Dziennik miejski (13)

Dobiegłam do windy już się zamykającej, ale czerwono ubrany sanitariusz przesunął otwartą dłonią w powietrzu wzdłuż framugi wejścia i drzwi znowu się rozsunęły.
– Same kobiety – sanitariusz chciał być miły nawet, jeśli płeć niekoniecznie była taka ewidentna.
– I to wszystkie najświętsze i błogosławione – podchwyciła ta w pikowanym szlafroczku, której wieku na pewno nie dożyła Najświętsza Panienka. Trzecia nie odzywała się, gdyż była wieziona przez sanitariusza jako nowo przyjęta i ubrana jeszcze w kostium o wzorze imitującym futro jaguara, w ostrym makijażu, zdawała się stawiać wewnętrzny opór przeciwko miejscu, w którym się znalazła i postanowiła udawać, że jej tu nie ma.
Ja natomiast szukając w myślach jakieś celnej riposty zorientowałam się, że żadnej nie znam, więc tylko uśmiechnęłam się przepraszająco. Na całe szczęście szpital miał tylko trzy piętra, więc stojąc przy drzwiach szybko skorzystałam z okazji szybkiego ulotnienia się i wysiadłam piętro niżej. Tapeta z grzbietami książek w klatce schodowej została zdjęta, co przeraziło mnie, że to pewnie za przyczyną notki na moim blogu. Zeszłam więc jeszcze piętro niżej, by sprawdzić, czy sentencja o szacunku do wiedzy, która dodaje życia do lat, nie została przypadkiem też usunięta. Jednak przestrzenny napis wisiał nietknięty w półmroku korytarza odpowiednio podświetlony i dzięki trwałej technice reliefu zawał się tak niezniszczalny, jak egipskie hieroglify w piramidach.
W pokoju czekały już na mnie dwie kobiety. Siedziały nieruchomo przy stoliku, nie odzywały się do siebie i wyraźnie czekały tylko na mnie. Po mojej dwudniowej samotności w pokoju przyszła pani Irena, która bezustannie gadała. Myślałam, że jak wymienimy między sobą opisy stanu naszych organizmów, będę mogła z radością powrócić do „Wiedzy Radosnej” w tłumaczeniu Małgorzaty Łukasiewicz. Zawsze najbardziej lubiłam tę książkę Nietzschego ze względu na pogodny tytuł i to, że można ją czytać na okrągło i się ze wszystkim zgadzać z poczuciem, że autor wyjął mi to z ust. Byłam ciekawa, jak Łukasiewicz poprawiła Staffa. Poza tym książka z 2008 roku była pięknie wydana, na wysokiej jakości kremowym papierze, oprawiona w czarną, płócienną, twardą okładkę w poręcznym formacie A5 z wystającą szkarłatną wstążką służącą za zakładkę.
Ale pani Irena nie przejmowała się tym, że czytam i że chciałabym czytać dalej. Podeszła do mojego łóżka i mówiła tak długo, aż podniosłam głowę znad książki przestraszona, że ją obrażę taką ignorancją. Dorzuciłam do jej monologu zamykającą sentencję. Jednak nie odeszła, przeciwnie. Moja złota myśl ją zapłodniła i skłoniła do filozoficznych wynurzeń.
Nazajutrz dokwaterowano panią Marcjannę i byłam zachwycona. Zawsze to jak są trzy osoby w pokoju, to mogą ze sobą rozmawiać, a ja wtedy mogę czytać. Nic podobnego. Teraz dwie stały przy moim łóżku pilnując, bym nie przeczytała już ani linijki.
Uciekłam więc piętro wyżej do świetlicy. Po obiedzie świetlica była pusta, pilot leżał na jednym ze stolików a ogromny telewizor wiszący na jednej ze ścian był zgaszony. Ponieważ w niedzielę i święta świetlica pełniła funkcję kaplicy, na sąsiedniej ścianie sali wisiał gigantyczny blejtram przewyższający wielkością ekran telewizora i obity był światłoczułym płótnem z wizerunkiem uśmiechniętej twarzy Jana Pawła II. Papież po orwellowsku przypatrywał się mojej książce, gdziekolwiek bym usiadła. W „La gaya siennza” Nietzsche po raz pierwszy ogłosił śmierć Boga i potępił religie, które potępiają tych, którzy w niego nie wierzą. Toteż skądinąd przyjazny uśmiech Karola Wojtyły wydał mi się natychmiast potępiający i z wyrzutem.

(…) Walka przeciw Kościołowi jest z całą pewnością między innymi – bo zawiera się w niej wiele treści – również walką bardziej pospolitych, bardziej zadowolonych, bardziej ufnych, bardziej powierzchownych natur z panowaniem ludzi cięższego autoramentu, głębszych, bardziej skłonnych do zadumy, to znaczy bardziej niegodziwych i podejrzliwych, którzy od dawna noszą się z podejrzeniami co do wartości istnienia, także co do własnej wartości; przeciwko nim powstał pospolity instynkt narodu, jego zmysłowa wesołość, jego “dobre serce”. Cały rzymski Kościół opierał się na południowej nieufności do natury ludzkiej, którą to nieufność na Północy fałszywie rozumiano, Południe Europy zaś wzięło w spadku po głębokim Wschodzie, prastarej, tajemniczej Azji i jej kontemplacyjnych skłonnościach. Już protestantyzm jest ludowym powstaniem na rzecz poczciwych, łatwowiernych, powierzchownych (Północ była zawsze bardziej dobroduszna i płaska niż Południe); dopiero jednak Rewolucja Francuska w całej pełni i uroczyście oddała berło w ręce “dobrego człowieka” (barana, osła, gęsi i całej reszty nieuleczalnie płaskiej, krzykliwej i dojrzałej do domu wariatów “idei nowoczesnych”)(…)”.

Po przeczytaniu tych kilku linijek szybko wróciłam na salę, której o tej porze opuszczać nie wolno.
Mogę liczyć jedynie na wieczorne seriale, pewnie zajmą moje towarzyszki szpitalnej niedoli na jakiś czas w świetlicy. No i na ich udział w niedzielnej mszy. Rano przyjmowały komunię z rąk krążącego po pokojach kapłana, więc jestem dobrej myśli.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2014, dziennik ciała i oznaczony tagami , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *