Foliowa torba z kilkoma kilogramami śliwek stała wczoraj rano przed furtką i wstępna eliminacja potencjalnych darczyńców zaprowadziła nas do pani Basi i jej matki, Heli.
Kiedy wreszcie po kilkukrotnym dzwonieniu do drzwi głowa pani Heli pojawiła się w okienku łazienki, wiedziałyśmy już, że głuchota osiemdziesięcioletniej pani Heli została złamana.
Pani Hela namawiała mnie i mamę, byśmy zostały do przyjścia jej córki Basi z pracy, bo narwie nam jeszcze więcej tych śliwek, które nam tak smakowały, ale po wymianie grzeczności wróciłyśmy do domu, ja niespodziewanie z ilustrowaną książką leżącą na stole w pokoju gościnnym.
O tym albumie dużo było gadania we wsi od momentu jej uroczystej inauguracji tydzień temu w Domu Strażaka, gdzie zebrała się cała niemal wieś, by pomstować na nią lub ją chwalić.
Monografia – tak nazwano tę luksusowo wydaną książkę pełną ilustracji i nazwisk mieszkańców wsi żyjących i zmarłych. W nocy odszukałam nazwisko mojej babci i ciotki z lat pięćdziesiątych zastanawiając się, czy umieszczenie takich śladów w wydrukowanych książkach regionalnych zalecanych przez Unię Europejską dbającą o małe ojczyzny rzeczywiście ocala coś od zapomnienia i czy zasadnie ocala, bo może jednak warto zapomnieć. Niestety autor książki nie dotarł do najważniejszej informacji próbując odtworzyć los wsi od czasów Kazimierza Wielkiego, do czego na kartach książki szczerze się przyznaje nie pisząc jednak, czy szukał, czy takiej odpowiedzi po prostu nie ma. Od zaborów wieś była w posiadaniu sióstr klarysek z klasztoru w Krakowie do dnia dzisiejszego i dopiero rząd III Rzeczpospolitej spłacił siostry zakonne. Natomiast misjonarskie ciągoty klasztoru bernardynów sprowokowały powstanie kościoła parafialnego, który, wybudowany na wzgórzu, zdominował pejzaż i przejął kontrolę nad całym społecznym życiem wsi po dziś. Autor książki nie tylko ilustruje fotografiami obecność księży w czasie otwierania nowych obiektów niezbędnych społeczeństwu dwudziestego pierwszego wieku, ale przedstawia wszystkich od początku powstania parafii mieszkańców plebanii łącznie ze gospodyniami na probostwie.
– Tak bezceremonialnie zabrałam książkę nie pytając, czy pani nie jest potrzebna, ale bardzo jestem wdzięczna za tę możliwość – tłumaczyłam się pani Basi nazajutrz zwracając książkę.
– Ależ nie, nie była potrzebna! – pani Basia zapewniała prowadząc mnie do pokoju gościnnego, gdyż, by nie dzwonić, przedarłam się od strony tarasu i znalazłam się w sypialni, w której właśnie z łóżka wstawała pani Hela.
– Przeczytałam całą w nocy – fajnie, że jest, że powstała, ale jak autor przyznaje, pisana po amatorsku. Szkoda, że żaden naukowiec nie zabrał się za to – mówiłam kładąc książkę w tym samym miejscu, z którego wczoraj ją zabrałam.
– I jest pani wymieniona – wprawdzie nie jako przewodnicząca Koła Gospodyń Wiejskich – ale pewnie, jak była pisana, jeszcze pani nie wybrano! – pani Basia uśmiechnęła się na to grzecznie.
– Niestety nic o Żydach w czasie okupacji, ani o folksdojczach. W statystykach autor podaje, że było przed wojną jedenastu Żydów we wsi, a dzisiaj ani jednego. Za to trzy strony jest o zakupie samochodu jelcz dla straży pożarnej. Na te 150 stron opowiadających dzieje wsi od średniowiecza po dzień dzisiejszy, to proporcje trochę zachwiane!
– Toteż – tu pani Hela wymieniła nazwisko mieszkanki wsi, którego nie znałam – powiedziała w strażnicy, że informacje są niepełne i skłamane i tego ona nie kupi! I nie kupiła. A o akuszerkach nic!
