Dziennik wiejski (16)

Wczoraj były imieniny mamy, hucznie świętowane zawsze na wakacjach w Przemyślu w moim dzieciństwie. Chodziłam wtedy z ciotką Leśką do klasztoru sióstr karmelitanek kupić dla mamy kremowe róże, takie same, jakie opisała Achmatowa w swoich wierszach. Właśnie gatunek tych róż najbardziej chyba podnieca i egzaltuje, gdyż ich zapach, wielkość i kolor pamiętam tak żywo po pięćdziesięciu latach. Oczywiście ich zakup w kwitnącym ogrodzie zakratowanego klasztoru latem był atrakcją jedynie dla mnie i dla Leśki. Mama uznawała tylko goździki.
Rozpoczęłam wczorajszy dzień od zawieszania foli nad stołem w ogrodzie, gdyż zaczęło padać i zaproszeni goście nie pomieściliby się w izbie, gdzie dla mojej przede wszystkim wygody – mama ciągle czegoś szuka – rozwiesiłam na gazrurce wieszaki z ubraniami mamy.
Zaraz przyszła pani Władzia złożyć mamie życzenia przynosząc bukiecik lewkonii od kwiaciarki Krysi, gdzie już była złożyć życzenia i wrócić tam o wpół do szóstej na proszalny bankiet. Bankiet mojej mamy był zaplanowany na od pierwszej do czwartej, prosiłam, by pozwolono mamie położyć się o tej porze ze względu na serce. Ale Pani Władzia przyszła rano, usiadła na plecionym krześle w izbie i zaczęła objaśniać mamie przyniesione prezenty:
– To jest Matka Boska w Leżajsku – pani Władzia położyła na stole kartkę kolorowego ksero A4 z wizerunkiem okutej na 400 lecie objawień madonnę z dzieciątkiem w złotą sukienkę z drogimi kamieniami. Instalując w ogrodzie zadaszenie niepokoiłam się, czy tym wizerunkiem pani Władzia nie wniesie jakiegoś nieszczęścia, gdyż u Salmana Rushdiego w jednym z opowiadań książki “Wschód, Zachód” wyłowiony z wody włos Mahometa w drogocennym szkaplerzu, wrzucony do wody przez spanikowanych złodziei meczetu potrafił zniszczyć całą rodzinę szczęśliwego znalazcy i doprowadzić do zgonu wiele osób. Całe szczęście, kosztowności przyniesione przez panią Władzię były tylko na papierze.
– To jest nowenna nieustająca do Matki Bożej Cudownego Medalika – pani Władzia wyłożyła na stół piętnastostronicową książeczkę wydaną przez Księży Misjonarzy w Krakowie. Mama pokornie cicho westchnęła, bo czekała ją codzienna porcja piętnastu nowych stron modlitwy oprócz już rutynowych koronek za duszę zmarłego syna, jej rodziców i męża oraz pomyślność wnuków i prawnuków.
– To jest święty Antoni – pani Władzia nie skomentowała, gdyż wszyscy wiedzieliśmy, o co chodzi. Mama szukała przedmiotów zawsze moimi rękoma, ale wiedziała, że nigdy bym ich nie znalazła, gdyby się podczas moich poszukiwań do świętego Antoniego nie modliła. Szczególnie dotyczyło to świętych obrazków, które pani Władzia podarowała mamie rok temu, a które powieszone nad łóżkiem, by mama miała z nimi nieustanny kontakt wzrokowy, spadały i wielokrotnie przeze mnie przytwierdzane agrafkami, bezpowrotnie znikały. Toteż bardzo ucieszyłam się z obrazka świętego Antoniego, który być może zwolni mnie od ciągłego szukania, a który, jak napisano na rewersie, był za darmo, bezpłatnym dodatkiem do Super Expresu.
– To jest Łaskami Słynący Krzyż Pana wiszący w Krakowie – Mogile – powiedziała pani Władzia kończąc tym podarunki przeczytawszy na rewersie końcówkę modlitwy: Jezu Cudowny Mogilski, do Ciebie się uciekamy, wysłuchaj nas!
Mama tymczasem zgłodniała żaląc się pani Władzi, że na śniadanie zjadła tylko malutki kawałeczek bułeczki drożdżowej – jak każda otyła osoba, mama zdrobniała jedzenie, by wydawało się, że je mniej niż inni – a ta była jak mgiełka, właściwie nic!
Podgrzałam wczorajszy krupnik i położyłam dwie miseczki z chochlą. Władzia nalała sobie i zjadła dwie łyżki, potem odstawiła na stół i zabrała się za właśnie wniesione przeze mnie racuchy serowe.
– Nie smakuje pani krupnik? – nie będzie go pani jeść? – spytałam, gdyż sama bym go chętnie zjadła, zupy było mało i dla mnie zostało i tak niewiele.
– Nie, nie będę, bo mam w domu też krupnik – powiedziała pani Władzia zgarniając swoim widelcem trzeci placek na swój talerz.
– To dlaczego pani je tutaj krupnik, skoro ma pani w domu? – powstrzymywałam się ostatkiem woli, by nie wybuchnąć. Zabrałam miseczkę ze stołu i wylałam zupę za kwitnące zawilce tak, by zupa nie szpeciła ogrodu.
