WIERSZE CZARNE (2)

ODRAZA
Zaproście mnie do stołu.
Skąd pewność jadalności dań?
Głód nasyceniem elit dworu,
więc może starczy mi wigoru,
kiedy wstręt wyprze moja krtań.

Mówić pochwały? Wady w złoto
mleć midasowo i pokrętnie,
za każdym razem się z hołotą
bratać, aż powie: chodzi o to!
Po co uparcie mówić nie!

Lecz czy jesteście jeszcze strawni?
Samotność wszak tak uwrażliwia,
że szczypta toksyn rzecz umartwi
i będę jak ten smutek karpi
po wigilijnym stole pływać.

A może później przyjść, cierpliwie
czekać, aż bierność weźmie górę?
A może wejść, jak w czarną dziurę
panoszyć się w niej, w niej żyć żywiej
w wolności pławić się ponurej.

Zaszufladkowano do kategorii 2014, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano , | Dodaj komentarz

NIETZSCHE

Jean-Noël Vuarnet nazywa Nietzschego błaznem wieczności. Teatralność Nietzschego to, jak pisze Giorgio Colli, przeżywanie na nowo całej przeszłości duszy ludzkiej. Proces ten według niego może odbyć się jedynie w sztuce, dlatego Nietzsche tak wzgardzał obłudą fałszywych filozofów, naukowców, teologów, którzy skrupulatnie oddawali się swojej wynaturzonej aktywności zawodowej w służbie społecznego kłamstwa.
Ach, czytając aforyzmy Nietzschego nie można uśmiechając się, poczuć cichej satysfakcji, jak dokopuje wielkim artystom swojej epoki (Hugo=głupi osioł za Baudelaire; Sand= dojna krowa; Balzac= kocha biednych jak gracz grę, to jedynie opisywacz; Scott, to jedynie malarz itp.).
Kim ma być artysta filozof według Nietzschego?
Colli nie prorokuje pożeraczom Nietzschego niczego dobrego, tym bardziej odpowiedzi na to pytanie. A elaboraty o jego twórczości, cały wysyp dzisiejszych prac doktorskich i tasiemcowe analizy pewnie by wyśmiał. Gigantyczna spuścizna literacka Nietzschego, którą Colli ocalił i genialnie opublikował posłuży pokoleniom nie jako oręż do załatwiania brudnych interesów kast rządzących, ale jako ich demaskacja.
Dzisiejsze najnowsze spolszczenia Nietzschego starannie wydane już z uporządkowanych wydań pełnej edycji dzieł wszystkich i listów Fryderyka Nietzschego Giorgio Colli/ Mazzino Montinari są głosem prawdziwego i jedynego Nietzschego uwolnionego od jego klonów, sobowtórów, naśladowców i interpretatorów.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , | 6 komentarzy

WIERSZE CZARNE (1)

ŻABIA PERSPEKTYWA

Patrząc z dołu widzisz niebo
lecz nie obłoki na horyzoncie
świat ziewnął
na nudę widoku twego
obserwującego go w kącie.

I cóż obchodzą cię obłoki,
metamorfozy puchu nieba!
Karleją w celach więźniom kroki,
mętnieją w oczach powidoki,
jakże się stoczyć, gdy góry nie ma.

Brnę w pladze żab. Ich lepkie brzuchy
przyległe zawsze perspektywie.
Duch wzniosły Księcia? Jakie duchy!
Całować żabę życzeniem skruchy,
by zimne serce biło żywiej?

Gdy życzeniowe snuli ody
wzlatując w przestwór głupi wieszcze,
nikt nie brał serio twej urody,
a jednak trwały twoje rody
i zajmowałeś świata przestrzeń.

Zaszufladkowano do kategorii 2014, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano | Dodaj komentarz

Dziennik miejski (13)

Dobiegłam do windy już się zamykającej, ale czerwono ubrany sanitariusz przesunął otwartą dłonią w powietrzu wzdłuż framugi wejścia i drzwi znowu się rozsunęły.
– Same kobiety – sanitariusz chciał być miły nawet, jeśli płeć niekoniecznie była taka ewidentna.
– I to wszystkie najświętsze i błogosławione – podchwyciła ta w pikowanym szlafroczku, której wieku na pewno nie dożyła Najświętsza Panienka. Trzecia nie odzywała się, gdyż była wieziona przez sanitariusza jako nowo przyjęta i ubrana jeszcze w kostium o wzorze imitującym futro jaguara, w ostrym makijażu, zdawała się stawiać wewnętrzny opór przeciwko miejscu, w którym się znalazła i postanowiła udawać, że jej tu nie ma.
Ja natomiast szukając w myślach jakieś celnej riposty zorientowałam się, że żadnej nie znam, więc tylko uśmiechnęłam się przepraszająco. Na całe szczęście szpital miał tylko trzy piętra, więc stojąc przy drzwiach szybko skorzystałam z okazji szybkiego ulotnienia się i wysiadłam piętro niżej. Tapeta z grzbietami książek w klatce schodowej została zdjęta, co przeraziło mnie, że to pewnie za przyczyną notki na moim blogu. Zeszłam więc jeszcze piętro niżej, by sprawdzić, czy sentencja o szacunku do wiedzy, która dodaje życia do lat, nie została przypadkiem też usunięta. Jednak przestrzenny napis wisiał nietknięty w półmroku korytarza odpowiednio podświetlony i dzięki trwałej technice reliefu zawał się tak niezniszczalny, jak egipskie hieroglify w piramidach.
W pokoju czekały już na mnie dwie kobiety. Siedziały nieruchomo przy stoliku, nie odzywały się do siebie i wyraźnie czekały tylko na mnie. Po mojej dwudniowej samotności w pokoju przyszła pani Irena, która bezustannie gadała. Myślałam, że jak wymienimy między sobą opisy stanu naszych organizmów, będę mogła z radością powrócić do „Wiedzy Radosnej” w tłumaczeniu Małgorzaty Łukasiewicz. Zawsze najbardziej lubiłam tę książkę Nietzschego ze względu na pogodny tytuł i to, że można ją czytać na okrągło i się ze wszystkim zgadzać z poczuciem, że autor wyjął mi to z ust. Byłam ciekawa, jak Łukasiewicz poprawiła Staffa. Poza tym książka z 2008 roku była pięknie wydana, na wysokiej jakości kremowym papierze, oprawiona w czarną, płócienną, twardą okładkę w poręcznym formacie A5 z wystającą szkarłatną wstążką służącą za zakładkę.
Ale pani Irena nie przejmowała się tym, że czytam i że chciałabym czytać dalej. Podeszła do mojego łóżka i mówiła tak długo, aż podniosłam głowę znad książki przestraszona, że ją obrażę taką ignorancją. Dorzuciłam do jej monologu zamykającą sentencję. Jednak nie odeszła, przeciwnie. Moja złota myśl ją zapłodniła i skłoniła do filozoficznych wynurzeń.
Nazajutrz dokwaterowano panią Marcjannę i byłam zachwycona. Zawsze to jak są trzy osoby w pokoju, to mogą ze sobą rozmawiać, a ja wtedy mogę czytać. Nic podobnego. Teraz dwie stały przy moim łóżku pilnując, bym nie przeczytała już ani linijki.
Uciekłam więc piętro wyżej do świetlicy. Po obiedzie świetlica była pusta, pilot leżał na jednym ze stolików a ogromny telewizor wiszący na jednej ze ścian był zgaszony. Ponieważ w niedzielę i święta świetlica pełniła funkcję kaplicy, na sąsiedniej ścianie sali wisiał gigantyczny blejtram przewyższający wielkością ekran telewizora i obity był światłoczułym płótnem z wizerunkiem uśmiechniętej twarzy Jana Pawła II. Papież po orwellowsku przypatrywał się mojej książce, gdziekolwiek bym usiadła. W „La gaya siennza” Nietzsche po raz pierwszy ogłosił śmierć Boga i potępił religie, które potępiają tych, którzy w niego nie wierzą. Toteż skądinąd przyjazny uśmiech Karola Wojtyły wydał mi się natychmiast potępiający i z wyrzutem.

(…) Walka przeciw Kościołowi jest z całą pewnością między innymi – bo zawiera się w niej wiele treści – również walką bardziej pospolitych, bardziej zadowolonych, bardziej ufnych, bardziej powierzchownych natur z panowaniem ludzi cięższego autoramentu, głębszych, bardziej skłonnych do zadumy, to znaczy bardziej niegodziwych i podejrzliwych, którzy od dawna noszą się z podejrzeniami co do wartości istnienia, także co do własnej wartości; przeciwko nim powstał pospolity instynkt narodu, jego zmysłowa wesołość, jego “dobre serce”. Cały rzymski Kościół opierał się na południowej nieufności do natury ludzkiej, którą to nieufność na Północy fałszywie rozumiano, Południe Europy zaś wzięło w spadku po głębokim Wschodzie, prastarej, tajemniczej Azji i jej kontemplacyjnych skłonnościach. Już protestantyzm jest ludowym powstaniem na rzecz poczciwych, łatwowiernych, powierzchownych (Północ była zawsze bardziej dobroduszna i płaska niż Południe); dopiero jednak Rewolucja Francuska w całej pełni i uroczyście oddała berło w ręce “dobrego człowieka” (barana, osła, gęsi i całej reszty nieuleczalnie płaskiej, krzykliwej i dojrzałej do domu wariatów “idei nowoczesnych”)(…)”.

Po przeczytaniu tych kilku linijek szybko wróciłam na salę, której o tej porze opuszczać nie wolno.
Mogę liczyć jedynie na wieczorne seriale, pewnie zajmą moje towarzyszki szpitalnej niedoli na jakiś czas w świetlicy. No i na ich udział w niedzielnej mszy. Rano przyjmowały komunię z rąk krążącego po pokojach kapłana, więc jestem dobrej myśli.

Zaszufladkowano do kategorii 2014, dziennik ciała | Otagowano , , , , , | Dodaj komentarz

Dziennik miejski (12)

30 sierpnia 2014, sobota. Po starym szpitalu pozostały jedynie puste korytarze i sale.
– Czego pani tam szuka? Duchów? – dogonił mnie portier, gdyż okazało się, że tu chodzić nie wolno.
Wprowadził mnie do nowej windy świeżo wybudowanego nowego skrzydła szpitala, nacisnął guzik, a jego głowa na czarnym tle odbijała się od oświetlonej rzęsiście windy i znikała stopniowo w tempie zasuwających się drzwi.
Ale jeszcze nie wróciłam, musiałam zobaczyć wszystko, co mieścił nowy szpital na miarę XXI wieku, jeszcze pustawy, jeszcze pośpiesznie wykańczany. Wysiadłam z windy i weszłam do obszernej klatki schodowej zdobionej na ścianach blejtramami bez ram, obitymi kolorowymi fotografiami wydrukowanymi na płótnie. Zdjęcia przedstawiały najczęściej sceny uliczne z zabytkowego Giszowca. Na następnym piętrze ogromne portrety górników, ich żon w strojach regionalnych, ich dalszych rodzin i dzieci. Portrety starzików i dziołch były przetykane pochodami ulicznymi orkiestr dętych maszerujących na tle familoków – jakaś ukryta sugestia projektanta wnętrz szpitalnych, że chorzy nie mają stąd ucieczki, nawet jak spróbują uciec w chorobę. Koniec tego pochodu zdjęć wieńczyła kunsztowna, gipsowa, przestrzenna sentencja na ścianie:
ODDAJĄC SZACUNEK LUDZIOM I WIEDZY DODAJEMY ŻYCIA DO LAT.
Zadnie to, jak echo powtórzone w biuletynach szpitalnych i plakatach nie miało autora, i nie wiadomo było co miało na celu i co oznaczało. Nikt z chorych przecież nie odważyłby się nie uszanować nie tylko całego szpitalnego personelu, który wie, co robi, ale nawet najmniejszej drobiny materialnej tego budynku i otoczenia. Toteż zeszłam na parter, a stamtąd na obszerny park wyłożony trawą z metra, by sprawdzić, czy czegoś już nie zdewastowano. Tabliczki, tak szczodrze stawiane w minionym systemie z napisem „szanuj zieleń” zniknęły raz na zawsze, a jednak śladów nieuszanowania czegokolwiek nie było. Drewniana pergola ciągnąca się wzdłuż szpitalnego budynku pachnąca rubinową bejcą stała jeszcze naga, a rachityczne listki różanych krzewów zapowiadały burzę zmysłów dopiero w przyszłym roku. Na razie kilkudniowe klomby zakrywające wczorajszy plac budowy pokrywały białe i liliowe wrzosy. Za ogrodzeniem szpitalnym kotłował się żywioł natury, ciągnęło nawozem końskim, nie wiadomo, czy od koni, gdyż klacz ze źrebakiem pasły się pod lasem, czy z nawożonych pól, na których leżały nie zwiezione bale słomy. Ten bukoliczny pejzaż trochę rozczochrany, nie kontrolowany i urągający porządkowi kończącego się tutaj właśnie miasta, kontrastem przypominał, czym jest szpital i czym być powinien. Mówiło o tym i przypominało natarczywie każde półpiętro szpitala, zagospodarowane nie tylko wygodnymi, skajowymi fotelami stylizowanymi na lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku, ale także półkami z atrapami książek. Grzbiety książek fototapety nie miały podpisów, gdyż stanowiły zbiór oprawionych jednakowo woluminów i uzmysławiały, że książki nie są do czytania, jedynie do ozdoby.
Zatopiłam więc wzrok w przepastne korytarze rozjaśniane co jakiś czas uchyleniem drzwi do sal chorych, w które wjeżdżały wózki z obiadem, by natychmiast stamtąd wyjechać i otworzyć drzwi następne. Chorzy bowiem nie wychodzili z pokojów, jakby bali się, że czar pryśnie. Cieszyli się ich wygodami, łazienkami z prysznicem i wiszącym klozetem, bo każdemu, kilkułóżkowemu pokojowi przysługiwała jedna łazienka z pieniącym się z dozownika mydłem, papierowymi ręcznikami śnieżnobiałymi wychodzącymi taśmą nieustannie za każdym razem pokręcenia pokrętłem. Czasami ktoś wychylił się, by w przestronnej kuchni zaparzyć sobie herbatę ze źródlanej wody z wielkiej butli lanej do czajnika bezprzewodowego, ale, żeby czar nie prysł za prędko, szybko z gorącą filiżanką znikał w swoim pokoju.
Biały personel bezszelestnie podawał pigułki na tacy, zapisywał coś nieustannie i pochylał się nad pacjentem i słodkim szeptem pytał: czy był dzisiaj stolec?

Zaszufladkowano do kategorii 2014, dziennik ciała | Otagowano | 2 komentarze

Wiktor Hugo „Człowiek śmiechu” (1889)

Chodzi o człowieka, który ani się nie uśmiecha, ani jest mu do śmiechu, wręcz przeciwnie. Operacja plastyczna wykonana w dzieciństwie mająca na celu oszpecenie jego twarzy pozostawiła upiorny grymas wiecznego śmiechu:

(…) Gwynplaine pobudzał do śmiechu śmiejąc się. A jednak się nie śmiał. Śmiała się jego twarz, nie myśl, nie świadomość. Ten niezwykły rodzaj twarzy, ukształtowanej przez przypadek czy też przez osobliwszą sztukę, śmiał się sam przez się. Gwynplaine nie brał w tym udziału. Powierzchnia nic nie miała wspólnego z wnętrzem. Nie on położył sobie śmiech ten na czole, na policzkach, na brwiach, na ustach i nie mógł zdjąć go ze swej twarzy. Śmiech spoczął na niej raz na zawsze. Był to śmiech automatyczny, skamieniały i tym bardziej nikt oprzeć mu się nie był w stanie. Nikt nie mógł się przed tym grymasem uchronić.(…)”
[tł. z fr. Hanna Szumańska-Grossowa]

