzia podarowała mamie rok temu, a które powieszone nad łóżkiem, by mama miała z nimi nieustanny kontakt wzrokowy, spadały i wielokrotnie przeze mnie przytwierdzane agrafkami, bezpowrotnie znikały. Toteż bardzo ucieszyłam się z obrazka świętego Antoniego, który być może zwolni mnie od ciągłego szukania, a który, jak napisano na rewersie, był za darmo, bezpłatnym dodatkiem do Super Expresu.
– To jest Łaskami Słynący Krzyż Pana wiszący w Krakowie – Mogile – powiedziała pani Władzia kończąc tym podarunki przeczytawszy na rewersie końcówkę modlitwy: Jezu Cudowny Mogilski, do Ciebie się uciekamy, wysłuchaj nas!
Mama tymczasem zgłodniała żaląc się pani Władzi, że na śniadanie zjadła tylko malutki kawałeczek bułeczki drożdżowej – jak każda otyła osoba, mama zdrobniała jedzenie, by wydawało się, że je mniej niż inni – a ta była jak mgiełka, właściwie nic!
Podgrzałam wczorajszy krupnik i położyłam dwie miseczki z chochlą. Władzia nalała sobie i zjadła dwie łyżki, potem odstawiła na stół i zabrała się za właśnie wniesione przeze mnie racuchy serowe.
– Nie smakuje pani krupnik? – nie będzie go pani jeść? – spytałam, gdyż sama bym go chętnie zjadła, zupy było mało i dla mnie zostało i tak niewiele.
– Nie, nie będę, bo mam w domu też krupnik – powiedziała pani Władzia zgarniając swoim widelcem trzeci placek na swój talerz.
– To dlaczego pani je tutaj krupnik, skoro ma pani w domu? – powstrzymywałam się ostatkiem woli, by nie wybuchnąć. Zabrałam miseczkę ze stołu i wylałam zupę za kwitnące zawilce tak, by zupa nie szpeciła ogrodu.
– Jakby pani była dzieckiem, tak łatwo by się pani nie wywinęła! Dobrze, że już nie jesteśmy dziećmi! – dokończyłam pojednawczo, ale byłam tak wzburzona, że zdecydowałam się pójść do lasu. Las zawsze mnie koił i równoważył, ale był dość daleko, a ja jeszcze miałam mnóstwo prac przygotowawczych.
Gdy tylko wróciłam objedzona leśnymi malinami, zrobiła się już druga i w furtce ogrodowej pojawili się pierwsi goście. Pani Ela wręczyła mamie torbę z bombonierką z kremami do twarzy oraz puszkę earl grey, ulubionej herbaty mamy, a pani Kazia wręczyła ogromną szkarłatną różę wyhodowaną w jej ogrodzie. Pani Stasia wyściskała mamę szepcząc jej do ucha, by koniecznie jutro ją odwiedziła.
Otworzyłam szampana, korek przeleciał obok mojego oka, nawet nie wiedziałam, że jest to tak niebezpieczny napój.
Pani Władzia śpiewała najpiękniej, mimo, że pani Stasia śpiewa w chórze kościelnym, to przewyższa ją zdecydowanie. Potem zaczęła recytować inwokację z Pana Tadeusza, ja jej złośliwie na to, żeby się tak nie popisywała, bo ja też pamiętam nie tylko to, ale całe grzybobranie, oraz koncert Jankiela, bo przecież te recytacje były w szkole obowiązkowe i każdy je znać musiał. Mama wzięła zaraz w obronę panią Władzię która skończyła 82 lata i ma prawo już przecież wszystko pozapominać, a jednak nie zapomniała.
Tymczasem przyniosłam tort i herbatę, a potem już tylko nosiłam i nosiłam półmiski z karpiem w galarecie, śledziami, boczkiem wędzonym, szynką, sałatką jarzynową, pomidorową, rzodkiewkową i ogórkową, a wszyscy narzekali tylko na obfitość jedzenia, pani Władzia natychmiast zadeklarowała przyjście dnia następnego, skoro ma jedzenie się zmarnować.
Tymczasem pani Stasia na moją uwagę, że Polska jest krajem antysemickim, bo w żadnej napotkanej Biedronce nie udało nam się kupić macy, a mama bardzo lubi macę, którą w tutejszych warunkach nie mogę zrobić, paradoksalnie przyznała mi rację. Pani Stasia pochodziła spod Łańcuta i zamieszkała tutaj dopiero po wojnie.
– Ach pani Ewuniu, Żołynia była zamieszkała przeważnie przez Żydów. Oczywiście to sąsiedzi wskazywali, kto jest Żydem. Zresztą, jeszcze przed wojną wybijano im regularnie w bożnicy okna. A mieli takie piękne śluby! Pamiętam, na łące pan młody gonił pannę młodą, wszyscy stali wokół, a potem tańczyli – mężczyźni z mężczyznami, kobiety z kobietami…
– A ślub widziałaś? – spytała pani Władzia.
– No nie, nigdy w środku nie byłam. Ale macę pamiętam, bo mama chodziła im doić krowy w ich święta, gdyż oni nie mogli ze względów religijnych i przynosiła do domu macę… A w czasie okupacji uciekinierzy z transportów pukali do okien prosząc o jedzenie, ale nikt nie otwierał, wszyscy się bali… Tylko jedna rodzina przechowała rodzinę żydowską, nikt o tym nie wiedział… Po wojnie ze Stanów Zjednoczonych przysyłali nie tylko paczki, ale i dużo pieniędzy za to ocalenie. Po prostu ich ozłocili!
– Mój ojciec dostawał przed wojną całe kartony macy od przedsiębiorców za to, że u nich zamawiał materiały budowlane. Gazeta przemyska nawet wydrukowała nazwisko ojca potępiając go za brak patriotyzmu, że kupuje u Żydów, a nie u Polaków. I tej macy było zawsze w domu dużo – mama próbowała zmienić kierunek rozmowy na przyjemniejszy.
Niespodziewanie zrobiła się czwarta i pani Stasia poszła na nieszpory, a reszta gości na imieniny innych Krystyn we wsi. Pozostała tylko pani Władzia.
– Nie będzie pani jeść tej kromki chleba? – spytałam zirytowana widokiem nadgryzionej nowej kromki na jej pustym talerzyku.
– Nie – powiedziała pani Władzia.
– Pani jest ze wsi, myślałam, że wieś ma większy szacunek do jedzenia, niż miasto, które na śmietnik wyrzuca stosy chleba i bułek. A pamięta pani ten wiersz Norwida:
“(…) Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba. Podnoszą z ziemi przez uszanowanie. Dla darów Nieba..?(…)”
– Tak, tak podnosiło się chleb, jak upadł, przytakiwała pani Władzia jakby przez mgłę i jakby nie kojarząc tych sytuacji ze sobą, a jej nobliwy wiek wszystko usprawiedliwiał.
Zrezygnowana poszła myć naczynia, a mama z panią Władzią jeszcze długo siedziały w ogrodzie, aż nadeszło wpół do szóstej i pani Władzia wstała i poszła na bankiet do Krysi kwiaciarki mieszkającej tuż obok.