– Jakby pani była dzieckiem, tak łatwo by się pani nie wywinęła! Dobrze, że już nie jesteśmy dziećmi! – dokończyłam pojednawczo, ale byłam tak wzburzona, że zdecydowałam się pójść do lasu. Las zawsze mnie koił i równoważył, ale był dość daleko, a ja jeszcze miałam mnóstwo prac przygotowawczych.
Gdy tylko wróciłam objedzona leśnymi malinami, zrobiła się już druga i w furtce ogrodowej pojawili się pierwsi goście. Pani Ela wręczyła mamie torbę z bombonierką z kremami do twarzy oraz puszkę earl grey, ulubionej herbaty mamy, a pani Kazia wręczyła ogromną szkarłatną różę wyhodowaną w jej ogrodzie. Pani Stasia wyściskała mamę szepcząc jej do ucha, by koniecznie jutro ją odwiedziła.
Otworzyłam szampana, korek przeleciał obok mojego oka, nawet nie wiedziałam, że jest to tak niebezpieczny napój.
Pani Władzia śpiewała najpiękniej, mimo, że pani Stasia śpiewa w chórze kościelnym, to przewyższa ją zdecydowanie. Potem zaczęła recytować inwokację z Pana Tadeusza, ja jej złośliwie na to, żeby się tak nie popisywała, bo ja też pamiętam nie tylko to, ale całe grzybobranie, oraz koncert Jankiela, bo przecież te recytacje były w szkole obowiązkowe i każdy je znać musiał. Mama wzięła zaraz w obronę panią Władzię która skończyła 82 lata i ma prawo już przecież wszystko pozapominać, a jednak nie zapomniała.
Tymczasem przyniosłam tort i herbatę, a potem już tylko nosiłam i nosiłam półmiski z karpiem w galarecie, śledziami, boczkiem wędzonym, szynką, sałatką jarzynową, pomidorową, rzodkiewkową i ogórkową, a wszyscy narzekali tylko na obfitość jedzenia, pani Władzia natychmiast zadeklarowała przyjście dnia następnego, skoro ma jedzenie się zmarnować.
Tymczasem pani Stasia na moją uwagę, że Polska jest krajem antysemickim, bo w żadnej napotkanej Biedronce nie udało nam się kupić macy, a mama bardzo lubi macę, którą w tutejszych warunkach nie mogę zrobić, paradoksalnie przyznała mi rację. Pani Stasia pochodziła spod Łańcuta i zamieszkała tutaj dopiero po wojnie.
– Ach pani Ewuniu, Żołynia była zamieszkała przeważnie przez Żydów. Oczywiście to sąsiedzi wskazywali, kto jest Żydem. Zresztą, jeszcze przed wojną wybijano im regularnie w bożnicy okna. A mieli takie piękne śluby! Pamiętam, na łące pan młody gonił pannę młodą, wszyscy stali wokół, a potem tańczyli – mężczyźni z mężczyznami, kobiety z kobietami…
– A ślub widziałaś? – spytała pani Władzia.
– No nie, nigdy w środku nie byłam. Ale macę pamiętam, bo mama chodziła im doić krowy w ich święta, gdyż oni nie mogli ze względów religijnych i przynosiła do domu macę… A w czasie okupacji uciekinierzy z transportów pukali do okien prosząc o jedzenie, ale nikt nie otwierał, wszyscy się bali… Tylko jedna rodzina przechowała rodzinę żydowską, nikt o tym nie wiedział… Po wojnie ze Stanów Zjednoczonych przysyłali nie tylko paczki, ale i dużo pieniędzy za to ocalenie. Po prostu ich ozłocili!
– Mój ojciec dostawał przed wojną całe kartony macy od przedsiębiorców za to, że u nich zamawiał materiały budowlane. Gazeta przemyska nawet wydrukowała nazwisko ojca potępiając go za brak patriotyzmu, że kupuje u Żydów, a nie u Polaków. I tej macy było zawsze w domu dużo – mama próbowała zmienić kierunek rozmowy na przyjemniejszy.
Niespodziewanie zrobiła się czwarta i pani Stasia poszła na nieszpory, a reszta gości na imieniny innych Krystyn we wsi. Pozostała tylko pani Władzia.
– Nie będzie pani jeść tej kromki chleba? – spytałam zirytowana widokiem nadgryzionej nowej kromki na jej pustym talerzyku.
– Nie – powiedziała pani Władzia.
– Pani jest ze wsi, myślałam, że wieś ma większy szacunek do jedzenia, niż miasto, które na śmietnik wyrzuca stosy chleba i bułek. A pamięta pani ten wiersz Norwida:
“(…) Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba. Podnoszą z ziemi przez uszanowanie. Dla darów Nieba..?(…)”
– Tak, tak podnosiło się chleb, jak upadł, przytakiwała pani Władzia jakby przez mgłę i jakby nie kojarząc tych sytuacji ze sobą, a jej nobliwy wiek wszystko usprawiedliwiał.
Zrezygnowana poszła myć naczynia, a mama z panią Władzią jeszcze długo siedziały w ogrodzie, aż nadeszło wpół do szóstej i pani Władzia wstała i poszła na bankiet do Krysi kwiaciarki mieszkającej tuż obok.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2014, dziennik ciała i oznaczony tagami , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *