22 lipca 2014, wtorek. O ósmej rano zbudziła mnie mama, by otworzyć furtkę pani Władzi z którą umówiła się, że razem pójdą do pani Stasi, ale, że ona nie pójdzie, bo nie spała całą noc, miała atak serca, chciała wzywać pogotowie, ale nie chciała robić sensacji na całą wieś i tak doczekała do rana z trudem znajdując chustkę do nosa, którą moczyła w zimnej wodzie i przykładała na piersi.
Otworzyłam furtkę i zrobiłam mamie śniadanie myśląc z żalem, że nawet tych dwóch godzin, które czekały mnie po odwiezieniu mamy na wózku inwalidzkim nie będę miała dla siebie. Pani Władzia nie przyszła, gdyż zobaczywszy zamkniętą furtkę, jak się mama dowiedziała dzwoniąc do pani Stasi, poszła tam sama, myśląc, że już tam mamę zawiozłam. Z drugiej strony pomyślałam, że skoro mama jest tak śmiertelnie chora dzisiaj, to pójdzie zaraz do łóżka i oszczędzi mi to przynajmniej zawożenie i przywożenia mamy do i od pani Stasi, a przy tym zawsze pani Stasia robi mi kawę i pół godziny ze wszystkimi rozmawiam, żeby nie wydało się, że traktuję ich tak instrumentalnie.
Kobiety na wsi są jeszcze bardziej przewrażliwione i czułe na wszelkie afronty niż miejskie, staram się jak mogę, by nikogo tu nie obrazić i nie urazić, a wydawało się, że kontakty towarzyskie i wieloletnie przyjaźnie tu zawarte przez moją mamę są użyteczną symbiozą. Mama wnosiła w te związki miastowość i inne klimaty niż wiejskie, które znały przez okrągły rok do znudzenia. Mama bezsprzecznie stanowiła ciekawostkę, wyposażona była też przecież w znajomość treści tych samych seriali, więc i łączyła wszystkich wspólna płaszczyzna intelektualna, nawet platforma, po której wszystkie swobodnie poruszały się przez wiele letnich godzin.
Kobiety wiejskie stanowiły, oprócz tego, że mama nie musiała pokonywać żadnych schodów, też i autorytet. To one powiadamiały moją mamę o kwiatach w ogrodzie, które masowo zaczęły teraz kwitnąć, a które przecież z takim trudem ocaliłam od pożogi ślimaczej wysypując turkusowe kryształki związków miedzi. Mama nigdy kwiatów nie zauważała i najprawdopodobniej nie zdołałabym sama o nich mamę powiadomić. Dopiero podziw wiejskich przyjaciółek moje nagietki, bratki, zawilce i aksamitki urzeczywistniał i w pełni ich istnienie przywracał.
Jednak, zauważyłam, że coraz trudniej mojej mamie przychodzi składanie wizyt swoim przyjaciółkom, na których obecność czeka przecież cały rok. Z początkowej euforii przygotowań, ubierania sukienek letnich, czółenek, biżuterii, robienia makijażu i skrapiania się wodą kolońską, pakowania chusteczek jednorazowych i komórki do małej, plecionej torebki, mama coraz częściej wybiera rezygnację i zaniechanie. Po prostu woli, by jej przyjaciółki przychodziły do niej, a ja, jako gospodyni grzeczna i bojąca się uchybić gościnności, powinnam nie tylko robić herbatę, kawę, przynosić ciastka, paluszki i herbatniki, ale też, jeśli byłaby to pora posiłków, to i dodatkowe nakrycia śniadaniowe, obiadowe i kolacyjne. Ratuje mnie tylko to, że przyjaciółki mojej mamy wpadają zawsze znienacka, a jak już się umówią na jakąś porę, to wtedy nie przychodzą. Dzięki temu, mogę nie wygospodarowywać czasu specjalnie dla nich. Po podaniu obowiązkowych napojów i jedzenia mogę wymknąć się do piwnicy lub na strych, a stamtąd wracając potwornie umorusana tłumaczyć się, że właśnie wykonuję prace konserwatorskie na dachu lub uszczelniam piwnicę przed kotami i muszę je dokończyć, nim spadnie deszcz. Te fortele, zgodne zresztą z prawdą, ocalają mnie niejednokrotnie przed zasiadaniem do wspólnych dyskusji, które przecież zawsze są dla mnie jedynie stratą czasu. Prawdziwych problemów wsi nikt mi przecież i tak nie wyjawi, a szczególnie to pokolenie, które zawsze musiało ukrywać prawdę, nawet teraz, na wszelki wypadek.
Mama poszła się położyć, a ja bezskutecznie próbowałam połączyć się z Internetem. Marek opłacił mi drugi miesiąc i myślałam, że może muszę wprowadzać jakieś rejestracyjne hasła. Zadzwoniłam więc do niego z komórki mamy, gdyż moją komórkę skradziono mi na kąpielisku. Marek powiedział, że niczego nie muszę wprowadzać. Spróbowałam ponownie, pochodziłam z laptopem po ogrodzie, bo może łączność tam jest lepsza. I nic. Zamknęłam laptop ze świadomością, że przynajmniej wiem, że Marek żyje i że bez wiadomości o mnie nie sprowadzi tutaj straży pożarnej, pogotowia wodociągowego, karetki pogotowia czy sam nie przyjedzie zaniepokojony brakiem wieści o mnie.
Po dwóch godzinach pani Władzia wróciła od pani Stasi i wstąpiła zobaczyć, jak mama się czuje. Właśnie mama wstała z łóżka i przyszła do stołu w ogrodzie, gdzie podałam obiad. Przyniosłam drugie nakrycie dla pani Władzi. Pani Władzia powiedziała, że pani Stasia potem przyjdzie dowiedzieć się, jak mama się czuje.
Udało mi się uzyskać połączenie i rozradowana napisałam maila do Marka. Ten okazało się już przymierzał się do kupna nowego modemu. Gdybym się nie połączyła, pewnie by go kupił, a ja tutaj mam takie potrzeby, muszę kupić nowe okna i dom się rozlatuje…
I muszę zrobić przyjęcie imieninowe dla przyjaciółek mojej mamy, bo przecież w czwartek jest Krystyny. Kupiłam już karpia. Karp jest idealny na takie przyjęcia, karp w galarecie nie kojarzy mi się z wigilią, ale z czymś luksusowym, pożądanym przez lud. To chyba Lis Witalis u Brzechwy w swojej przemowie przedwyborczej do mieszkańców lasu obiecywał, że nawet ta potrawa będzie dla nich osiągalna, jeśli go wybiorą:
“(…) nawet karpia w galarecie
jeśli tylko zapragniecie! (…)”
Ale dzisiaj dopiero wtorek i to wielkie komunistyczne święto. Może właśnie dzięki temu świętu pamiętam śmierć mojego ojca. Umierał równo 15 lat temu w wielkim upale tocząc wielogodzinną agonalną pianę z ust, a ja nie potrafiłam mu pomóc trzymając jego dłonie i wycierając usta chusteczką.
Ach, też bym chciała już umrzeć wkładając sobie kamienie do kieszeni, ale jak umierać w najpiękniejszym miesiącu roku?