Zaszufladkowano do kategorii 2014, dziennik ciała | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Dziennik wiejski (15)

22 lipca 2014, wtorek. O ósmej rano zbudziła mnie mama, by otworzyć furtkę pani Władzi z którą umówiła się, że razem pójdą do pani Stasi, ale, że ona nie pójdzie, bo nie spała całą noc, miała atak serca, chciała wzywać pogotowie, ale nie chciała robić sensacji na całą wieś i tak doczekała do rana z trudem znajdując chustkę do nosa, którą moczyła w zimnej wodzie i przykładała na piersi.
Otworzyłam furtkę i zrobiłam mamie śniadanie myśląc z żalem, że nawet tych dwóch godzin, które czekały mnie po odwiezieniu mamy na wózku inwalidzkim nie będę miała dla siebie. Pani Władzia nie przyszła, gdyż zobaczywszy zamkniętą furtkę, jak się mama dowiedziała dzwoniąc do pani Stasi, poszła tam sama, myśląc, że już tam mamę zawiozłam. Z drugiej strony pomyślałam, że skoro mama jest tak śmiertelnie chora dzisiaj, to pójdzie zaraz do łóżka i oszczędzi mi to przynajmniej zawożenie i przywożenia mamy do i od pani Stasi, a przy tym zawsze pani Stasia robi mi kawę i pół godziny ze wszystkimi rozmawiam, żeby nie wydało się, że traktuję ich tak instrumentalnie.
Kobiety na wsi są jeszcze bardziej przewrażliwione i czułe na wszelkie afronty niż miejskie, staram się jak mogę, by nikogo tu nie obrazić i nie urazić, a wydawało się, że kontakty towarzyskie i wieloletnie przyjaźnie tu zawarte przez moją mamę są użyteczną symbiozą. Mama wnosiła w te związki miastowość i inne klimaty niż wiejskie, które znały przez okrągły rok do znudzenia. Mama bezsprzecznie stanowiła ciekawostkę, wyposażona była też przecież w znajomość treści tych samych seriali, więc i łączyła wszystkich wspólna płaszczyzna intelektualna, nawet platforma, po której wszystkie swobodnie poruszały się przez wiele letnich godzin.
Kobiety wiejskie stanowiły, oprócz tego, że mama nie musiała pokonywać żadnych schodów, też i autorytet. To one powiadamiały moją mamę o kwiatach w ogrodzie, które masowo zaczęły teraz kwitnąć, a które przecież z takim trudem ocaliłam od pożogi ślimaczej wysypując turkusowe kryształki związków miedzi. Mama nigdy kwiatów nie zauważała i najprawdopodobniej nie zdołałabym sama o nich mamę powiadomić. Dopiero podziw wiejskich przyjaciółek moje nagietki, bratki, zawilce i aksamitki urzeczywistniał i w pełni ich istnienie przywracał.
Jednak, zauważyłam, że coraz trudniej mojej mamie przychodzi składanie wizyt swoim przyjaciółkom, na których obecność czeka przecież cały rok. Z początkowej euforii przygotowań, ubierania sukienek letnich, czółenek, biżuterii, robienia makijażu i skrapiania się wodą kolońską, pakowania chusteczek jednorazowych i komórki do małej, plecionej torebki, mama coraz częściej wybiera rezygnację i zaniechanie. Po prostu woli, by jej przyjaciółki przychodziły do niej, a ja, jako gospodyni grzeczna i bojąca się uchybić gościnności, powinnam nie tylko robić herbatę, kawę, przynosić ciastka, paluszki i herbatniki, ale też, jeśli byłaby to pora posiłków, to i dodatkowe nakrycia śniadaniowe, obiadowe i kolacyjne. Ratuje mnie tylko to, że przyjaciółki mojej mamy wpadają zawsze znienacka, a jak już się umówią na jakąś porę, to wtedy nie przychodzą. Dzięki temu, mogę nie wygospodarowywać czasu specjalnie dla nich. Po podaniu obowiązkowych napojów i jedzenia mogę wymknąć się do piwnicy lub na strych, a stamtąd wracając potwornie umorusana tłumaczyć się, że właśnie wykonuję prace konserwatorskie na dachu lub uszczelniam piwnicę przed kotami i muszę je dokończyć, nim spadnie deszcz. Te fortele, zgodne zresztą z prawdą, ocalają mnie niejednokrotnie przed zasiadaniem do wspólnych dyskusji, które przecież zawsze są dla mnie jedynie stratą czasu. Prawdziwych problemów wsi nikt mi przecież i tak nie wyjawi, a szczególnie to pokolenie, które zawsze musiało ukrywać prawdę, nawet teraz, na wszelki wypadek.

Mama poszła się położyć, a ja bezskutecznie próbowałam połączyć się z Internetem. Marek opłacił mi drugi miesiąc i myślałam, że może muszę wprowadzać jakieś rejestracyjne hasła. Zadzwoniłam więc do niego z komórki mamy, gdyż moją komórkę skradziono mi na kąpielisku. Marek powiedział, że niczego nie muszę wprowadzać. Spróbowałam ponownie, pochodziłam z laptopem po ogrodzie, bo może łączność tam jest lepsza. I nic. Zamknęłam laptop ze świadomością, że przynajmniej wiem, że Marek żyje i że bez wiadomości o mnie nie sprowadzi tutaj straży pożarnej, pogotowia wodociągowego, karetki pogotowia czy sam nie przyjedzie zaniepokojony brakiem wieści o mnie.

Po dwóch godzinach pani Władzia wróciła od pani Stasi i wstąpiła zobaczyć, jak mama się czuje. Właśnie mama wstała z łóżka i przyszła do stołu w ogrodzie, gdzie podałam obiad. Przyniosłam drugie nakrycie dla pani Władzi. Pani Władzia powiedziała, że pani Stasia potem przyjdzie dowiedzieć się, jak mama się czuje.

Udało mi się uzyskać połączenie i rozradowana napisałam maila do Marka. Ten okazało się już przymierzał się do kupna nowego modemu. Gdybym się nie połączyła, pewnie by go kupił, a ja tutaj mam takie potrzeby, muszę kupić nowe okna i dom się rozlatuje…
I muszę zrobić przyjęcie imieninowe dla przyjaciółek mojej mamy, bo przecież w czwartek jest Krystyny. Kupiłam już karpia. Karp jest idealny na takie przyjęcia, karp w galarecie nie kojarzy mi się z wigilią, ale z czymś luksusowym, pożądanym przez lud. To chyba Lis Witalis u Brzechwy w swojej przemowie przedwyborczej do mieszkańców lasu obiecywał, że nawet ta potrawa będzie dla nich osiągalna, jeśli go wybiorą:

“(…) nawet karpia w galarecie
jeśli tylko zapragniecie! (…)”

Ale dzisiaj dopiero wtorek i to wielkie komunistyczne święto. Może właśnie dzięki temu świętu pamiętam śmierć mojego ojca. Umierał równo 15 lat temu w wielkim upale tocząc wielogodzinną agonalną pianę z ust, a ja nie potrafiłam mu pomóc trzymając jego dłonie i wycierając usta chusteczką.
Ach, też bym chciała już umrzeć wkładając sobie kamienie do kieszeni, ale jak umierać w najpiękniejszym miesiącu roku?

Zaszufladkowano do kategorii 2014, dziennik ciała | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

Dziennik wiejski (14)

21 lipca, poniedziałek. Roman Knap ma grób na samym końcu cmentarza w przekątnej linii od głównego wejścia. Leży wśród swoich rówieśników – nieszczęśników, tych, którzy nie zdołali unieść swojego ciała do połowy upływu czasu dzisiejszej ludzkiej egzystencji. Krzyże i wywieszki są dla wszystkich leżących tam umarlaków takie same, dlatego mogiły upodabniają się do wojskowych grobów, czyli koniecznej ofiary złożonej na polu walki. Spokój kończy tę walkę, a to miejsce w rogu cmentarza w bezpiecznej odległości od kaplicy, od monumentów granitowych grobów rodzinnych i ściany urn ze spalonymi zwłokami, odizolowane jest nawet od walki z chwastami.

Pojechaliśmy do Zatora i Podolsza we wczorajszą upalną niedzielę. Koryta Skawy i Wisły przypominają klimaty opowiadań Iwaszkiewicza, którego trzy tomy “Dzienników” zdołałam wchłonąć w to lato. Jest w nich jak i w tekstach Iwaszkiewicza coś chorego, wilgotnego i chwilowego, jakby ich bezustanne trwanie polegało jedynie na procesach gnilnych szuwarów i zarośli. Ta bezlitosna energia rozkładu daje widocznie nową materię, stanowiącą pożywkę nieustannej odnowy. Wielkie liście łopianu podziurawione przez ślimaki przypominają płuca zaatakowane przez gruźlicę.
Długo błądziliśmy wspinając się kilkakrotnie na wał stadionu nad Skawą widząc w dole plażujących na wysepkach rzeki ludzi, do których przez gęstwinę zarośli nie udaje się dołączyć. Wreszcie napotkana na drodze młoda kobieta w krótkich spodenkach dżinsowych i kapelusiku z niebieską wstążką wskazuje nam polną drogę, której istnienia nie domyślaliśmy się.
U celu stało już kilka samochodów. Zabrawszy psy, dzieci, grille, plastikowe przenośne lodówki, materace dmuchane i koce poszli wodą sięgającą ich ud w rwącym prądzie Skawy, by dotrzeć na którąś ze sterczących wysp rzeki pokrytych, tak jak brzegi, kamieniami. Tam rozkładali leżaki i całe gospodarstwo, by przy wędce i piwie spędzić resztę tej pięknej, upalnej niedzieli.
Usiadłam na kamieniach zbierając bardziej kształtne wokół mnie, by się w tym skwarze południa tak chodzeniem nie męczyć. Moje skrzynki na kwiaty, tego lata obsadzone sztucznymi, różowymi goździkami Szabo wymagają obciążeń. Kamienie te są takie same, jakich użyła Wirginia Woolf do obciążenia kieszeń sukienki. Iwaszkiewicz w “Dziennikach” kilkakrotnie przywołuje obraz wkładającej do dwóch kieszeni sukienki Wirginii Woolf i niknącej w tafli rzeki wraz z kamieniami i tym wszystkim, czego już nie napisała. Takim obrazem też rozpoczyna się film “Godziny” nakręcony według prozy Michaela Cunninghama. Ach, jak takie niewinne, oszlifowane pracowicie wodą kamienie mają wszechstronne zastosowanie. Włącznie z kamieniowaniem.
Szybko jednak uciekamy z tych palących stopy kamieni, porzucamy plażowiczów na wyspach, których czekają tutaj fascynujące, upalne godziny. Zarośla wokół, pełne śluzu ślimaków, odchodów ptaków błotnych, pokrzyw i ostów i nie wysychającego nigdy błota nie wydały tego lata jeszcze ani jednej rośliny kwitnącej.

Po obiedzie pojechaliśmy na gliniak niezaspokojeni rwącą i zimną wodą Skawy i jej kamienistym dnem.
Gliniak przeżywał właśnie swoje najważniejsze dni w roku, gdzie ulokowano imprezy związane ze świętowaniem Dni Bolęcina. Już od poprzedniego dnia przestrzeń trawy aż do wysypanego piaskiem wybrzeża gliniaka pokryto namiotami z napisami firm piwnych oraz ławami i stolikami, by można było pod nimi piwo pić. Ale znalazło się i miejsce dla straganów z wyrobami artystycznymi, książkami, potrawami z wieprzowiny w bułce i na grillu, lodami i napojami.
Marek wypatrzył stragan z watą cukrową wiedząc, że moje lubienie waty cukrowej nigdy nie zanikło.
– Największą proszę – powiedział Marek kładąc na ladzie trzy złote.
Mężczyzna obsługiwał cały, złożony z wielu ofert stragan, toteż chwytając patyk i sypiąc do odpowiedniego otworu cukier, zdołał równocześnie sprzedać plastikowy czołg i żeton na kule przeźroczyste w dmuchanym basenie, do których wchodzili ludzie i dawali się tam zamykać na monstrualnych rozmiarów zamek błyskawiczny.
– Ile kosztuje taka kula?- spytałam zainteresowana kosztem udręki, który musi uiścić sam poszkodowany.
– Dziesięć złotych. Na siedem minut. Dajemy zawsze 8, ale dzisiaj, w taki upał się nie da dłużej.
Mężczyzna nawinął na patyk kilka smug waty, ale kłaki zaczęły ulatywać w powietrze i zniechęcony wszystko nagle szarpnął drugą dłonią, zmiął, ścisnął i wrzucił pod aluminiowy kocioł w którym kręcił watę.
– Ach! – wyrwało mi się żałośnie, bo lubiłam watę cukrową w każdej postaci i nawet ten, według sprzedawcy, zniszczony i nie nadający się do sprzedaży, uwłaczający jego kunsztowi kręciciela waty nadawał się przecież idealnie do zjedzenia. Stanął mi przed oczami czarny chłopak w Hawanie, który w Wesołym Miasteczku dał mi za darmo taki kołtun różowej, waty cukrowej, który specjalnie dla mnie, płowowłosej dziewczynce wpatrującej się w jego maszynkę do robienia waty, zebrał ze ścianek kotła, zmiął, spłaszczył, by było tego więcej i z uśmiechem wręczył mi go, a ja nieśmiało podziękowałam.
Tutaj wielki kołtun waty bezpowrotnie zniknął i sprzedawca zaczął subtelnie, jak wirtuoz, nawijać na patyk nowe warstwy waty wlawszy uprzednio jakiś płyn równocześnie sprzedając nadchodzącym klientom zabawki i żetony.
Stanęłam przed dmuchanym basen z przeźroczystymi kulami rwąc watę pasemkami, by słodycz starczyła mi na dłużej. W jednej kuli młoda kobieta w czarnym, dwuczęściowym stroju kąpielowym po wielokrotnych upadkach i bezskutecznej walce, by chociaż na moment utrzymać równowagę od momentu dobrowolnego uwięzienia i zamknięcia jej zamkiem, leżała już bezwładnie na dnie kołyszącej się kuli patrząc na tłum gapiów nic nie widzącymi oczyma. Obsługujący pracownicy próbowali bez zamoczenia ubrania przyciągnąć patykami kulę do brzegu basenu, ale ona wymykała się im i prądem wznieconej wody, oddalała. Tymczasem do drugiej kuli pakowano już 12 letnią płowowłosą dziewczynkę, zdawało się bardziej mobilną i zwinną. Od momentu wsunięcia jej ciała do przeźroczystej zwiotczałej kuli, po jej napompowanie i zamknięcie, aż do jej bezskutecznych zmagań na wodzie poprzedzonych serią śmiesznych dla widzów stojących przy czterech bokach basenu minęło zaledwie kilkadziesiąt sekund, a już leżała na jej dnie bezradna i oszołomiona.

Poszliśmy na jedną z piaszczystych plaż oddzielonych od siebie zaroślami. Na intymność miejsca nigdzie nie można było liczyć. Mimo bogatej oferty straganiarskiej, ludzie zabierając na koce i leżaki dzieci, psy, parasole i ogromne plastikowe urządzenia pływające, ustawiali też nigdy nie gasnące grille, na których nieustannie leżały coraz to nowe kiełbasy.
Rozłożyliśmy swoją matę między dwiema rodzinami. W chwilach, kiedy nie byliśmy w wodzie, uczestniczyliśmy w ich zabawie i jedzeniu, gdyż odległość między nimi, a nami była minimalna.
Babcia o włosach kruczoczarnych z tyłu, a rudoczarnych z przodu, z wydatnym brzuchem i nie do opanowania już otyłością podchodziła brodząc w wodzie do zakutych w koła dmuchane wnuków wciskając im do ust kęsy drożdżówek. Reszta tej licznej rodziny wpatrywała się w wodę paląc papierosy czekając, aż kiełbasy osiągną pożądany wygląd i właściwości.
Rodzina z drugiej, symetrycznej strony wykazywała większą inicjatywę i pomysłowość na wodzie. Chłopak przytargał do brzegu ogromny bal drzewa i usiadł zdobycznie na nim nie dając nikomu na nim pływać. Pies zrezygnował z chłodzenia się w wodzie i jak zdechły od upału leżał nieruchomo pod ich parasolem. Za nimi wszystkim pływały po stawie dwie kaczki, a w tle rysował się wyraźnie drugi brzeg jeziora. Co jakiś czas przesłaniały go przepływające pojazdy dmuchane w fosforyzujących kolorach neonowych, ale i tak drżał w powietrzu, wibrował i tętnił życiem. Obok wielkich, przeźroczystych kul nagle wyrosła gigantyczna dmuchana ślizgawka, trampolina i statek piracki wydmuchany z foliowych bali. Nad różnobarwnymi parasolami unosił się dym z grilli, zespoły muzyczne instalowały sprzęt w zbudowanych estradach, a ludzi przybywało.
Marek wyjął telefon i napisał do syna do Dakoty, gdzie podobno filmuje Indian: Jest pięknie, szkoda, że Cię tu nie ma.
Gdy już wyjeżdżaliśmy, drogą nadchodziły delegacje różnych firm i fundacji z jednakowymi balonami. Jak przeszła fala balonów białych, zza rogu wychodziły balony zielone.

Przy kolacji krążył cały czas czarno czerwony motyl wyjątkowo piękny. Siadał na czereśniach i nie dając się przepłoszyć, zniecierpliwiony co jakiś czas wracał.
I kiedy rano podeszłam do stołu był jeszcze, wskakiwał na pozostawione z wczoraj na obrusie butelki, jakby obrysowując ich kształt sobą, aż poleciał i już nie wrócił.

Zaszufladkowano do kategorii 2014, dziennik ciała | Otagowano , , , , , , | 4 komentarze

ŚLIMAKI NAGIE

– Zabijam je motyką – słucham Stasię.
– Zbieram przez rękawiczkę jednorazową do wiaderka z solą. – tak, to w Kazi stylu.
– Przychodzą wieczorową porą. Łapię je, ale rąk nie da się domyć – wierzę trosce Władzi.
A u mnie zjadły aksamitki, gerberę i w czasie
gdy sadziłam Ziele Długowieczności, czyli Jaogulan Gynostemma Pentaphyllum
wyjadły nocą pietruszkę i szczypiorek. Pnącze posadzić
to jak obiad na noc następną. I zostały gołe badyle.

Letnie deszcze z chmur ołowianych jak w tropikach chłody,
w kryjówkach mnożą się ślimaki nagie,
nigdy ich nie widziałam. Tylko ogród znika.
Smugi śluzu opalizują w promykach
gołego nagle słońca. I co na tę magię
poradzę ja, miłośniczka przyrody.

Zaszufladkowano do kategorii 2014, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano , | 13 komentarzy

Nagroda Literacka Europy Środkowej „Angelus”: György Spiró „Mesjasze”2010

Co dzisiaj piszą internauci w Sieci o Towiańskim? Niewiele. „Biesiadę” wydano ostatnimi czasy już wielokrotnie, lecz na Allegro kosztuje tylko 1 zł 50 groszy, a przecież była owocem zakazanym i do 1965 była na indeksie kościelnym. Nie wydawano jej w PRL i jako uwielbiająca w liceum epokę romantyzmu, nie pamiętam, by o tym dziele literackim na lekcji wspomniano, nie mówiąc już o możliwości przyswojenia sobie tej krótkiej książeczki.

