21 lipca, poniedziałek. Roman Knap ma grób na samym końcu cmentarza w przekątnej linii od głównego wejścia. Leży wśród swoich rówieśników – nieszczęśników, tych, którzy nie zdołali unieść swojego ciała do połowy upływu czasu dzisiejszej ludzkiej egzystencji. Krzyże i wywieszki są dla wszystkich leżących tam umarlaków takie same, dlatego mogiły upodabniają się do wojskowych grobów, czyli koniecznej ofiary złożonej na polu walki. Spokój kończy tę walkę, a to miejsce w rogu cmentarza w bezpiecznej odległości od kaplicy, od monumentów granitowych grobów rodzinnych i ściany urn ze spalonymi zwłokami, odizolowane jest nawet od walki z chwastami.
Pojechaliśmy do Zatora i Podolsza we wczorajszą upalną niedzielę. Koryta Skawy i Wisły przypominają klimaty opowiadań Iwaszkiewicza, którego trzy tomy “Dzienników” zdołałam wchłonąć w to lato. Jest w nich jak i w tekstach Iwaszkiewicza coś chorego, wilgotnego i chwilowego, jakby ich bezustanne trwanie polegało jedynie na procesach gnilnych szuwarów i zarośli. Ta bezlitosna energia rozkładu daje widocznie nową materię, stanowiącą pożywkę nieustannej odnowy. Wielkie liście łopianu podziurawione przez ślimaki przypominają płuca zaatakowane przez gruźlicę.
Długo błądziliśmy wspinając się kilkakrotnie na wał stadionu nad Skawą widząc w dole plażujących na wysepkach rzeki ludzi, do których przez gęstwinę zarośli nie udaje się dołączyć. Wreszcie napotkana na drodze młoda kobieta w krótkich spodenkach dżinsowych i kapelusiku z niebieską wstążką wskazuje nam polną drogę, której istnienia nie domyślaliśmy się.
U celu stało już kilka samochodów. Zabrawszy psy, dzieci, grille, plastikowe przenośne lodówki, materace dmuchane i koce poszli wodą sięgającą ich ud w rwącym prądzie Skawy, by dotrzeć na którąś ze sterczących wysp rzeki pokrytych, tak jak brzegi, kamieniami. Tam rozkładali leżaki i całe gospodarstwo, by przy wędce i piwie spędzić resztę tej pięknej, upalnej niedzieli.
Usiadłam na kamieniach zbierając bardziej kształtne wokół mnie, by się w tym skwarze południa tak chodzeniem nie męczyć. Moje skrzynki na kwiaty, tego lata obsadzone sztucznymi, różowymi goździkami Szabo wymagają obciążeń. Kamienie te są takie same, jakich użyła Wirginia Woolf do obciążenia kieszeń sukienki. Iwaszkiewicz w “Dziennikach” kilkakrotnie przywołuje obraz wkładającej do dwóch kieszeni sukienki Wirginii Woolf i niknącej w tafli rzeki wraz z kamieniami i tym wszystkim, czego już nie napisała. Takim obrazem też rozpoczyna się film “Godziny” nakręcony według prozy Michaela Cunninghama. Ach, jak takie niewinne, oszlifowane pracowicie wodą kamienie mają wszechstronne zastosowanie. Włącznie z kamieniowaniem.
Szybko jednak uciekamy z tych palących stopy kamieni, porzucamy plażowiczów na wyspach, których czekają tutaj fascynujące, upalne godziny. Zarośla wokół, pełne śluzu ślimaków, odchodów ptaków błotnych, pokrzyw i ostów i nie wysychającego nigdy błota nie wydały tego lata jeszcze ani jednej rośliny kwitnącej.
Po obiedzie pojechaliśmy na gliniak niezaspokojeni rwącą i zimną wodą Skawy i jej kamienistym dnem.
Gliniak przeżywał właśnie swoje najważniejsze dni w roku, gdzie ulokowano imprezy związane ze świętowaniem Dni Bolęcina. Już od poprzedniego dnia przestrzeń trawy aż do wysypanego piaskiem wybrzeża gliniaka pokryto namiotami z napisami firm piwnych oraz ławami i stolikami, by można było pod nimi piwo pić. Ale znalazło się i miejsce dla straganów z wyrobami artystycznymi, książkami, potrawami z wieprzowiny w bułce i na grillu, lodami i napojami.
Marek wypatrzył stragan z watą cukrową wiedząc, że moje lubienie waty cukrowej nigdy nie zanikło.
– Największą proszę – powiedział Marek kładąc na ladzie trzy złote.