– Ależ jest o akuszerkach – to akurat jest – zaoponowałam.
– To może potem dodali, bo nie było – upierała się pani Hela.
– Mamo, mama nie doczytała – uspokajała pani Basia wyjmując z szafy nowy strój krakowski, który dla wszystkich Gospodyń Wiejskich uszyła spółdzielnia. Nie wiedziałam, że jeszcze są spółdzielnie, być może pod tą nazwą kryje się coś innego, ale nie chciałam drążyć tematu skupiając się na serdaku uszytym bardzo profesjonalnie, z białą podszewką. Zamiast osznurowań miał mosiężne, kute ręcznie klamry i haczyki.
– Komplet tych klamer kosztuje na jeden serdak 80 zł! – powiedziała pani Basia wyjmując z szafy spódnicę zieloną w różyczki i podszytą czerwonym płótnem.
– Czemu serdak nie ma cekinów? W Sukiennicach sprzedają z cekinami – dopytywałam się wierząc, że wszystko zostało wykonane według właściwych wzorów strojów ludowych.
– Cekiny są tylko dla młodych kobiet – wyjaśniała pani Basia.
– A fartuszek? A bluzka, biała, haftowana?
– Haftowana niestety maszynowo. Suszą się, bo wyprałam po tej imprezie…
Koło Gospodyń Wiejskich brało udział w występach w sobotę i niedzielę w czasie dorocznych Dni gminy.
Zawsze obiecuję sobie, że pójdę zobaczyć, co tam się dzieje, ale potem i tak wszystko słyszę, gdyż Dom Strażaka jest bardzo blisko mojego domu. Jednak o dwudziestej, kiedy rozpoczął się festyn i disco polo, poszłam zobaczyć zespół, ale akurat mieli przerwę i w końcu ich nie zobaczyłam. Ale widać było sporo młodzieży z okolicznych wsi: łysych chłopców dzwoniących komórkami i święcącymi neonowymi kolorami T-shirtów i anorektycznych dziewcząt, w krótkich spodenkach, co mimo wszystko napawało optymizmem.
– A ten zespół, co grał, to musi być taki? – zapytałam panią Basię przeczuwając, że była z urzędu współorganizatorską dwudniowej imprezy.
– Wzięli niedużo, 2 tysiące za dwa dni grania – ale fałszowali i ja to powiedziałam sołtysowi, że mi się nie podobali!
– Nie wiem, czy fałszowali, ja się na tym nie znam, a niestety, do trzeciej w nocy ich chcąc nie chcąc słuchałam – ale mi chodzi o gatunek, czy musi być ten gatunek muzyki co roku?
Pani Basia nie wiedziała o co mi chodzi. Skręciłyśmy więc na rozmowę na muzeum regionalne, które powstało niedawno i które oprócz działu garncarstwa weszło już w posiadanie pieca do wypieku chleba.
– Była tam pani? – spytała pani Basia.
– Nie, boję się tam iść. Trzeba płacić za wstęp, jest kustosz?
– Nie, zaśmiała się pani Basia, nie ma kustosza, trzeba się umawiać, przychodzą szkoły. Powiem pani, kiedy będzie otwarte!
Pochwaliłam inicjatywę i miejsce, gdzie zbierane i przechowywane są pamiątki i że są już ciekawostki umożliwiające muzeum otwarcie swoich podwoi.
Weszłyśmy do sadu i pani Basia wspięła się na drabinę, a ja pozbierałam śliwki pod drzewem, bo tam były najdojrzalsze i najsłodsze.
W końcu wszystko realizuje się według prognoz autora książki “Społeczeństwo spektaklu”. Nie wsie potiomkinowskie, ale wsie turystyczne. Ale czy to źle? Jak może zrodzić się fado, skoro wszyscy najlepiej czują się w klimacie disco polo? A reszta, to unijne dotacje…
Wychodziłam już z dwoma workami śliwek i stojąca na schodach pani Hela jeszcze opowiedziała:
– A wie pani, pani Ewuniu, moja babka musiała nosić na plecach cegły na ten kościół, każdy musiał odrobić codziennie swoją pracę za darmo. I szła o świcie nim przyszli robotnicy i majstrzy, bo nie nosiła majtek i jak niosła na plecach te cegły, to spódnica jej się podwijała. A jak była stara, to przecież nie miała żadnej emerytury i nie miała żadnego grosika. Nie mogła pójść do kościoła, bo nie miała grosika, by dać na tacę. Wstyd był wielki, jak ktoś nic nie dał…
Dla mnie to też niepojęte jak to się dzieje, że w Polsce disco polo ma się w dalszym ciągu lepiej niż świetnie. Była niedawno jakaś gala na Polsacie prowadzona przez lidera Bayer Full, nie wiem z jakiej okazji, ale tysiące widzów, atmosfera euforii, a on na dodatek stary, co w połączeniu z obleśnością tekstów jest nie do zniesienia.
Kiedyś disco polo nie była wpuszczana na salony, dziś jest nobilitowana – to są wielkie i mile widziane osobistości na tych “salonach”. Takie zmiany…
Twoje kroniki wiejskie świetne, jak zwykle. Ale czy się ich nie boisz? Tej wsi, tych ludzi?
Był taki film Tomasza Koneckiego “Pół serio” według scenariusza Andrzeja Saramonowicza, gdzie w jednym epizodzie – grał tę postać Rafał Królikowski – poddano go przymusowemu oglądaniu seriali telewizyjnych. Ja podobnie się zachowuję, jak on, jak słucham disco- polo. Przeczytałam na Wikipedii, że wraca boom na tę muzykę, że teraz przeżywa renesans.
A współmieszkańcy – przecież ja tu wszystkich bardzo lubię, chyba nie napisałam nic złego, mam nadzieję, że to tylko Twój odbiór i domniemanie, Robercie!
Nie, nic złego nie piszesz, ale to jakieś odległe Tobie światy, bardzo trudno chyba się zachwycać. Nie masz tam łatwo, trzeba być czujnym na takiej wsi, w ogóle na wsi. Oglądam właśnie 2 odcinek Sąsiadów na TVP Kultura, dokument o tym co robiła z Żydami ludność polska na wsiach Łomżyńskich kiedy pojawili się tam hitlerowcy. Opowieści mieszkańców Wąsocza, Radziłłowa, Jedwabnego mrożą kompletnie. I ten jakiś pozbawiony empatii sposób opowiadania o tych potwornościach jak o czymś normalnym i oczywistym budzi niechęć wobec wsi polskiej jako takiej, w ogóle wszystkiego się odechciewa.
Piszę o tym w kontekście wspomnienia przez Ciebie o “zapomnianych” Żydach z Twojej wsi, o których nie ma słowa we wspomnianej “Monografii”, bo pewnie było ich za mało żeby wspominać.
A film “Pół serio” genialny, jedna z lepszych polskich komedii.
Nie sądzę, by wieś polska była bardziej antysemicka od miasta. Jak jeździłam na plenery malarskie zaraz na pierwszej popijawie zaczęto opowiadać dowcipy o Żydach. Powiedziałam, że jak nie przestaną, to wyjdę. A oni na to – coś ty, Ewa, przecież nie jesteś Żydówką!
Nic nie rozumieli, a wydawało się, ludzie po studiach, od których wymagałoby się więcej, niż od ludzi niewykształconych i nieukulturalnionych. A nawet tego minimum przyzwoitości u nich nie było.
Zło ma naturę duchową, jak pisał Heidegger: zło ma charakter „duchowy” (geistig); istoty zła należy szukać w sferze ducha. I tu nie chodziło o te przysłowiowe poduszki zagarniane po spalonych w stodole Żydach w Jedwabnem. Destrukcyjny charakter zła nie jest materialny, co odkrył Heidegger mając przecież sam tyle na sumieniu… Nie chodziło o przejęcie stanowisk po Żydach na uczelniach w nazistowskich Niemczech i o chytrość ludzką, co napędzała propaganda. Dlatego antysemityzm jest tak trudny do wykrycia i taki niewinny, bo zazwyczaj wszyscy antysemici powtarzają, że kochają Żydów.
I jak piszesz Robercie, trzeba to ciągle powtarzać i demaskować.
Oczywiście antysemityzm nie jest specjalnością wsi jedynie. Ale jest nieco innej natury po dziecięcemu okrutny, choć może te różnice są pozorne i polegają na bardziej kompromitującej “autorefleksji” ludzi, jak to nazwałaś mniej ukulturalnionych. Często i łątwiej się “wysypują” opowiadając.
