Józef Baran „Scenopis od wieczności (listy). Józef Baran – Sławomir Mrożek” (2014)

Do listów Sławomira Mrożka ze Stanisławem Lemem, Gunnarem Brandellem, Erwinem Axerem, Adamem Tarnem, Wojciechem Skalmowskim i Janem Błońskim doszły w tym roku listy z poetą krakowskim Józefem Baranem. Obejmują drugą połowę lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku i kończą się w 2002 ostatnim korespondencyjnym kontaktem Barana z Mrożkiem.
Dla mrożkologów to nie lada gratka, dla mnie fascynująca obserwacja dwóch różnych osobowości, którzy piszą do siebie tyle lat nie dowiadując się właściwie niczego o sobie, ani też wiele sobie w drodze literackiej nie pomagając. Ugoszczenie Józefa Brana w Paryżu jest właściwie dla Mrożka smutnym obowiązkiem oddania swojego cennego czasu krajanowi, chętnie zresztą sceduje go paryskiej koleżance, chętnie też da się zaprosić do restauracji nie bacząc na horrendalny przelicznik polskiego złotego na francuskiego franka.
Cóż ma robić Sławomir Mrożek z takim żółtodziobem Baranem, który tkwi jeszcze w Norwidzie, podczas gdy on pędzi ku nowoczesności, walczy z romantyzmem i szczątkami metafizyki w polskiej kulturze? Ogląda sztuki Eugène Ionesco w paryskim teatrze, a „Głębokie gardło” i „Diabła w pani Jones” Gerarda Damiano w kinie? Józef Baran ogląda jedynie twarze swoich uczniów w Skawinie. Kiedy Józef Baran rozkoszuje się życiem rodzinnym, świeżo narodzonymi córeczkami, wdowiec-Mrożek ma dwie kobiety, ale tak naprawdę, jest najbliżej jedynie z butelką alkoholu.
No i to nieustannie prześladujące go widmo Gombrowicza, którego zdążył jeszcze spotkać przed jego śmiercią twarzą w twarz! Spotkanie pisarza z komunistycznym piętnem odciśniętym we wczesnej młodości, nieobytego w świecie, pisarza wywindowanego na zbuntowanego proroka głębokiej polskiej prowincji – ze światowcem, z wolnym duchem, z absolutną swobodą w obejściu, z arystokratyczną urodą dojrzałego człowieka, Mrożka powaliło, pomniejszyło, zakompleksiło. Większość „Dziennika” Mrożka z tego okresu zajmuje Witold Gombrowicz, prowadzi z nim wewnętrzny dialog, nawet jak tego nie rejestruje, to czuje się te nieustające przymiarki, co on na to, jakby to odebrał. Kult gombrowiczowski jest niemal religijny w emigracyjnej pustce gdyż paradoksalnie rośnie jego sława jedynie w Polsce. Tutaj jest wstępującym dramaturgiem dopiero o którym mało kto wie, a którego rzekomy triumfalny taniec „Tanga” po Europie rozdmuchują polskie gazety. Dostaje stypendia, jest zapraszany na festiwale, sympozja i zloty, ale jako mięso literackie, a nie jest ich bohaterem. Mrożek pije, podróżuje, korzysta skwapliwie z zaproszeń, ale nic nie wie, cierpi na przedłużającą się niemoc twórczą, nie ma tej pewności, tego nieodwracalnego skrystalizowania wewnętrznego, jaką już w jego wieku posiadł Gombrowicz.
Na emigracji dostaje od kogoś tomik poezji poety urodzonego tak jak on, w Borzęcinie. I tak zaczęła się ta korespondencja.

Dzisiaj w dobie łatwej i obfitej w spam komunikacji elektronicznej ważne listy są tak samo pożądane jak wtedy, kiedy Mrożek szedł odbierać korespondencję i cieszył się z każdego polskiego listu. A Józef Baran był korespondentem idealnym, grzecznym, bałwochwalczym i autentycznie zafascynowanym twórczością Sławomira Mrożka.
W czasie trwania ich korespondencji Józef Baran zdobywa coraz więcej prestiżowych nagród, zaznacza swoją twórczością coraz obszerniejsze terytoria polskiej literatury, staje się coraz ważniejszy w życiu literackim, pisze o nim ceniony przez Mrożka Artur Sandauer. Tymczasem Mrożek równolegle na emigracji boi się coraz bardziej, SB mackami może w każdej chwili zniszczyć mu nie tylko związki z kobietami, co próbuje, jak i dobrać się do jego dziennika, a przede wszystkim utrudnić publikacje jego utworów w Polsce. Tak wiec Józef Baran, któremu zależy na wyjazdach poza granice komunistycznej Polski, jak i Mrożek nie chcący zadzierać z komunistyczną władzą, są politycznie w listach bardzo poprawni.

O czym więc piszą ci dwaj tak niedobrani korespondenci, których różnią pokolenia, miejsca zamieszkania, tworzenia, inność lektur? Jak długo można ujechać na przedwojennym Borzęcinie, przecież Baranowi nieznanego, na fotografii dziadka odszukanej w borzęcińskim albumie i słanej jak relikwię Mrożkowi do Niemiec, na domach, których tam już nie ma, na dziadku Kędziorze, którego Mrożek na dodatek nie lubił? Korespondencja powoli przechodzi na tematy ogólne, może zbyt ogólne na potrzeby doraźnej korespondencji. Zresztą, Mrożek, jakby orientujący się nagle w traceniu czasu i trwonieniu pisarskiego potencjału, odsyła swojego interlokutora do „Dialogu”, gdzie, jak pisze, jest ciąg dalszy.
Próżno ze swojej strony Józef Baran wpisuje w listy swoje wiersze kwitowane grzeczną pochwałą, słane w nadziei, że cała korespondencja jest powodowana fascynacją nim, jego twórczością. Mrożek jednak się nie zachwyca, jest jedynie grzeczny. Widmo Gombrowicza, poprzeczka postawiona tak wysoko obecne są cały czas podskórnie nawet i w tej korespondencji.
Jednak Sławomir Mrożek uczciwie postępuje, swojego Józka nie hoduje, nie służy mu on jako korespondencyjna dziura do zatkania depresyjnych stanów emigracyjnej samotności. Listy „Józka” go autentycznie cieszą, gdyż są pisane rzetelnie, z wielką, szczerą sympatią pozbawioną zazdrości, zawiści, wszystkich konsekwencji stadnego współżycia literatów zarówno polskich na emigracji, jak i w kraju. Brak w nich obustronnie interesowności, poza nieśmiałymi prośbami, by Mrożek pomógł Baranowi w trakcie pobytu w Paryżu, co przecież mogło odbyć się i bez Mrożka – Baran jechał jako niezależny byt finansowy, chciał jedynie, jako zakochany, spotkania – przenika tę korespondencję całkowita wolność i bezinteresowność kontaktu, tak rzadko przydarzająca się w życiu literackim.
Ta korespondencja nie jest pisana ani równy z równym, ani nie jest naśladowcza, nikt ze stron nie dąży do jej sprostania, wyrównania, wywyższenia, zmagania się wzajemnego. Na plotki borzęcińskie przy wódce dotyczące komunistycznych początków Mrożka, Mrożek odpowiada w sposób wyważony, nie obrażając się. Mrożek nie wychowuje swojego młodszego kolegi po piórze, nie chce też, by Baran miał z nim takie relacje, jak on z nieżyjącym już Gombrowiczem. Nie pragnie być dla niego guru, mimo licznych sygnałów ze strony Barana.
I może właśnie dzięki Mrożkowi, a nie grzecznemu Baranowi, korespondencja ta zbliża się do ideału komunikacji międzyludzkiej.
Mrożek kontynuując wzorzec gombrowiczowski artystycznej indywidualności, szanuje sobie swoją odrębność jak i odrębność Barana. Element emocjonalny, mocno przesadzony przez Józefa Barana, który jakby pchał się do niego z łapami uczuciowymi chcąc stać się jego dozgonnym przyjacielem, zostaje w pewnym momencie przyhamowany. Nie dlatego, by Mrożek nie był zdolny do uczuć wyższych. Myślę, że traktuje to jako ograniczenie wolności tego korespondencyjnego związku.
Bo, jak powtarza się to tysiące razy w podobnych przypadkach, przy długoletnich korespondencjach powstałych pierwotnie jedynie w listach, realny świat spotkań się zazwyczaj nie udaje. Dlatego też korespondencja przetwarzająca ich związek w literaturę pozwala im żyć jedynie w niej.
I taka wola zdaje się przyświecać obu stronom: by to trwało w symbiozie, by niezmiennie skrzynka pocztowa przynosiła w trudzie dnia, złego losu, kłopotów, chorób i trosk bieżącego życia taką właśnie przyjemność: list.
Przyjemność z obcowania z tym, co każdy pisarz pożąda, spotkania z Drugim, z nośnikiem wartości duchowych i nieprzeciętnej inteligencji.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , , | Dodaj komentarz

Dziennik miejski (14)

5 października 2014, niedziela. Dzisiaj odbywa się w naszym mieście miejska impreza rekreacyjna Silesia Marathon 2014. Andrzej chciał się z początku umówić w Silesia Center, gdzie miał powitać swojego kumpla, maratończyka z Żywca, mającego tam dobiec o dwunastej. Ale napisałam mu, że jak mamy się tam odnaleźć, nie widziawszy się dziesięć lat i na dodatek w takim tłumie!?
– Andrzeju – napisałam – dlaczego do wręczenia biuletynu biurowego z Twoimi artykułami potrzebujesz aż takiej widowni złożonej z 1000 maratończyków i jeszcze większej liczby kibiców?
I Andrzej zmienił porę i miejsce, nie ze względu na trudności spotkania, tylko dlatego, że może mieć tam problem z postawieniem samochodu. Zresztą, jak zapewniał w mailu, stoi już pomnik, widział na onecie, to razem zobaczymy.

Jechałam zatem rowerem przez puste już, leniwe ulice niedzielnego popołudnia na drugi koniec miasta do Parku Kościuszki, gdzie miał czekać na mnie Andrzej i wręczyć mi biuletyn. Biuletyny biuro jego ojca, emerytowanego dziewięćdziesięcioletniego inżyniera wydawało nieregularnie, jak się uzbierało materiałów, jednak zawsze z artykułami i wspomnieniami taty Andrzeja o jego pracownikach. Andrzej wspomnienia wzbogacał zdjęciami, przeprowadzał wywiady z rodzinami i ten cały materiał podpisany potem przez jego ojca szedł do drukarni.
I tak przyszła kolej na mojego ojca, z którym tata Andrzeja na politechnice studiował. A przyszła, gdyż tata Andrzeja czytający codziennie zaprenumerowany Dziennik Zachodni natrafił na artykuł, gdzie Związek Wysokogórski prosi o datki na pomnik po tragicznie zmarłych śląskich himalaistach. Zobaczywszy wydrukowane w gazecie nazwisko i imię syna swojego przyjaciela ze studiów, którego jako student trzymał do chrztu, bardzo się przejął artykułem. To to niemowlę właśnie otrzymawszy na chrzcie Andrzej dało też pomysł na imię jego pierworodnemu synowi, który przyszedł na świat trzy lata później i teraz na starość stał się jego najwierniejszym przyjacielem i opiekunem.
Nazajutrz tata Andrzeja wysłał na podane przez gazetę konto sto złotych i postanowił poprosić o większe datki swoje macierzyste Biuro, w którym pracował od 1956 roku do 2001 i napisać o chrześniaku w biuletynie biura oraz o jego ojcu, który przez kilka lat aż do emerytury też tam pracował.
Pomysł się rozrósł to tego stopnia, że przez tydzień słałam na skrzynkę mailową materiały dotyczące mojego brata Andrzeja, łącznie z pracą doktorską, którą po jego śmierci obronił ktoś inny, by się nie zmarnowało. Wtedy Andrzej napisał: dość, dość, przecież to tylko biuletyn, a nie książka!
Byłam wdzięczna Andrzejowi i jego ojcu, że coś zostanie po moim bracie, chociażby ten biuletyn.
Od dłuższego czasu w Wikipedii widnieje zła data śmierci mojego brata i nikt nie chce jej sprostować, nikogo to nie obchodzi i nikomu na tym nie zależy. Napisałam do organizatorów pomnika, by przynajmniej tam wykuli dobrą datę śmierci mojego brata i obiecali, że wykują dobrą.

I tak jechałam rowerem rozmyślając nad sprawami ostatecznymi tego świata. Sroki i gawrony spadały na ścieżkę rowerową z drzew znienacka, na leżące już przy krawężniku liście, by się spłoszone poderwać znowu sprzed kół roweru i wrócić na drzewa. Ja już nie miałam możliwości powrotu nigdzie, ostatnie wydarzenia w Sieci na portalach literackich, gdzie napisano „Bieńczycka ty stary rowerze”, odcinały mi nawet życie wirtualne. Jeśli już nic nie zdołam napisać, wydać, to przynajmniej zostanie ten biuletyn!

Grzejące słońce dodało mi jednak energii, kiedy niepewnie wjechałam w pierwsze ścieżki parkowe. Stanęło mi przed oczami, jak umierającemu, całe dzieciństwo.
Park był od zawsze stary, jego monumentalne parkowe schody z czerwonych cegieł porośnięte leśnym poszyciem były niemieckie, gdyż kojarzyły się z fasadami familoków koloni robotniczych, a jednak było w nich coś szlachetnego i arystokratycznego. Jechałam w górę na Wzgórze Beaty, gdzie niegdyś stała – kiedy ten park miał nazwę Süd Park – dwudziestometrowa Wieża Bismarcka, tak widocznie brzydka i dominująca, że w okresie międzywojennym zdecydowano się ją rozebrać i zasilić budulcem wnoszoną właśnie katedrę i przenieść na to miejsce drewniany kościółek ocalony ze śląskiej wsi śląskiej, mający dać początek skansenowi, pomysłowi nigdy nie zrealizowanemu.
Tu właśnie umówiłam się z Andrzejem, tu, przed kościółkiem miał być pomnik mojego brata wraz z towarzyszami górskiej śmierci. Ale nic nie stało, Andrzeja jeszcze nie było i pomyślałam, że coś pomyliłam i zaczęłam pytać ludzi, których w parku w tę piękną słoneczną niedzielę było mnóstwo. Lecz nikt nic nie wiedział, ani o tym, czy miał być i czy będzie. Spacerujący, którzy zaklinali się, że są tutaj z psami i dziećmi niemal codziennie, nie zauważyli żadnych prac związanych z wznoszeniem pomnika. Ktoś mnie skierował w dół schodów i natrafiałam na abstrakcyjne rzeźby rzeźbiarzy śląskich wykonane z betonu. Skomasowano je w jednym miejscu, gdyż swego czasu Park służył jako śmietnik wypełniany nagradzanymi w miejskich konkursach pracami rzeźbiarskimi. Wyrastały teraz z zieleni jako samoistnie mieszkające tutaj twory, nie ulegające patynie czasu i walczące przez całą wieczność z otoczeniem, by się z nim nie zespolić. Nie, tam nie było pomnika.
Wróciłam pod kościółek. Andrzej już z otwartymi ramionami stał przy swoim rowerze, w ręce trzymał reklamówkę z biuletynem.
– Włożyłem tam dla ciebie kwiatki z naszego ogrodu – szepnął romantycznie, jego pokaźne wąsy przypominające bardziej twarz Nietzschego, niż Wałęsy musnęły moje policzki.
Siedliśmy na ławce, Andrzej szarmancko przepraszał mnie jeszcze długo, że wprowadził mnie w błąd. Sam też zaczął przechodzących obok ludzi pytać o pomnik i kiedy niczego też nie uzyskał, zastanawiać się, jak mógł tak dać się zwieźć wirtualnej animacji na onecie.
Potem spytał o stan i liczebność mojej rodziny, na co starałam się nie odpowiadać szczegółowo wiedząc, że i tak wszystko od razu zapomni. Obszernie opisał za to swoją, a ja pozwoliłam mu się wygadać. Potem skierowałam rozmowę na architekturę, gdyż jako inżynier budowlany mógł mi pomóc w dojściu do archiwów architektury miasta.
– Może twój ojciec ma „Przegląd budowlany” z lat sześćdziesiątych? Spalił wszystko? Szkoda..NOT? Ale czy mnie wpuszczą do NOT-u? – pytałam. Bo Biblioteka Uniwersytecka nie. Politechnika też pewnie nie… A, by odtworzyć Koszutkę, potrzebuję przynajmniej nazwisk projektantów…

Zaczęło się ściemniać, a na ławce zrobiło się zimno. Wstaliśmy, by wracać w przeciwnych kierunkach do domów.
– Jeszcze muszę zobaczyć Wieżę spadochronową, to tam? – spytałam Andrzeja, a on zaczął opowiadać o Wieży, którą podobno przestawiono, by móc zbudować autostradę.
– 50 metrową wieżę przestawiono?
– Po wojnie miała już tylko trzydzieści.

Jak dojechałam do Wieży spadochronowej w półmroku wyglądała tak samo, jak w dzieciństwie, jak nie przestawiona. Właściwie ta Wieża słynąca z obrazu olejnego rok rocznie wystawianego w witrynie Empiku na Rynku, przedstawiająca zakrwawionych harcerzy strzelających do niemieckiego samolotu we wrześniu 1939 robiła zawsze na mnie wrażenie narzędzia do zabijania młodych ludzi. Toteż, kiedy na podwórku Edek, mój oficjalny narzeczony powiedział, że z tej wieży skoczy, zmroziło mnie to i przeraziło. I kiedy po kilku latach powiedział, że skoczył, ja byłam zakochana już w kimś innym i nie doceniłam należycie losu, że pozwolił mu przeżyć. Ale tych zakrwawionych harcerzy w takich samych mundurkach, jakie miała moja drużyna harcerska w szkole, malowanych realistyczną techniką w szarościach z silną dominantą szkarłatnej krwi cieknącej z ich piersi nigdy nie mogłam zapomnieć.
Dzięki dostępności niemieckich archiwów niedawno „Gazeta Wyborcza” po sześćdziesięciu latach po tragedii, podważyła śmierć harcerzy w obronie Katowic przed faszystą twierdząc, że ich tam nie było. Na tę wiadomość odetchnęłam z ulgą i obraz wykrwawiających się harcerzy przestał mnie nagle prześladować.
I nawet teraz, kiedy wokół wieży spadochronowej w Parku Kościuszki kręcą się jedynie zakochane pary pijące z puszki Coca-Colę zagryzając chipsami, wolę ich od malowniczego widoku spadochroniarzy, którzy pewnie tutaj w dalszym ciągu trenują skoki.

Ale dzisiaj nikogo nie było, okrążyłam radośnie wypielęgnowane klomby z dywanowymi roślinami i jesiennymi różami rosnącymi tego roku tak wysoko, że błękitna sylwetka Wieży ledwo wyzierała z poza ich czubków.

Jechałam już w noc, z reklamówki przewieszonej przez kierownicę wyzierały ceglane miechunki i fioletowe marcinki z ogrodu Andrzeja.
Poczułam się nagle tak zmęczona, że myślałam, że nie dojadę.

Zaszufladkowano do kategorii 2014, dziennik ciała | Otagowano , , , , , , , | 8 komentarzy

RAND

Nie mogę sobie od miesiąca dać rady z Ayn Rand, bo nie dość, że nie miałam pojęcia o jej istnieniu, to jeszcze okazuje się, że jej dorobek artystyczny z połowy ubiegłego wieku wchodzi przetworzony do języka komiksów, gier komputerowych, wideoklipów i filmów SF, do kultury masowej jako bardzo dobrze znana absolutnie wszystkim, nie tylko tym jaśniejszym, ale ciemnym i bardzo ciemnym, tylko nie mnie.
Kim jest Ayn Rand?
Chyba nie zdecyduję się po obejrzeniu dwóch, na zobaczenie trzeciej części „Atlasa zbuntowanego”, mimo, że przeczytałam całą książkę i wiem już, kim jest John Galt, a kinomani jeszcze nie, bo wchodzi na ekrany dopiero w grudniu. Nie chcę oddawać kolejnych godzin Ayn Rand, bronię się przed nią, odpycham, bo co mnie to wszystko obchodzi! Przecież nie mam pojęcia o ekonomi, o kapitalizmie, o tym wszystkim, czego w życiu publicznym mojej młodości nigdy nie było, a na dodatek aspiruje do sztuki, gdyż Ayn Rand chce być za wszelką cenę artystką.
Ayn Rand to przeciwieństwo Simone Weil. Wzrastały w tych samych czasach, Rand w zrodzonym właśnie komunizmie, Weil w kapitalistycznej Francji. Rand kocha Arystotelesa, Weil Platona. Zawsze Weil będzie mi bliższa, nic na to nie poradzę, że po przebrnięciu wszystkiego, co się w Polsce Ayn Rand się ukazało: „Źródło”, „Hymn”, „Atlas zbuntowany” to literatura jak trociny. Ma ambicje bycia wielką, monumentalną, lecz nie pokocham Rand.
A jednak po zobaczeniu „The Fountainhead” z Gary Cooperem w roli głównej, nakręconego, kiedy mnie jeszcze na świecie nie było i nim zagrał w moim ulubionym filmie „W samo południe”, zafascynowała mnie panorama Nowego Yorku w trakcie powstawania, między innymi za przyczyną architekta, którego zagrał Garry Cooper.
I wczułam się w tę 19 letnią dziewczynę, studentkę sowieckiego uniwersytetu w Leningradzie, która z pewnością widziała wznoszone rękami więźniów gułagu stalinowskie wieżowce na wzór amerykańskich. Ayn Rand musiała bardzo przeżyć po przepłynięciu oceanu spotkanie z tą odmienną od znanej jej cywilizacją i ten właśnie zachwyt, ta niesłychana fascynacja, wręcz miłość i w filmie, i w powieści jest.
Tym też składa hołd amerykańskim pionierom nowej architektury, bezrobotnym z początku artystom, którzy nie gardząc żadnym zleceniem projektowali stacje benzynowe, wille dla sprzyjających im innych artystów wbrew zastanemu łatwemu, sprawdzonemu już, budowaniu. Hołd złożony nie tyle sztuce, co jakiemuś zwrotowi ku światłu, ku światu. Projekty architektoniczne w filmie inspirowane twórczością Franka Lloyda Wrighta, którego Rand znała i z którym się przyjaźniła są takimi manifestami otwarcia na nowe. Dzięki odkryciom materiałów budowlanych łamano odważnie wszystkie zużyte i niepotrzebne konwencje, dając ludziom przede wszystkim światło (np. projektując obowiązkowo okna od sufitu do podłogi).
Być może, że tylko stan ducha Ayn Rand przy zderzeniu się tych dwóch wrogich sobie światów – Związku Radzieckiego i USA zrodziło u niej chwilowo artystkę. Bo jaki artysta wytrzyma pozycję guru, a jaka sztuka formowanie się ideologii i związanych z tym instytutów, stowarzyszeń, pomników, tego, co stało się z Rand później? Może ten dziwaczny film „The Fountainhead” był jej jedynym osiągnięciem artystycznym, jako scenarzystki? Bo jakże zapomnieć te czarno-białe mroczne kadry pokazujące w ogromnych oknach wieżowce Manhattanu, których należy się bać i które należy religijnie wielbić.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , , , , , , | 3 komentarze

Michał Piętniewicz „Oddział otwarty” (2008)

Najlepszy z tego debiutanckiego arkusza poetyckiego zawierającego 13 wierszy, które wygrały „Połów” jest wiersz „Mój przyjaciel Sawa” (publikowany na stronach Biura Literackiego). Najlepiej bowiem charakteryzuje osobowość autora, jak i całą późniejszą jego twórczość. W wierszu tym podmiot liryczny spotyka w knajpie dawnego przyjaciela Sawę i bardzo się z tego cieszy:
„(…)objąłem na przywitanie postawiłem piwo

a on mi na to spierdalaj brachu nie chcę cię znać
więc go poczęstowałem papierosem postawiłem pierogi(…)”

Zmaganie niechcianego z obojętnym i wrogim jest motywem całej twórczości Michała Piętniewicza. Ogólnie wszystko sprawia wrażenie, że Piętniewicz się garnie, a jest ciągle odtrącany i odrzucany. Stawką w walce ze światem są drobne okruchy poetyckie jak uśmiech Melanii Królik, potargana dusza szaleńca w szpitalu, świergoczące ptaszyny, czy uśmiechające się aniołki. Cała infantylna rekwizytornia jednak czemuś służy, bo mimo masochistycznych pragnień, by dziewczynka zjawiła się z biczykiem, podskórnie drży nadchodzące i niewytrzymujące tej niedojrzałości niesforne ego i nadciąga bunt. W wierszu „ Moje plemię” bohater wiersza wręcz grozi (…) „kiedy kolejny raz sięgnę po tasak” (…).
Wnikliwemu czytelnikowi nie umknie huśtawka neurotycznych nastrojów, które od wiersza do wiersza przybierają różnorodne dobrotliwe maski poety, który zrezygnował już z walki ze światem o wartości, niemniej sam je w sobie nosi i jest tego świadomy. Dlatego też, prócz uładzonych strof pedantycznie ułożonych w regularne słupki nie można wycisnąć z nich niczego więcej, oprócz estetycznych obrazów w oparach papierosowego dymu. Tu mamy kobietę w żółtym szlafroczku na balkonie („o papierosie, kawie i miłości”), tam pielęgniarkę podlewającą szpitalne kwiatki („Marta”), ówdzie białe sale szpitala psychiatrycznego w zimnym zimowym pejzażu („podróż zimowa”). Podmiot liryczny panicznie próbuje skryć się w tych obrazach sennych i leniwych, w tym błogim marazmie nicnierobienia, w tej klasztornej kontemplacji samego siebie, wnętrza, które i tak goni resztkami jakiegokolwiek przeżycia. Wiersze wampirycznie wysysają z czytelnika nawet i tę energię, którą heroicznie przeznaczył na przeczytanie trzynastu kilkuzwrotkowych wierszy.
Jak kiedyś doszedł do wniosku Cesare Pavese, że „Praca męczy”, to po lekturze poezji Michała Piętniewicza wiadomo, że uchylający się od niej też porażają zmęczeniem innych pisząc wiersze.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

Zdzisław Antolski “Karta choroby”(1999)

Proza Zdzisława Antolskiego powstała w końcu ubiegłego wieku może być wskazówką dla dzisiejszego internauty pragnącego zaistnieć literacko. Sięgnęłam po tę niewielką książeczkę zastanawiając się, czym są literaci z tak zwanym dorobkiem dla tych, którzy go koniecznie mieć pragną i to tylko w papierze.
Zdzisław Antolski wędruje po zakamarkach pamięci. Jednak, jak to z Historią i w niej historiami, teraźniejszość przestaje istnieć i autor nie ma o co zaczepić nie tylko tezy swoich opowieści, ale nawet i powodu ich snucia.
Pierwszą odsłoną jest szpital psychiatryczny, a w nim całkiem znośne warunki pacjentów najczęściej przywiezionych podobnie jak i narrator w stanie krytycznym: krew, kroplówka, pasy. Ta część książki składa się z wielu niedopowiedzianych impresji na temat dnia codziennego w psychiatryku i okraszona jest licznymi portretami chorych. Zdzisław Antolski artystą nie jest, dlatego po tych przyciężkawych doświadczeniach literackich, jako rówieśniczka autora postanowiłam jego książkę czytać wyłącznie jako opis rzeczywistości, w której żyłam.
Zanim jednak autor przeniesie czytelnika w najbardziej intrygujące dla fabuły opowieści problemy ruchu wydawniczego młodych poetów z prowincji, uraczy go pełnymi nostalgii wspomnieniami z dzieciństwa spędzonego w bukolicznej wsi kieleckiej. Mimo wielu obiecujących opisów przyrody i panującej tam swobody, a nawet możliwości dostępu do biblioteki ojca, wiejskiego nauczyciela – z klasyką francuską spolszczonych przez Boya Żeleńskiego arcydzieł – zastanawia fakt, dlaczego przy takim wartościowym klimacie rozwoju w Górach Świętokrzyskich z wrażliwego dziecka wyrósł płaski, nudny działacz kulturalny używający do swojego zawodu eufemizmów typu poeta, pisarz, literat. Ta narracyjna sprzeczność, będąca sprofanowaniem wszelkich teorii psychiatrycznych niestety nie kończy się na dzieciństwie i pierwszych latach szkolnych. Bohater otrzymawszy od ojca po opublikowaniu pierwszego wiersza w reżimowej gazecie maszyny do pisania, zostaje tym rytualnie mianowany na pisarza i nie pozostaje mu nic innego jak dołączyć do stada artystów. Determinacja bycia za wszelką cenę literatem łatwo pozbawia go wszelkich ideałów na rzecz kompromisów.
Stadność aktywności literackiej, jej barwność i różnorodność socjotechnik zajmuje obszerną część środkową książki. Głównym napędem bohemy braci artystycznej – gdyż wszyscy parający się sztuką upychani są po klubokawiarniach, zlotach, festiwalach i hotelach – jest obietnica publikacji, czyli społecznego zaistnienia. By non stop byli na oku pilnujących ich esbeków, by nie próbowali nomadycznego życia, takiego, jakiego dopuścił się Edward Stachura – gdyż nigdy nie wiadomo, kiedy los się uśmiechnie i przyjdzie pora na druk – przebywali razem w grupach, organizacjach i klubach. Dlatego pilnowanie tego momentu odbywało się tłumnie, wstępujący poeci przebywali ze sobą całymi dobami, by nikt nikogo nie ubiegł lub nie zastąpił. Wszystko, jak czarodziejski eliksir, spajała wódka i nikotyna, dlatego nie pijących i nie palących po prostu wśród braci artystycznej nie było. Narrator dopowiada, że rzecz się dzieje w czasach późnego Gierka, kiedy jego bohater nabierał literackiej wierzytelności w Warszawie, Tarnowie i Dębnie – by z trofeami móc wrócić do swojego miasta, gdzie wszyscy artyści się znali i jego zdobycze potrafili docenić. Jak diagnozuje, poeci przeklęci poprzedniej epoki mogli się odznaczać „lekceważeniem dla przyjętych norm. Chronił ich talent, który jeszcze wtedy coś znaczył”, w epoce, na którą przypadła młodość i największa mobilizacja twórcza bohatera, liczyła się już tylko aktywność społeczna i żaden artysta tej dekady nie mógł sobie pozwolić na niesubordynację. Obowiązkowo, według narratora, wszystkich w Kole Młodych zapisywano do Partii i nikt bez współpracy z reżimem publikować nie mógł.
A jednak, wbrew tak surowej diagnozie, narrator jest zachwycony tymi czasami czyniącymi jawny gwałt na statusie artysty, którego odwiecznym powołaniem było zawsze coś przeciwnego.
Trzecia część wraca do czasu początku książki, do obrad Okrągłego Stołu i upadku komunizmu w Polsce. Niejasność tego przesłania zawarta jest nie tyle w niedopowiedzeniach, co w opiniach o nadchodzących czasach, przemycanych ustami bliżej nieokreślonych osób. Autor zdaje się być zmęczony karuzelą przemian, gdyż pisze książkę w momencie, kiedy wybory wygrywa SLD i prezydentem zostaje Aleksander Kwaśniewski.
I tak na kartach niewielkiej książeczki Zdzisława Antolskiego trwa tytułowa choroba niedowładu twórczego.
Ale co ma do tego twórczość, która oprócz dowodu na istnienie choroby winna ją chociaż próbować zdiagnozować i przeanalizować, skoro się było świadkiem epoki?
Jak widać ma, gdyż sama jest nietzscheańskim resentymentem, który ani myśli być kiedykolwiek przezwyciężony, w żadnej jak widać epoce, nawet i w tej, kiedy już nikt artyście nie jest władny niczego nakazywać.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , | 14 komentarzy

Przemysław Mańka „Odloty…”(2013)

Obserwowanie wieloletniej aktywności poetyckiej na portalu literackim jest tak samo pouczające, jak oglądanie transmisji meczów sportowych. Jednak w obu wypadkach doping czy dezaprobata obserwatora nie uczyni gracza lepszym, a widza bogatszym o wartościowe doświadczenie. Ale i tak stracony czas i energia odbiorcy nie są tak niebezpieczne jak czyhające zagrożenia na samych twórców portalowej poezji.
Ktoś, jeśli poetą nie jest, nie był i nie będzie, a jedynie uzurpatorem korzystającym ze wspaniałych narzędzi XXI wieku umożliwiających wirtualnie publikacje swojej twórczości może uwierzyć w swoje możliwości twórcze, a informacje zwrotne uzyskane w trakcie konfrontacji portalowych wziąć za dobrą monetę.
Tak stało się z Przemysławem Mańką, rozsmakowanym już w wydawaniu papierowych tomików płodząc je szybciej, niż dzieciorób, który musi z powodów biologicznych odczekać dziewięć miesięcy. W wypadku fałszywego poety czekać nikt nie musi, mało, grupa lokalnych poetów – tym razem kieleckich – jest zobligowana, by kuć żelazo póki gorące i swojego faworyta ku wzroście wartości małych ojczyzn dopingować i faworyzować.
To, że Witkacy nie miał dobrego zdania o Kielcach i o sportowcach wyczynowych nie dotyczy oczywiście osoby Przemysława Mańki, ale było swego czasu pewną metaforą ilustrującą ducha narodu podaną przez artystę ku przestrodze. Niestety lata mijają, a Witkacy jest ku naszemu narodowemu nieszczęściu w dalszym ciągu aktualny. Bo pal licho ten, jak się dowiadujemy “debiut młodego” poety (w PRL-u młodość obejmowała nawet i pięćdziesiątkę). Ale Artur Jarosz we wstępie nie tylko zachwyca się tak młodym wiekiem poety, który już tyle potrafi w rzemiośle poetyckim, ale jakoś tak sprytnie go pomniejsza wywyższając, jakby powtarzał “po nas choćby potop”. Bo jak zrozumieć taką uwagę, że już Bursy nikt nie czyta, ani Bukowskiego, ani Kerouaca, jedynie pisma kolorowe i ogląda Wojewódzkiego w telewizji? Nie mam pojęcia, na jakiej podstawie ten kielczanin stawia takie diagnozy, mam nadzieję, że nie na dzisiejszej obserwacji Kielc, dawno nie byłam w Kielcach. Wystarczy jednak wpisać te nazwiska w Google, a odezwie się tysiące blogów literackich z wspaniałymi analizami twórczości tych popularnych bardzo autorów. A że gloryfikujący wstęp Artura Jarosza do debiutanckich dwudziestu siedmiu wierszy nie konkuruje jakościowo z produkcją Przemysława Mańki swoją bezbrzeżną głupotą, to jest to być może najwartościowsze w całym tym wydawniczym przedsięwzięciu: jedność miernoty (niestety, ilustracje też).
A wiersze? Przemysław Mańka nie wie, co to jest poezja i dzięki temu udało się mu zapisać stany psychiczne, jakie wymyślony przez niego pacjent doświadcza w wymyślonym szpitalu psychiatrycznym. Gdyby wiedział, gdyby był poetą, nigdy nie odważyłby się na stworzenie tak prostackiego, tak spłyconego pacjenta, którego największym i jedynym problemem egzystencjalnym jest głód nikotynowy. Mimo bajań o gwiazdach, Marsie i lepszym świecie, bohater tych – jak nazwano na portalu Liternet „szpitalnych wierszy” – najlepiej czuje się w absolutnym lenistwie wśród sobie podobnych szpitalników, co zapisane zostało w wierszu „Najlepszy okręt świata”. Gdyby nie to, że „szczury lądowe atakują strzykawkami”, fajnie by się tak siedziało w psychiatryku i jarało. Ta konstatacja niestety na czytelniku nie robi tak piorunującego wrażenia jak autor sobie wyobraża, że mogłaby. W końcu każdy na tym padole łez chciałby gdzieś uciec i odpocząć i nawet miejsce opisane przez Mańkę stałoby się interesujące, jako propozycja ucieczki przed Życiem. Ale próbując rozwikłać kolejny wiersz i kolejny, niczego się o tej atrakcji wypoczynkowej nie dowiadujemy. Na dodatek uciążliwości banalne, łatwe do przezwyciężenia w normalnym życiu, tutaj wskutek braku jakichkolwiek innych, stają się jedyne. Problemy papierosowe – bo o nich nieustannie mowa – narastają, w wierszu zatytułowanym „Trochę zdrowia” pensjonariusze wyrywają sobie wzajemnie papierosy, których ciągle brakuje, bo jak autor pisze w wierszu początkowym „Gdzieś musi być ten Ikar” , podmiot liryczny donosi:„ jaram wypalone kiepy/skręcam z gazety cygara”, to nie wiadomo, czy to właśnie on zdecydował się na radykalniejsze sposoby pozyskiwania papierosów, czy za niego zadecydowano.
Na ostatniej stronie wydawca zamieścił zdjęcia autora z papierosem w ustach i chyba jednak jest to nieomylna wskazówka, że autor optuje za zabieraniem, a nie za dawaniem. Dawać on może tylko wiersze.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , , | 20 komentarzy

WIERSZE CZARNE (3)

CHORZY
Słabymi są, co chcąc być silni
dekonstruują w awangardzie
bo czas im sprzyja, czas intymny
nie taki mocny, by chciał być inny
niż był od zawsze. Więc jeszcze bardziej

słabnie intencja, by coś słuchać,
pławią się w barbarzyństwie stada,
bezkształtna forma pięknoducha
musi ogłuchnąć, by być głucha,
by zdeptać to, co się nie nada.

Chorzy – bo taniec pląsawiczny
wciąż nieprzyjemnym jest widokiem –
jadą na scenę, jak na Skrzyczne,
zawsze transportem krzesełkowym,
w niewielkich górach pląsać potem.

I tam poniszczą zgromadzone
skarby przez wielkich z gór wydarte
coś tam wykrzykną w szczytów stronę,
te echem także jak zgwałcone:
…eviva l’arte… eviva l’arte…

Zaszufladkowano do kategorii 2014, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Friedrich Nietzsche „La gaya scienza”(1882)

(“Radosna wiedza”) przeł. [z niem.] Małgorzata Łukasiewicz ; [fragm. poetyckie w przekł. Andrzeja Kopackiego i Leopolda Staffa].

Książka powstała w połowie twórczości Nietzschego, pomiędzy „Aurorą” a „Tako rzecze Zaratustra”. Składa się z aforyzmów. Całe szczęście w Księdze Czwartej aforyzmy się bardzo wydłużają na rzecz komunikatywnej prozy, a kończące dzieło „Pieśni Księcia Lekkoducha” są rymowanymi wierszami, co lekturę ożywia i urozmaica.
Właściwie nie ma cię co dziwić, że sprzedano tylko 200 egzemplarzy pierwszego wydania tej książki, dzisiaj powiedziano by, przy tak bogatej ofercie literackich dziwactw, aż dwieście… Franz Overbeck, dozgonny przyjaciel Nietzschego począwszy od lat studenckich, pomstuje na tę nieprawdopodobną ilość aforyzmów, popełnionych przez Nietzschego w ciągu całego jego twórczego życia, zżymając się na ich nie tylko banalność, ale na powielanie ich tu i ówdzie w wielu często sprzecznych konfiguracjach. Nic dziwnego, Overbeck zachwyca się w listach właśnie przetłumaczonym na niemiecki „Panem Tadeuszem” Mickiewicza i optuje za całkiem inną literaturą…
Dopiero po wojnie Pierre Klossowski wraz francuskimi filozofami oczyszczając pisma z nazistowskich interpretacji Nietzschego ocala dla potomnych pionierską myśl Nietzschego. Wskazuje na aforyzm 341 jako najważniejszy w „Wiedzy radosnej”, gdzie po raz pierwszy pojawia się idea Wiecznego Powrotu.
Faktycznie, ta iluminacja, której Nietzsche doznał w Sils-Maria romansując z Lou Anders i gdzie napisał najradośniejszy swój utwór właściwie triumfowała tym „wynalazkiem” dotyczącym egzystencji ludzkiej, wynalazkiem podobnym do reinkarnacji, jednak będącym jej zaprzeczeniem. Franz Overbeck nawet nie starał się go zrozumieć, dziwił się tylko, że Nietzsche zwierza się z niej mu na ucho ściszając głos i dodaje tej chwili jakąś sakralną powagę. Podobnego doświadczenia, zwierzania się z tego sekretu ze strony niedoszłego męża doznała Lou Anders dzieląc się tym w swej książce o Nietzschem. Trudno czytelnikowi takiemu jak ja, nie będącemu filozofem i badaczem pism Nietzschego doświadczyć podobnych przeżyć czytając aforyzm o Wiecznym Powrocie.
A jednak nie sposób oderwać się od „Wiedzy radosnej”. Giorgio Colli uzupełnia dzisiejsze wydanie „Radosnej wiedzy” kroniką życia Nietzschego od lata 1881 do jesieni 1882, czasu, kiedy ona została napisana i wydana. Oczywiście, ani ten kalendarz, ani obszerne przypisy niczego w dalszym ciągu nie są w stanie wyjaśnić, gdyż cały utwór, to nieustające erupcje przebłysków geniuszu Nietzschego, który konsekwentnie nie zgadza się ze światem w którym żyje paradoksalnie go afirmując i trudno nadążyć za nim.
Nietzsche był już podobno po lekturze „Biesów” Dostojewskiego i w pełni się z Dostojewskim zgadzał. A jednak problem nihilizmu, który w przeciwieństwie do Dostojewskiego afirmował po to, by go móc przekroczyć, już niepokoi. Jak widać się to nie tyle nie udało, co przerodziło się w coś gorszego: indywidualność zastąpiła nie stadność, czego Nietzsche się obawiał, ale nadstadność.
Ale „Wiedza radosna” pełna nadspodziewanie trafnych psychologicznych spostrzeżeń dotyczących ludzi, procesu tworzenia, rzemiosła, Boga i jego śmierci, gdzie pojawia się już postać fałszywego proroka Zaratustry, to mimo wszystko witalny i optymistyczny przekaz tworzącego i stwarzającego siebie filozofa-artysty.
Po ponad stu latach od wydania „Wiedzy radosnej” Jan Hartman nawołuje, by stać się przyjacielem Nietzschego i zniszczyć wizerunek filozofa filozofującego młotem:

„(…)Dzisiaj pisze się o Fryderyku Nietzschem jak o jakimś genialnym demonie, który niczym wulkan wypluwał z czeluści swego pokrętnego życia wewnętrznego zadziwiające wieszcze słowa. Jeśli chce się być przyjacielem Nietzschego, to nie należy tak pisać. Przyjaciel Nietzschego musi wciąż wystrzegać się pokusy zostania niczeanistą lub niczeologiem.(…).”

Jean-Noël Vuarnet „błazna wieczności”- jak sam Nietsche siebie nazwał w jednym z aforyzmów – nie tyle potępia, co łączy z jego pośmiertnymi cieniami. Naśladowcy, błazny, sobowtóry to jego karykatury zwłaszcza w międzywojennych Niemczech, np. duet artystów Speer – Hitler. Gazety niemieckie wtedy doniosły, że Mussolini na swe urodziny przypadające 29 lipca otrzymał od Hitlera specjalne wydanie dziel Fryderyka Nietzschego.
Nie mam pojęcia, na jakiej podstawie Jean-Pierre Salgas w swojej książce „Witold Gombrowicz lub ateizm integralny” przypuszcza, że imię Fryderyk, najmroczniejsza postać „Pornografii” otrzymała od Nietzschego. Równocześnie Salgas sugeruje, że Gombrowicz mało go czytał.
Tym bardziej należy słowa Jana Hartmana sobie wziąć do serca:

„(…)Nasze czasy dowiodły, że nie da się ustanowić dyskursu moralnego, który nie podlegałby nihilistycznej degeneracji. Radykalny program samego Nietzschego został bowiem zaabsorbowany przez powszechną kulturę mieszczańską i przemielony wespół z innymi odpryskami ducha do postaci mdłej i nikczemnej papki samolubnego i głupiego dyskursu happymana, obnoszącego się z samozadowoleniem, rzekomym brakiem uprzedzeń i przesądów, rzekomo szerokimi horyzontami i rzekomą szczęśliwością. Mimo dokonania się w ciągu stulecia od śmierci Nietzschego ogromnych dziejowych przemian, które on sam przeczuwał, niezmiennie zwycięża nihilizm. Widocznie tak już musi być, a skoro musi, to pewnie Nietzsche zechciałby nas rozgrzeszyć. W naszym świecie jest więc niewiele miejsca dla przyjaciół Nietzschego, którzy pragną sławić arystokrację ducha, sami nie mając dość pewności siebie, aby próbować pełnić jej rolę.(…)
[Jan Hartman „Być przyjacielem Nietzschego” opublikowane w: A. Przybysławski (red.), Nietzsche 1900-2000, Kraków 1997]

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , | 8 komentarzy