Mężczyzna obsługiwał cały, złożony z wielu ofert stragan, toteż chwytając patyk i sypiąc do odpowiedniego otworu cukier, zdołał równocześnie sprzedać plastikowy czołg i żeton na kule przeźroczyste w dmuchanym basenie, do których wchodzili ludzie i dawali się tam zamykać na monstrualnych rozmiarów zamek błyskawiczny.
– Ile kosztuje taka kula?- spytałam zainteresowana kosztem udręki, który musi uiścić sam poszkodowany.
– Dziesięć złotych. Na siedem minut. Dajemy zawsze 8, ale dzisiaj, w taki upał się nie da dłużej.
Mężczyzna nawinął na patyk kilka smug waty, ale kłaki zaczęły ulatywać w powietrze i zniechęcony wszystko nagle szarpnął drugą dłonią, zmiął, ścisnął i wrzucił pod aluminiowy kocioł w którym kręcił watę.
– Ach! – wyrwało mi się żałośnie, bo lubiłam watę cukrową w każdej postaci i nawet ten, według sprzedawcy, zniszczony i nie nadający się do sprzedaży, uwłaczający jego kunsztowi kręciciela waty nadawał się przecież idealnie do zjedzenia. Stanął mi przed oczami czarny chłopak w Hawanie, który w Wesołym Miasteczku dał mi za darmo taki kołtun różowej, waty cukrowej, który specjalnie dla mnie, płowowłosej dziewczynce wpatrującej się w jego maszynkę do robienia waty, zebrał ze ścianek kotła, zmiął, spłaszczył, by było tego więcej i z uśmiechem wręczył mi go, a ja nieśmiało podziękowałam.
Tutaj wielki kołtun waty bezpowrotnie zniknął i sprzedawca zaczął subtelnie, jak wirtuoz, nawijać na patyk nowe warstwy waty wlawszy uprzednio jakiś płyn równocześnie sprzedając nadchodzącym klientom zabawki i żetony.
Stanęłam przed dmuchanym basen z przeźroczystymi kulami rwąc watę pasemkami, by słodycz starczyła mi na dłużej. W jednej kuli młoda kobieta w czarnym, dwuczęściowym stroju kąpielowym po wielokrotnych upadkach i bezskutecznej walce, by chociaż na moment utrzymać równowagę od momentu dobrowolnego uwięzienia i zamknięcia jej zamkiem, leżała już bezwładnie na dnie kołyszącej się kuli patrząc na tłum gapiów nic nie widzącymi oczyma. Obsługujący pracownicy próbowali bez zamoczenia ubrania przyciągnąć patykami kulę do brzegu basenu, ale ona wymykała się im i prądem wznieconej wody, oddalała. Tymczasem do drugiej kuli pakowano już 12 letnią płowowłosą dziewczynkę, zdawało się bardziej mobilną i zwinną. Od momentu wsunięcia jej ciała do przeźroczystej zwiotczałej kuli, po jej napompowanie i zamknięcie, aż do jej bezskutecznych zmagań na wodzie poprzedzonych serią śmiesznych dla widzów stojących przy czterech bokach basenu minęło zaledwie kilkadziesiąt sekund, a już leżała na jej dnie bezradna i oszołomiona.
Poszliśmy na jedną z piaszczystych plaż oddzielonych od siebie zaroślami. Na intymność miejsca nigdzie nie można było liczyć. Mimo bogatej oferty straganiarskiej, ludzie zabierając na koce i leżaki dzieci, psy, parasole i ogromne plastikowe urządzenia pływające, ustawiali też nigdy nie gasnące grille, na których nieustannie leżały coraz to nowe kiełbasy.
Rozłożyliśmy swoją matę między dwiema rodzinami. W chwilach, kiedy nie byliśmy w wodzie, uczestniczyliśmy w ich zabawie i jedzeniu, gdyż odległość między nimi, a nami była minimalna.
Babcia o włosach kruczoczarnych z tyłu, a rudoczarnych z przodu, z wydatnym brzuchem i nie do opanowania już otyłością podchodziła brodząc w wodzie do zakutych w koła dmuchane wnuków wciskając im do ust kęsy drożdżówek. Reszta tej licznej rodziny wpatrywała się w wodę paląc papierosy czekając, aż kiełbasy osiągną pożądany wygląd i właściwości.
Rodzina z drugiej, symetrycznej strony wykazywała większą inicjatywę i pomysłowość na wodzie. Chłopak przytargał do brzegu ogromny bal drzewa i usiadł zdobycznie na nim nie dając nikomu na nim pływać. Pies zrezygnował z chłodzenia się w wodzie i jak zdechły od upału leżał nieruchomo pod ich parasolem. Za nimi wszystkim pływały po stawie dwie kaczki, a w tle rysował się wyraźnie drugi brzeg jeziora. Co jakiś czas przesłaniały go przepływające pojazdy dmuchane w fosforyzujących kolorach neonowych, ale i tak drżał w powietrzu, wibrował i tętnił życiem. Obok wielkich, przeźroczystych kul nagle wyrosła gigantyczna dmuchana ślizgawka, trampolina i statek piracki wydmuchany z foliowych bali. Nad różnobarwnymi parasolami unosił się dym z grilli, zespoły muzyczne instalowały sprzęt w zbudowanych estradach, a ludzi przybywało.
Marek wyjął telefon i napisał do syna do Dakoty, gdzie podobno filmuje Indian: Jest pięknie, szkoda, że Cię tu nie ma.
Gdy już wyjeżdżaliśmy, drogą nadchodziły delegacje różnych firm i fundacji z jednakowymi balonami. Jak przeszła fala balonów białych, zza rogu wychodziły balony zielone.
Przy kolacji krążył cały czas czarno czerwony motyl wyjątkowo piękny. Siadał na czereśniach i nie dając się przepłoszyć, zniecierpliwiony co jakiś czas wracał.
I kiedy rano podeszłam do stołu był jeszcze, wskakiwał na pozostawione z wczoraj na obrusie butelki, jakby obrysowując ich kształt sobą, aż poleciał i już nie wrócił.
Dzień dobry, Pani Ewo. Dziękuję bardzo, że wkleiła Pani w wątku o Romanie Knapie zdjęcie grobu Romka. Nie byłam bardzo dawna na Śląsku a w ten sposób mogłam zobaczyć, jak leży i jakoś tam sobie coś unaocznić. Okazuje się, że wobec rytuałów związanych ze śmiercią jesteśmy jak dzieci.
Przy okazji: czytuję Pani Dziennik wiejski oraz czytałam regularnie Lata 50-te, (60) które mnie bardzo interesowaly. Znakomicie utrafiła Pani w konwencję pomiędzy prawie naocznym świadkiem – dzieckiem, znającym teraz te sprawy od rodziców, ale będącym w tej historii jedynie małym, nieświadomym gościem, przy czym wiele spraw widzianych oczami dziecka nawet bardziej uderza – a tym, co wiemy dzisiaj o tym czasie, ale ‘wiedzący’ dorosły narrator jest nienachalny a świadectwo wydaje się autentyczne.
Wahałam się, czy wkleić na blogu zdjęcie mogiły Romana Knapa by nie sprowokować tym internetowej zbiórki pieniędzy na nagrobek, bo ja np. nie chciałabym mieć żadnego nagrobka z lastriko i chciałabym, by mnie rozsypano na jakiejś, obojętnie jakiej, wodzie… Wkleiłam właściwie tylko dlatego, że jest tam data urodzin i śmierci, a dla mnie to jest ważne. Rekontrując przeszłość daty dla mnie są drogowskazem i konstrukcją, organizują płynność przeszłości i dyscyplinują.
Dziękuję za ciepłe słowa o mojej prozie! Przedsięwzięcie karkołomne, ale mam jakiś wewnętrzny imperatyw, by to robić i nic na to nie poradzę, bo przecież wiadomo, że to tylko wizja i domniemanie.
Korzystam z mikrofilmów Biblioteki Śląskiej, nigdy właściwie nie czytałam gazet reżimowych i czytam je po raz pierwszy, bo w tej nowomowie jest klimat tych lat, wszystko jest takie spójne. No i ten wszechobecny Wilhelm Szewczyk… Nic dziwnego, że był, jak Pani się wyraziła, taki miły… Dopiero teraz widzę, co trzeba zrobić, by społecznie zaistnieć. Co tam taki mój blog…
I jeszcze chciałam podziękować Pani, Pani Małgosiu, że wraz z innymi dała Pani odpór bredniom Roberta Kobrynia w wątku na Liternecie
http://liternet.pl/grupa/wolnosc-slowa/forum/2510-artysci-przeciw-ludobojstwu
Antysemityzm jest zresztą ciągle obecny na tym portalu w różnych wątkach i niezależnie od dzisiejszych zbrodni wojennych, często przemilczany, co ze smutkiem rejestruję, a przecież trzeba reagować…
Tak, trzeba ciągle, niestety.