Arcydzieło Hugo nie tylko przepowiada dzisiejszy keep smiling i dominację kultury masowej oddzielonej od świata w którym żyje nie pełniąc już roli jego lustra, ale także analizuje śmiech jako odwieczne narzędzie opresji. Gwynplaine w czasie swojego płomiennego wystąpienia w Izbie Lordów mającego na celu upomnienie się o los skrzywdzonych i poniżonych, gdyż jako jedyny w zgromadzeniu znał go z autopsji, zostaje wyśmiany nie tylko za grymas jego twarzy. Śmiech jest także pretekstem, by Izba Lordów odrzuciła jego postulaty.
Śmiech jako manipulacja zilustrowana postaciami dworu królowej Anny, zbrodniczej władczyni jakby wyjętej żywcem z kart „Alicji w krainie czarów” przetrwała następne wieki w życiu politycznym. Parada błaznów – polityków to nie wymysł satyryków, lecz ich autentyczne, osobowościowe kreacje. Wyreżyserowane pozy Hitlera, czy Stalina, to przecież na rzecz spektaklu dla mas stworzone od podstaw postacie.
Śmiech niedojrzałego zgromadzenia o mentalności dziecka, które nic nie rozumie, ale cieszy się z oglądanego spektaklu, ze śmiesznie poruszających się kukiełek wywoływany jest schematycznymi zasadami zawsze przewidzianymi. Można wspomagać się śmiechem z offu, lub klakierami na widowni, jeśli spektakl jest na żywo. Jednak zazwyczaj tłum reaguje zawsze spontanicznie pozbawiony indywidualności, jest na tę chwilę jednoznaczną jednością o identycznym guście i ocenie. Samo uczestniczenie w spektaklu niejednokrotnie wznieca aprobatę, gdyż widzowie współtworzą wspólnie klimat występów dzięki swojemu śmiechowi.
Jeśli śmiech to zdrowie, to warto się zastanowić, jak śmieje się człowiek śmiertelnie chory.
Zrozpaczony Gwynplaine wyskakując za burtę w otchłań oceanu śmiał się do rozpuku w dalszym ciągu.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , | 4 komentarze

Nuda Liternetu

Film „Borgman” z ubiegłego roku Alexa van Warmerdama jest trochę podobny do „Funny Games” Michaela Hanekego, ale bardziej współczesny. W obu filmach jednak zilustrowane jest takie samo zjawisko, gdzie bezinteresownie zabija się ludzi bez sprecyzowanego powodu.

Zabijanie bez przyjemności – w przeciwieństwie do libertynów de Sade’a – w dzisiejszym świecie tzw. „sprzątanie” u Borgmana nie ma już znamion zabawy, a na taki trop naprowadzał nas jeszcze tytuł obrazu Hanekego.
Nikt do końca nie wie, dlaczego w filmie „Bogrman” zatytułowanym tak od nazwiska herszta, szefa, czy guru szajki przestępczej, wszystkie postacie filmowe tak żywiołowo i z takim entuzjazmem dążą do destrukcji bez żadnego konkretnego motywu.
Film ten nie ma na celu obnażenia stosunków społecznych, nie ma też pokazać, jak się wzbogacić, czy uwieść czyjąś żonę. Jedynym efektem gwałtów, morderstw, przemocy jest werbowanie nowych członków (w filmie dzieci i młodzież) bandy. Kończąca scena film, kiedy grupa przestępcza porzuca zniszczoną posesję wymordowanej rodziny zabierając ze sobą dziatwę zachwyconą czekającą ich przygodą, zapowiada akty zbrodnicze jeszcze drastyczniejsze.

Można ten niezwykle aktualny film porównać do zjawisk sieciowych i przeanalizować przyrównując do trollingu na portalach literackich.
Ktoś, kto tak jak ja od lat czyta portale i blogi literackie zachwycony dzisiejszymi możliwościami komunikacji między artystami nie ma pojęcia, dlaczego pewna grupa użytkowników Sieci łazi po wszystkich dostępnych miejscach, gdzie mówi się o literaturze siejąc strach i terror.
Nie mam pojęcia, kim jest Borgman w filmie, a Troll w literackiej Sieci. A jednak wiele cech wspólnych pozwala scharakteryzować te całkiem nowe zachowania naszych czasów, umownie nazwane Borgmanem.
Filmowy Borgman to ktoś przeciwny Hitlerowi, mimo, że stosuje te same środki uwodzenia, wspomaga się hipnozą i tzw. czarną magią. Ale, kiedy Tomasz Mann w „Doktorze Faustusie” martwi się o zdrowie moralne narodu w nazistowskich Niemczech sugerując, że naród padł ofiarą zbiorowej hipnozy, Alex van Warmerdam ogranicza się tylko do pokazywania beznamiętnych kadrów filmowych dowodzących, że jego mordercy to zwyczajni, wrażliwi ludzie skrzywdzeni być może przez los. Upływ czasu wypełnionego ludzką egzystencją ilustrowany jest oszczędnie. Wszystko, co się roi w bohaterach pod wpływem nacisków manipulacyjnych Borgmana i jego ekipy – jak aplikowanie środków halucynogennych czy prostego zabijania kulą z rewolweru lub traktowanie trucizną – to efekt działań mimochodem, jakby naprędce montowanych nie z premedytacją, tylko ze skutków postępującej narracji. Borgman – demiurg porusza marionetkami swojego teatru grozy uzurpując sobie prawa artysty. Mord poprzedzony jest teatrem ogrodowym, w którym grają aktorzy rekrutujący się z jego szajki i jest przeznaczony jedynie dla swoich ofiar. Borgman zatem nie ma ambicji bycia artystą w szerszym znaczeniu i przerabiania swoich domniemań filozoficznych tak jak robił to de Sade, na papierze. Borgman robi to wszystko naprawdę i dla niego i jego ludzi jest to forma istnienia.

Holenderski reżyser porzuca ubiegłowieczne metafizyczne motywy zbrodni, odkłada do lamusa Hitchcocka u którego Zło przychodziło z zewnątrz i czaiło się wszędzie. Zło u Borgmana jest zawsze wewnątrz człowieka i wynika wyłącznie z wewnętrznej decyzji bohaterów. To żona wydaje wyrok śmieci na męża i tylko przy jej przyzwoleniu Bogrman go zabija. To dzieci złaknione inności i barwności życia wydają wyrok śmierci na rodziców opowiadając się po stronie Borgmana, który jedynie ciekawiej opowiada dobranocki niż ich tatuś który je jedynie czyta odbębniając ojcowską pańszczyznę. Kuszenie, omamienie jest zawsze ciut tylko inne od świata, którym żyli dotychczas bohaterowie. Dzieciom zamiast wyjazdu do szkoły proponuje się wagary w kanałach, żonie obietnicę pozamałżeńskiego seksu, a niani seks w altance. Głowie rodziny, mężowi, na wszelki wypadek nic się nie proponuje by skamlał i kruszał w niewiedzy i dezorientacji.

Jest jakaś bezwzględna determinacja w tym filmie, gdy pasożytujący na rodzinie ludzie Borgmana opuszczają zdewastowaną posesję, by szukać nowego żywiciela. Czyż nie jest to opowieść o blogach i portalach literackich, które upadły skutkiem zagnieżdżonych tam Trolli, zaproszonych na własne życzenie użytkowników znudzonych sobą i złaknionych innego, ciut tylko zmienionego świata, niż ten w jakim współistnieją i w jakim się ze sobą kitwaszą?
I to nie jest nawet zwyczajne zło, jak pisała Hanna Arendt, ani nawet żadne Zło. Bo cóż to jest od czasu do czasu sobie poświntuszyć, trochę ponabijać się z innego użytkownika, lub sprowokować na niego polowanie z nagonką, wybrać kozła ofiarnego, prowokować lincze, dyby, tortury, masakry i wojny. Wszystko jest dozwolone, bo to przecież literatura, bo to przecież jest sztuka.
Ale, jak widzimy w „Borgmanie”, taka sztuka nie uwalnia się od rzekomych artystów.
Jest jedynie sztuką przetrwania.
https://www.youtube.com/watch?v=Bg65TbeHtCE

Zaszufladkowano do kategorii 2014, dziennik ciała | Otagowano , , , , , , , , | 26 komentarzy

Smutek Liternetu

Portal literacki Liternet umożliwił możliwość komunikacji i wyrażenie swojej ekspresji artystycznej wszystkim pokoleniom i reprezentantom różnorakich kierunków literackich. Ta właśnie różnorodność w możliwości eksponowania swojej osobowości słowem lub grafiką była największą wartością portalu.
Mimo zwalczającej się frakcji obecnej awangardy z reprezentantami ubiegłowiecznej konwencji będącej wtedy awangardą, konstrukcja portalu umożliwiała bezkolizyjną wypowiedź wszystkim, kto chciał artystycznie zaistnieć. To, że przy tak wspaniałym zapleczu technicznym i wielkiej popularności i zaufaniu wartościowych użytkowników portal nie tylko zszedł na psy, ale na demony, zastanawia tym bardziej, że zdroworozsądkowo należałoby wykluczyć teorię spiskową.

Dzisiejszy smutek upalnego lata powodowany jest przede wszystkim zmarnowaniem szansy na dojście do głosu ludzi utalentowanych, którym portal umożliwiał wypowiedź bez względu na miejsce przebywania i stan posiadania, gdyż uczestnictwo nie tylko nic nie kosztowało, ale nie wymagano wykazania się dotychczasowym dorobkiem artystycznym. W tej idyllicznej sytuacji demokratycznej, gdzie ludzie rozmawiający ze sobą niemal codziennie zżywali się, nawiązywali ciepłe relacje, wspierali w trudnej drodze twórczej i pomagali sobie nawzajem, Liternet jak Pepperland z “Żółtej łodzi podwodnej” Beatlesów, został zaatakowany przez nienawidzących sztuki Sinych Smutasów. Lecz czy faktycznie tak było?
Dla mnie, obserwatora, tzw. podczytującego i nie uczestniczącego w życiu portalu, wygląda to bardziej dramatycznie i diabolicznie, niż w baśni Beatlesów. Jakbym widziała bojówki faszystowskie na ulicach Berlina ze słynnych scen filmu “Kabaret”. To tak, jakbym uczestniczyła w “kadrylu literackim” w “Biesach” Dostojewskiego. Waga obrzydliwych zdarzeń na Liternecie, być może dla użytkowników tego portalu znieczulonych już powtarzającymi się cyklicznie ekscesami nie jest taka, jak dla bezstronnego obserwatora. We mnie nieustannie budzi przerażenie. Cały czas mam świadomość, że w sąsiednim wątku kogoś niewinnego i bezbronnego biją, a równolegle ludzie wklejają wiersze, jak gdyby nigdy nic, komentują i dzielą włos na czworo, podczas gdy wszyscy powinni się natychmiast rzucić na pomoc tam, gdzie jest przemoc i bezprawie, bo przecież wszystko dzieje się pod jednym dachem, dachem portalu Liternet.
Nie tylko terroryzowanemu użytkownikowi portalu nie pomagają, zachowując martwe milczenie i udając, że nic się nie dzieje, ale wielu chętnie przyłącza się do faszystowskich bojówek. Szczególnie upodobano sobie prześladowanie rudowłosych i niebieskookich.

Strach przed nawrotem barbarzyństwa trawił świat od postępów cywilizacji i jak widać, nie był bezpodstawny. Wszystko się powtarza i wszystko wraca, jak się na to przyzwoli. A przyzwolenie na Liternecie jest wszechobecne. Jest nim śmiech. Formy literackie dopuszczają drwinę i pastwienie się na dowolnie wybranym ze społeczności portalowej człowieku. Te nieudolne utwory literackie mające za zadanie rozbawić towarzystwo kiszące się we własnym sosie trafiają na podatny grunt prymitywnych osobowości podobnej formacji umysłowej, co twórcy. Śmiech jako forma okrucieństwa wyżywa się dopiero w kolektywie.

Być może są to skutki wychowania pokolenia wzrastającego w stanie wojennym Polski Ludowej pod koniec ubiegłego wieku.
Nim to pokolenie wymrze, będzie trzeba długo czekać i doświadczać swawolenia i spustoszeń pod pozorem tworzenia artefaktów.

Zaszufladkowano do kategorii 2014, dziennik ciała | Otagowano | 54 komentarze