Czytam w przedwojennych wydaniach pism Wincentego Lutosławskiego, że gorąco podtrzymywał pamięć o Towiańskim. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku pisał o nim miesięcznik „Znak” publikując dokumenty o losach elsów, członków krakowskiego młodzieżowego stowarzyszenia Eleusis. Nawiązywało ono pośrednio do Koła Sprawy Bożej Andrzeja Towiańskiego.
W okresie międzywojennym nagonka na Towiańskiego była jeszcze intensywniejsza, niż za jego życia, gdyż starano się o beatyfikację Ks. Piotra Semenenki, głównego antagonisty Andrzeja Towiańskiego w Paryżu. Z tych lat pochodzi artykuł przemyskiego biskupa Józefa Sebastiana Pelczara o pseudo mistykach. Dzisiaj niewiele jest głosów w obronie Towiańskiego.
Broni go jednak Cezary Michalski: ”(…) Religijność Towiańskiego jest rzeczywiście, co będą mu wypominać jego przeciwnicy, trochę rosyjska – mroczna, pesymistyczna i ambiwalentna. Ale udaje się ją zaszczepić dumnym Lachom wyłącznie dlatego, że ich własny zmysł religijny – zdolność nadawania sensu życiu własnemu i własnej wspólnoty – pod wpływem historycznej klęski zaczyna nieco szwankować. Powiedzieliśmy tu, z pewną przesadą, o neoplatonizmie Towiańskiego. Jest to oczywiście neoplatonizm wywodzący się raczej od Hermesa Trismegistosa i studiujących go adeptów wiedzy tajemnej, niż od Plotyna i filozofów. Przy tych wszystkich zastrzeżeniach “Biesiada” pozostaje jednak niemniej poważnym przykładem gnostycyzującego pisarstwa, niż pisma Swedenborga, Hoene-Wrońskiego, czy wielu intelektualnych liderów XIX–wiecznego odrodzenia europejskiej ezoteryki. A ich nikt przecież nie poniża tak, jak naszego Mistrza Andrzeja. (…)”
György Spiró w „Mesjaszach” nie poniża nie tylko Towiańskiego, ale żadnego ze sportretowanych Mesjaszy, bo przecież, zgodnie z założeniem Mistrza, wszyscy, jeśli nie są jeszcze, to przecież będą Mesjaszami za sprawą stworzonego przez niego Koła Sprawy Bożej.
Jest w tej niespiesznej narracji powieściowej – a miejscami wręcz męczącej dla czytelnika, gdy natrafia np. na nie kończące się, wielostronicowe wątki o Żydach sefardyjskich – jakaś jednak drwina nie tyle z bohaterów uwiedzionych utopijną misją, co z naiwnego człowieka.
Spiró odpuszcza Mickiewiczowi jego trwonienie czasu na bzdury; Towiańskiemu, bo nie ma co trwonić; Ksawerze, bo każda witalność w tych ponurych czasach była na wagę złota. Natomiast nie odpuszcza wileńskiemu Żydowi Gerszomowi Ramowi, którego całe życie niemal – od nastolatka do wieku dojrzałego – przedstawione jest na kartach powieści w najdrobniejszych szczegółach. Ram poddany tutaj jest jak papierek lakmusowy wszelkim skutkom spotkań z zarówno z ludźmi, jak i ze zjawiskami. Wypija całą gorycz mistycznego doświadczenia zrodzonego z młodzieńczego idealizmu i bezgranicznej miłości do twórczości Mickiewicza, którą w całości znał na pamięć. Właściwie tylko on jeden potrafi sprostać reżimowi poczwórnej wstrzemięźliwości od alkoholu, rozpusty, nikotyny i kart. I w nagrodę tylko jemu autor powoli się wyzwolić z wpływu sekty, dojrzeć i przejść na bardziej racjonalne, pozytywistyczne działanie.

Gerszom Ram to taki wszędobylski bóg Merkury podobny postaci Antoniego Fiszera z „Iksów”. Takie trochę popychadło, trochę człowiek niezastąpiony od wszystkiego, obdarzony gombrowiczowską zielonością, niezwykle sympatyczny, a przede wszystkim niesłychanie zdolny i inteligentny chłopak. Ram, syn drukarza przybywa do Paryża nie tak jak Towiański, wskutek objawienia w kościele i nakazu wewnętrznego, ale z przyczyn bardziej racjonalnych. Chce się przydać po upadku Powstania Listopadowego w którym ze względu na młody wiek brać udziału nie mógł i ofiaruje pełen zapału całe swoje młode życie. Oddaje je jak Święty, bezkrytycznie, spełniając wszystkie absurdalne wymogi sekty religijnej, jakim było między innymi wychrzczenie go przez Semenenkę, głównego przeciwnika zwalczającego wszelkie inicjatywy Towiańskiego łącznie z donosami na niego do Watykanu.
Ram żyje ascetycznie, nie ma się z czego w „siódemkach” spowiadać, chociaż jego asceza wynika bardziej w wyboru, podczas gdy inni członkowie wspólnoty po prostu nie mają środków na to, by grzeszyć.
Być może Spiró wybierając właśnie taką postać i jej poczynania za oś powieści, chciał przerobić literacko pewne możliwości, by wykluczyć słabość ludzką i udowodnić, że przy najlepszych chęciach i talentach religijny zryw Towiańskiego był niemożliwy. Zresztą sam Towiański wysługując się Ramem (to Ram, według Spiró rozmawiał z papieżem), jest cały czas w cieniu fabuły i tak wciąż zajęty, że nawet z czytelnikiem nie ma czasu pobyć. O „Biesiadzie” Spiró nie ma chyba najlepszego zdania, bo i w usta Czartoryskiego, i Rotszylda wkłada niepochlebne zdania o utworze. Oni po prostu nie tyle nie chcą „Biesiady” czytać, a nawet brać do ręki, bo są przeświadczeni, że to bzdury.
Inaczej jest z twórczością Mickiewicza, nawet jego ostatnie wykłady w Collège de France nie są źle ocenione. Spiró daje też za pośrednictwem Rama poznać nam Słowackiego, jednak to wszystko w sumie jest marginalne. Głównie – od początkowych scen przemarszu Polskiego Legionu przez Europę udającego się na emigrację do Paryża po ostatnią, gdy Ram płacze na wieść polskich przybyszy donoszących mu o śmierci Mickiewicza, autor pilnuje się, by nie popaść wraz ze Sprawą Bożą w jej miazmat i zapomnieć, że istnieją jeszcze inne światy równoległe.
Ram, jak tarotowy Głupiec pokonuje podróż w czasie i przestrzeni, by w Londynie dorobiwszy się majątku zobaczyć wszystko z innej, okiem autora, szerszej perspektywy, czyli nie z wileńskiego podwórka, nie z francuskiej sekty religijnej, lecz z tygla światowych wpływów i prądów zarówno artystycznych (bywa w operze), jaki i filozoficznych, społecznych, duchowych.

O tym są „Mesjasze”: o wyjściu, o exodusie, o przełomie, o dojrzewaniu i o poszukiwaniu, o drodze.
György Spiró nie ośmiesza Koła Sprawy Bożej (tylko troszeczkę…), nie poucza, jak robili to przed nim polscy krytycy literaccy dowodząc, że to była mylna, niszcząca sztukę polską droga. Trochę bardziej zabieg literacki György Spiró przypomina mi film Juliusza Machulskiego „Kingsajz”. Tu też mamy Sprawę Bożą, mimo koturnów i szczudeł, jest ona na tle światowych mistycznych prądów, rewolucji, rewolt, buntów, rozmiaru niewielkiego. To Ram wychodząc z sekty widzi rozmiar świata wielorakiego, ogromnego i o wiele bardziej skomplikowanego, niż problem wyboru stróża w przydzielonej mu siódemce, by móc się u niego publicznie wyspowiadać.

Jednak żal serce ściska wielkie zmarnowanie genialnych artystów mrących jak muchy z niedożywienia i złych warunków socjalnych, podczas gdy brat Jan Andrzej, czyli Gerszom Ram, nie mający żadnych aspiracji artystycznych dociera do końca powieści w zdrowiu i bogactwie.
Niczego podobno nie da się odszukać o losach historycznego Gerszoma Rama. I to już jest decyzja autora.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , , , , , , , , , | Dodaj komentarz

György Spiró „Szalbierz” 1983 Polska 1987

Mieczysław Dobrowolny wydał w „Dialogu”, nr 7/1987 tłumaczenie dramatu, którego zakończenie różni się od tego, które wystawiano potem w polskich teatrach. Niestety w Sieci można znaleźć jedynie oryginalny tekst dramatu, czyli po węgiersku, natomiast żadna polska biblioteka sieciowa go nie udostępniła.
Porównując spektakl węgierski (osiągalny w całości na YouTube) ze sztuką Teatru Telewizji z 21.01.1991 wyreżyserowaną przez Tomasza Wiszniewskiego (jest na Chomikuj), widać, że Antoni Rybak wraca z carskiego komisariatu zakrwawiony i dotkliwie pobity, w podartym ubraniu, podczas gdy w polskim spektaklu jedynie rozczochrany. Złagodzona wymowa zakończenia polegająca na niewielkim uszczerbku ciała Rybaka posądzonego o to, że z nożem zamierzał rzucić się na portret cara, jak i satysfakcjonującym widza usunięciu z pracy w teatrze inspicjenta Wróbla, który był donosicielem zdaje się w polskiej sztuce ratować nasze dobra narodowe za wszelką cenę. To, że Bogusławski kosztem dotkliwego pobicia Rybaka przez policję spowodował, że wystąpił on w kompromitującym go w Wilnie carskim mundurze – zdaje się czynić go wielkim w przebiegłości.
Nie wiadomo, na ile sztuka by straciła w oczach polskiego widza, gdyby jej twórcy trzymali się wiernie pierwowzoru. W latach dziewięćdziesiątych z uwagi na niebotyczną cenę odtwarzacza video, na który niewielu mogło sobie pozwolić by mógł oglądać, co chce – siedział jeszcze posłusznie przed telewizorem i był masowy, wciągał przecież wszystko bez gadania.

W każdym razie, po obejrzeniu obu wersji doszłam do wniosku, że sztuka nie została napisana dla legendy węgierskiej sceny Tamasa Majora, fizycznie łudząco podobnego do wizerunków Bogusławskiego, ani dla Tadeusza Łomnickiego o podobnym do węgierskiego idola sceny teatralnej życiorysie artystycznym. Według mnie bohaterem i najważniejszą postacią komedii jest właśnie ten poturbowany Antoni Rybak, w „Iksach” występujący jako Antoni Fiszer, a tak naprawdę jest samym György Spiró, czyli alter ego autora.
Spiró rozwinął w dramacie epizod z powieści „Iksowie” dotyczącej tourne, a raczej chałtury trupy teatralnej do Wilna, gdzie uszczuplony zespół wskutek zapicia się, bądź ucieczek poszczególnych aktorów wystąpił tam w rozlatującym się teatrze przy również zapitym wileńskim dyrektorze Macieju Każyńskim.
Bogusławski jadąc z Warszawy do Wilna, czyli do innego państwa, borykał się z astronomicznymi problemami urzędowymi nie mogąc dostać paszportów dla aktorów, jak pozwolenia na przewóz tekstów sztuk nieposiadających aktualnych pieczątek carskiej cenzury. Sam opis w „Iksach” tych piętrzących się problemów dla pozbawionego funduszy Bogusławskiego, który w rezultacie do całej wycieczki jeszcze dopłacił zamiast zarobić, przypomina nie tylko „Listy z Rosji” Astolphe de Custine, ale i lata osiemdziesiąte dwudziestego wieku. Aktorzy, by przetrwać, szmuglują przez granicę wódkę i tytoń, które w Wilnie sprzedają po wyższej cenie. W końcówce PRL-u wożono z Węgier makaron w Polsce (niepojęte z perspektywy lat) sprzedając go tak drogo, że zwracała się podróż. Zresztą takich analogi całkiem prawdopodobnych – mimo, że Spiró cały czas powtarza w wywiadach, że to fikcja literacka – jest i w „Iksach” i w „Szalbierzu” mnóstwo. Adoracja najświętszego obrazu cara Mikołaja I Romanowa kończąca przy fanfarach występ Bogusławskiego w Teatrze w Wilnie odwołuje się przecież bezpośrednio do liturgii świąt państwowych w bloku państw zaanektowanych przez ZSRR.

„Szalbierz” jest też jest śmieszny. Dlatego, że czerpie pełnymi garściami z komizmu Szekspira, Bułhakowa, Czechowa. Marazm litewskiej prowincji jest czechowowski, duet pomocników technicznych filozofujących na stronie szekspirowski, diabelskość Bogusławskiego posługująca się złem w tzw. dobrej sprawie, bułhakowowska.

Wolę jednak Wilno z „Iksów”, niż Wilno z „Szalbierza”. W „Szalbierzu” udaje się do Wilna Bogusławski sam, (mimo, że gra w Wilnie z trupą teatralną z Warszawy jest historycznie udokumentowana) i gra tam „Świętoszka” (podobno słowo francuskie Tartuffe zawiera w znaczeniu oszusta). Ten Świętoszek ma też być zarazem tożsamością Bogusławskiego, który w konsekwencji nie waha się przed żadnym świństwem i na dodatek wycygania z wileńskiego teatru monstrualne honorarium, które nienaruszone zabiera do karety i do Warszawy. W „Iksach” Bogusławski nie ma nic z bezwzględności pazernego artysty scenicznego, jest tam bardziej melancholijny i egzystencjalny. Ale, jeśli Fiszer=Rybak to alter ego autora (mój trop!) to może musiało tak być.
Spiró napisał przecież tę sztukę po to, by mogli ją zagrać naczelni aktorzy scen komunistycznych i dyrektorzy najważniejszych teatrów budapeszteńskich i warszawskich. Spiró, podobnie jak Antoni Fiszer w „Iksach”, przychodzi do teatru nie po to, by grać, ale by pisać. Nie jest to łatwe, nikt jego prób literackich czytać nie chce, mimo że terminowanie u Bogusławskiego w zawodzie inspicjenta przed dostaniem się na studia, które mogą go uratować przez wezwaniem do wojska nie było czasem straconym dla młodego pisarza. Fiszer cały czas obserwuje życie aktorskiej bohemy. W „Szalbierzu” Antoni Rybak też przychodzi do Bogusławskiego z tą sama prośbą, prośbą o przeczytanie jego dramatu.

I w końcu Spiró napisał. Ale tak, jakby ten trud możliwości pisania był o wiele cięższy, niż zaistnienie aktorskie. Tak, jakby Spiró zakpił nie z polskości, ale z Wojciecha Bogusławskiego, z Tamasa Majora i z Tadeusza Łomnickiego równocześnie przyjmując w odwecie za młodzieńcze upokorzenia pałeczkę.
Niech teraz grają tak, jak on każe.
https://www.youtube.com/watch?v=iB_7vI91PoE

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , , , , , , | Dodaj komentarz

György Spiró „Iksowie” 1981 w Polsce 2013

Historyczna powieść Spiró – do polskiego wydania spolszczenia Mieczysława Dobrowolnego minęło 32 lata, gdyż węgierski autor nie mógł wydać w PRL-u ze względów cenzuralnych. Przeleżała w szufladzie tłumacza i stała się też historyczna nawet po jej napisaniu obrastając w nową historię. Widocznie między Węgrami Jánosa Kádára, a Polską Stanisława Kani musiała być spora różnica, gdyż „Iksowie”, traktujący przecież o władzy jako takiej i używający jedynie odległej epoki jako ilustracji zjawiska, ukazała się bez żadnych trudności na Węgrzech zaraz po jej napisaniu, została przyjęta z entuzjazmem i nagrodzona najwyższa prestiżową węgierską nagrodą literacką Attili Józsefa. A u nas nie wolno jej było czytać.

O „Iksach” napisano w Sieci dostatecznie dużo, słusznie nadrabiając wieloletnie opóźnienie. Najcenniejsze są artykuły zebrane na portalu E-teatr.
Mnie zastanawia najbardziej sposób pisania „Iksów”, o czym zresztą György Spiró w wywiadach wypowiada się w prosto i szczerze. Jak pisać o przeszłości, która, jak mówi Spiró, jest dla nas o wiele ważniejsza niż teraźniejszość, bo ta nam się wymyka i nie da się bez dystansu ocenić jednoznacznie? To Krzysztof Varga w wywiadzie wyraził niepokój, że czasy, w których żyjemy są wielką nieznaną i nie wiadomo, co z nich wyniknie.
Jednak pisanie o przeszłości nie jest wcale proste. W wypadku „Iksów” już wiemy co wyniknęło: efemeryda polityczna, jaką było Królestwo Polskie na mapie Europy zniknęło szybko kosztem nieodżałowanych ofiar ludzkich, też tych młodych, niejednokrotnie nieprzeciętnie utalentowanych ludzi. Powstanie Listopadowe spłynęło krwią, wykonano mnóstwo egzekucji, chłopcy szli na 25 lat do wojska carskiego, albo, jak Łukasiński, gnili w więzieniach przez kilkadziesiąt lat .
Tak jak nie wiadomo było dokładnie, kto należał do stowarzyszenia Iksów (Wikipedia podaje listę niepełną), tak i dzisiaj nie wiem, czy pomysł napisania książki przez Spiró nie zrodził się też z innych przyczyn, niż tych, o których mówi w wywiadach. Czy nie nawiązuje powieścią do wypadków marcowych w Polsce, pośrednio opowiadając za skazanymi na banicję Żydami? W roku 1968 po wystawieniu „Dziadów” w Teatrze Wielkim ku zdumieniu nawet samego Gustawa Holoubka, mickiewiczowskiego Konrada i politycznym odcięciu się o całego zamieszania i warszawskich zamieszek dyrektora naczelnego i artystycznego Teatru Narodowego w Warszawie Kazimierza Dejmka (mimo to jednak go wyrzucono), spektakl nie spodobał się władzom PRL. Wielkość niewielkiej iskry, która wtedy rozpaliła tzw. lud Warszawy była niewspółmierna do rozpętanej politycznej pożogi.
Oczywiście, obserwując skutki tych absurdalnych zakrętów Historii, manipulacji, prowokacji, knowań, a przede wszystkim zmarnowania losu całych pokoleń Polaków, żal serce ściska i każdy by wolał, gdyby ich nie było i nie było pożywki dla barwnej, chwilami sensacyjnej fabuły literatury takiego np. Węgra. Przecież żaden Bogusławski – nasza polska świętość – na Węgrzech nikogo nie interesuje! A jednak György Spiró napisał coś, co działałoby też bez polskich odniesień.
György Spiró czyni Wojciecha Bogusławskiego świadkiem wszelkich skutków publicznego życia w cieniu wielkiego, bezwzględnego imperium Rosji, a zarazem kreśli portret prawdziwego artysty, pomostu rzuconego przez wieki i pokolenia. Bogusławski, artysta genialny, wszechstronnie uzdolniony artystycznie i wspaniały organizator realizuje swoje posłannictwo jak może i jak się daje. A jednak powieść nie byłaby tak wielka, gdyby nie była przewrotna. Bogusławski na kartach powieści Spiró jest też małym przyziemnym cwaniaczkiem płaszczącym się przed protektorami, sprytnym intrygantem i manipulatorem.
Jest coś w tej powieści niesamowitego, mimo bardzo powolnej i zdawałoby się nudnej narracji. Podskórnie cały czas drga niepokój nie o bohaterów, ale o to, że autor nie da czytelnikowi nadziei. I może to jest w niej najważniejsze: pytanie, czy się da zaistnieć, czy jest możliwe uniknięcie przez artystę tego co diagnozuje Kazik w piosence „Wszyscy artyści to prostytutki”?
Bogusławskiego życie osobiste jest zabałaganione, pełne konfliktów i sprzeczności wynikłych z uwikłań w kolejne romanse i rodzące się wciąż dzieci, ale są niczym w porównaniu ze straszną rzeczywistością dnia codziennego. Warszawa jest fizycznie degradowana i niszczona, ciągle coś mają burzyć.

(…)Większość sklepów po obu stronach Krakowskiego też była zamknięta. Mięsa nie widział nigdzie. Zajrzał na chwilę na Stare Miasto, ratusz ział pustką i do połowy wypalonymi murami, tylko dzieci grały tam w piłkę. Kramiki przyklejone do murów ratusza również stały puste, wałęsało się przed nimi zaledwie kilku Żydów, wyraźnie znudzonych. Przy karetach wychudzone konie. Stangreci na kozłach drzemali owinięci kocami, żaden nie zaoferował swoich usług. Bogusławski przemierzył całe Krakowskie Przedmieście i przystanął przed pałacem Radziwiłłów. Budynek służący niegdyś za teatr, w którym zaczynał karierę, wyglądał teraz opłakanie, pośród kamieni pieniło się zielsko, a na dachu rosło drzewko. Nigdy jeszcze Warszawa nie była taką pustynią.(…)”

Książę Konstanty sadystycznie znęca się na synach arystokracji i bogatego mieszczaństwa, gdyż kariera wojskowa była jedyną możliwością zdobycia społecznego prestiżu (też na synu Bogusławskiego), wykonując publiczne kary chłosty.

„(…)Wielki Książę Konstanty dwa razy dziennie przeprowadzał w Ogrodzie Saskim i na polach pod Belwederem ćwiczenia polskich oddziałów, a ponieważ gwałtownie się ochłodziło, wielu żołnierzy zmarło na zapalenie płuc.(…)”

By przetrwać i nie utracić majątków elity polskie posłusznie współpracują z caratem. I właśnie to jedyne tak spektakularne medium czasów Bogusławskiego – teatr, mający największy wpływ na kształtowanie się patriotycznych postaw, na ewentualne polepszenie losu Polaków, na utrzymanie polskości w fikcyjnym, marionetkowym państwie – siłą rzeczy przepełniony jest kolaborantami zajmującymi się działalnością policyjno-szpiegowską, donosami, prowokacjami. Ludzie teatru – zarówno dyrektorzy, jak aktorzy i pracownicy zaplecza technicznego – od suflera po budowniczych dekoracji i krawców śledzili, donosili, szkodzili w trudzie wykonywania niewdzięcznego zawodu. Artyści, źle opłacani, a często nie opłacani wcale w ciągłych długach, chorzy i niedożywieni, bez mieszkań i emerytur, nędzowali pocieszając się wspólnymi zabawami, o których nazajutrz w najdrobniejszych szczegółach wiedziała policja.
Takim właśnie obrazem warszawskiej bohemy i kondycją socjalną Wojciecha Bogusławskiego, który jest bez grosza i nie ma gdzie spać, zaczynają się „Iksowie” w 1915, w roku zawarcia Świętego Przymierza.
Do tytułowych „Iksów” – towarzystwa intelektualnych elit zabezpieczonych materialnie – do tego tajnego stowarzyszenia podpisującego się w warszawskiej prasie pod recenzjami z teatralnych przedstawień tak jak dzisiaj w Internecie wyłącznie nickiem – w ich wypadku literą X – autor zaprowadzi czytelnika o wiele później, na krótko i bardzo powierzchownie. Wojciech Bogusławski, znając osobiście członków stowarzyszenia warszawskich krytyków będzie się z nimi bezradnie borykał bardziej metafizycznie, niż realnie, gdyż i tak wie przecież najlepiej co ma w teatrze robić.

Być może właśnie tylko to zjawisko, zjawisko niszczenia prawdziwego artysty przez wykształconych i oczytanych ludzi pióra jest najważniejszym problemem tej opasłej przecież powieści, pełnej realistycznych opisów dziewiętnastowiecznej Warszawy i Wilna. Iksowie działają bowiem podstępnie pod sztandarami najnowszych prądów artystycznych z Francji, walczą o najwyższy poziom sztuki, walczą o nienaganną polszczyznę i wyrafinowany smak artystyczny, a równocześnie walczą z czymś, czego nie są w stanie pojąć i zrozumieć – z geniuszem artystycznym, z Duchem, który chadza kędy chce i ma intuicję, o której Iksowie pojęcia nie mają.
Mimo, że teatr stanisławowski chyli się ku ruinie, że inne ośrodki teatralne na terenie byłej Polski ledwo dyszą zadłużone i wycieńczone trudnościami ubożejącego narodu, opowieść o Bogusławskim i Iksach, czyli dwóch opozycjach w łonie samych Polaków, zdaje się być nieśmiertelna. Bogusławski nie zwycięża Iksów, ani oni nie zwyciężają jego, bo po czterech latach kreciej roboty sami się unicestwiają, przestają być potrzebni, gdyż nie ma już żywiciela, na którym mogliby żerować. Spiró uśmierca też swojego bohatera dziesięć lat wcześniej od prawdziwej daty zgonu całkiem właściwie, gdyż jego odsunięcie się od sceny w celu prowadzenia gospodarstwa z kilkudziesięcioma krowami jest przecież dla tak płodnego artysty śmiercią za życia.
A jednak to, że Bogusławski żyje w naszej kulturze i że węgierski pisarz poświęca mu 702 strony formatu a4 swojej powieści napisanej pod koniec XX wieku, jest przecież nie ekshumacją, a odrodzeniem. Oczywiście, równocześnie wskrzesza też Iksów, ale nie byłoby Mozarta bez Salieriego.
W „Iksach” jednak nie o chodzi o tak uproszczoną opozycję, jaką znamy ze sztuki Petera Shaffera w filmie “Amadeusz” Miloša Formana. „Iksowie” są o polityce, a nie o sztuce. Artysta, według Spiró, to pył marny w machinie Świata i taki sam, jak wszyscy zjadacze chleba, tak samo chce się jak najlepiej, jak każdy sybaryta, zagnieździć w tym, co oferuje mu czas, w którym dokonuje żywota. Posiada tylko jeden feler, z którym nie potrafi się uporać: talent.
A reszta – poświęcenie, heroizm, ideowość, uzdrawianie ludzkości – najwyższy czas, żeby między bajki włożyć.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , | 3 komentarze