Ale nie zgadzam się z duchowym siedliskiem antysemityzmu. Duchowość jest zjawiskiem niezwykle rzadkim, a antysemitów całe legiony przecież. To nadużywany termin i chyba wymyślony przez religię dla podporządkowania sobie zwierząt i pogan. Zamiast duchowość bardziej mi odpowiada wrażliwy, twórczy intelekt.
Chodzi tylko i wyłącznie o kasę, dobra, posady, sadyzm itd. Naczelny architekt Hitlera Albert Speer (b. wykształcony człowiek) handlował mieszkaniami Żydów berlińskich wywiezionych na zagładę, dorobił się tym sposobem fortuny. Takich Sperrów było mnóstwo wówczas w całej Europie. A co z wymordowanymi profesorami, artystami, urzędnikami itd., których zastąpiły mendy hitlerowskie? To naprawdę ma b. materialny charakter.
Te poduszki trzeba włożyć między bajki, choć oczywiście byli i tacy, dla których i to było łakomym kąskiem, bo bieda jest wszędzie. Urzędowo Niemcy dawali litr wódki za schwytanego Żyda, papierosy. Najgorsze, że to wszystko “zdemaskowane” wzdłuż i wszerz i nic. Antysemityzm kwitnie jak disco polo.
Tak jak to mówią, “okazja czyni złodzieja”, ale nie da się przecież chytrością i chęcią zawłaszczenia czyichś dóbr wytłumaczyć potrzebę opowiadania na plenerach malarskich, jak to żydki się fajczyły w kominach krematoryjnych.
Zło ma naturę duchową (jak zwał tak zwał) dlatego, że w ramach ludzkiej wolności istnieje właśnie bez konkretnej potrzeby i uzasadnienia, a niszczący charakter zła nie przynosi nikomu żadnego pożytku.
Wczoraj walczyłam z kleszczem w nodze i spasowałam, poszłam dwa kilometry do gminy do przychodni, a w gabinecie zabiegowym powiedziano mi, że muszę się zarejestrować i że musi to zobaczyć lekarz. Zarejestrowałam się na moją kartę czipową i dowód osobisty. W przychodni był tylko jeden lekarz, bo wszyscy na urlopach, tylko ten, którego w “Monografii” przedstawiono jako lokalnego Judyma, który opiekuje się od lat oddanie całą okolicą. Przychylna mi siostra powiedziała, bym nie musiała czekać w kolejce, że pójdzie po niego, by tylko rzucił okiem, a ona kleszcza już wyjmie. Ale nie rzucił, raczej wyrzucił, zrobił awanturę wszystkim siostrom i jeszcze usłyszałam, ze Ślązacy celują w wytaczaniu lekarzom spraw w sądach i że on nie będzie brał odpowiedzialności. Wróciłam do domu z tym kleszczem, który wymagał jedynie jednego ruchu biegłej w tych sprawach pielęgniarki, a w gabinecie zabiegowym nie było żadnych pacjentów i nikt nie czekał.
Bierdiajew pisał, że zło to urzędowość. A wiesz, cały PRL to był przecież jeden wielki orwellowski urząd, to był aparat. I być może wszystko jest w ramach wolności wyboru, który można zawsze usprawiedliwić urzędowością.
Do tego przejęcia dóbr, do pogromów trzeba się jakoś przygotować. Dla mnie te klimaty plenerowe nie są niczym innym jak takim właśnie mentalnym przygotowaniem, oswojeniem z potwornością, którą się dopuszcza potencjalnie opowiadając taki dowcipy. Ot tak sobie, nie da się ludziom wmówić, że od jutra palimy np. Czechów.
Twoja przygoda z kleszczem jakoś nieprzyjemnie dopełnia opis tej wsi, tej mentalności wsiowej, tej wielkopańskości władzy skorumpowanej (lekarze też tam należą do elity). Nie wiedziałem, skąd u mnie te złe odczucia wobec bohatera zbiorowego Twoich kronik, nawet myślałem, że jakoś ich krzywdzę myślą, aproksymując moje własne doświadczenia i czasy bolszewii w XXI wiek. Ale teraz nie mam już wyrzutów sumienia.