Do listów Sławomira Mrożka ze Stanisławem Lemem, Gunnarem Brandellem, Erwinem Axerem, Adamem Tarnem, Wojciechem Skalmowskim i Janem Błońskim doszły w tym roku listy z poetą krakowskim Józefem Baranem. Obejmują drugą połowę lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku i kończą się w 2002 ostatnim korespondencyjnym kontaktem Barana z Mrożkiem.
Dla mrożkologów to nie lada gratka, dla mnie fascynująca obserwacja dwóch różnych osobowości, którzy piszą do siebie tyle lat nie dowiadując się właściwie niczego o sobie, ani też wiele sobie w drodze literackiej nie pomagając. Ugoszczenie Józefa Brana w Paryżu jest właściwie dla Mrożka smutnym obowiązkiem oddania swojego cennego czasu krajanowi, chętnie zresztą sceduje go paryskiej koleżance, chętnie też da się zaprosić do restauracji nie bacząc na horrendalny przelicznik polskiego złotego na francuskiego franka.
Cóż ma robić Sławomir Mrożek z takim żółtodziobem Baranem, który tkwi jeszcze w Norwidzie, podczas gdy on pędzi ku nowoczesności, walczy z romantyzmem i szczątkami metafizyki w polskiej kulturze? Ogląda sztuki Eugène Ionesco w paryskim teatrze, a „Głębokie gardło” i „Diabła w pani Jones” Gerarda Damiano w kinie? Józef Baran ogląda jedynie twarze swoich uczniów w Skawinie. Kiedy Józef Baran rozkoszuje się życiem rodzinnym, świeżo narodzonymi córeczkami, wdowiec-Mrożek ma dwie kobiety, ale tak naprawdę, jest najbliżej jedynie z butelką alkoholu.
No i to nieustannie prześladujące go widmo Gombrowicza, którego zdążył jeszcze spotkać przed jego śmiercią twarzą w twarz! Spotkanie pisarza z komunistycznym piętnem odciśniętym we wczesnej młodości, nieobytego w świecie, pisarza wywindowanego na zbuntowanego proroka głębokiej polskiej prowincji – ze światowcem, z wolnym duchem, z absolutną swobodą w obejściu, z arystokratyczną urodą dojrzałego człowieka, Mrożka powaliło, pomniejszyło, zakompleksiło. Większość „Dziennika” Mrożka z tego okresu zajmuje Witold Gombrowicz, prowadzi z nim wewnętrzny dialog, nawet jak tego nie rejestruje, to czuje się te nieustające przymiarki, co on na to, jakby to odebrał. Kult gombrowiczowski jest niemal religijny w emigracyjnej pustce gdyż paradoksalnie rośnie jego sława jedynie w Polsce. Tutaj jest wstępującym dramaturgiem dopiero o którym mało kto wie, a którego rzekomy triumfalny taniec „Tanga” po Europie rozdmuchują polskie gazety. Dostaje stypendia, jest zapraszany na festiwale, sympozja i zloty, ale jako mięso literackie, a nie jest ich bohaterem. Mrożek pije, podróżuje, korzysta skwapliwie z zaproszeń, ale nic nie wie, cierpi na przedłużającą się niemoc twórczą, nie ma tej pewności, tego nieodwracalnego skrystalizowania wewnętrznego, jaką już w jego wieku posiadł Gombrowicz.
Na emigracji dostaje od kogoś tomik poezji poety urodzonego tak jak on, w Borzęcinie. I tak zaczęła się ta korespondencja.
Dzisiaj w dobie łatwej i obfitej w spam komunikacji elektronicznej ważne listy są tak samo pożądane jak wtedy, kiedy Mrożek szedł odbierać korespondencję i cieszył się z każdego polskiego listu. A Józef Baran był korespondentem idealnym, grzecznym, bałwochwalczym i autentycznie zafascynowanym twórczością Sławomira Mrożka.
W czasie trwania ich korespondencji Józef Baran zdobywa coraz więcej prestiżowych nagród, zaznacza swoją twórczością coraz obszerniejsze terytoria polskiej literatury, staje się coraz ważniejszy w życiu literackim, pisze o nim ceniony przez Mrożka Artur Sandauer. Tymczasem Mrożek równolegle na emigracji boi się coraz bardziej, SB mackami może w każdej chwili zniszczyć mu nie tylko związki z kobietami, co próbuje, jak i dobrać się do jego dziennika, a przede wszystkim utrudnić publikacje jego utworów w Polsce. Tak wiec Józef Baran, któremu zależy na wyjazdach poza granice komunistycznej Polski, jak i Mrożek nie chcący zadzierać z komunistyczną władzą, są politycznie w listach bardzo poprawni.
O czym więc piszą ci dwaj tak niedobrani korespondenci, których różnią pokolenia, miejsca zamieszkania, tworzenia, inność lektur? Jak długo można ujechać na przedwojennym Borzęcinie, przecież Baranowi nieznanego, na fotografii dziadka odszukanej w borzęcińskim albumie i słanej jak relikwię Mrożkowi do Niemiec, na domach, których tam już nie ma, na dziadku Kędziorze, którego Mrożek na dodatek nie lubił? Korespondencja powoli przechodzi na tematy ogólne, może zbyt ogólne na potrzeby doraźnej korespondencji. Zresztą, Mrożek, jakby orientujący się nagle w traceniu czasu i trwonieniu pisarskiego potencjału, odsyła swojego interlokutora do „Dialogu”, gdzie, jak pisze, jest ciąg dalszy.
Próżno ze swojej strony Józef Baran wpisuje w listy swoje wiersze kwitowane grzeczną pochwałą, słane w nadziei, że cała korespondencja jest powodowana fascynacją nim, jego twórczością. Mrożek jednak się nie zachwyca, jest jedynie grzeczny. Widmo Gombrowicza, poprzeczka postawiona tak wysoko obecne są cały czas podskórnie nawet i w tej korespondencji.
Jednak Sławomir Mrożek uczciwie postępuje, swojego Józka nie hoduje, nie służy mu on jako korespondencyjna dziura do zatkania depresyjnych stanów emigracyjnej samotności. Listy „Józka” go autentycznie cieszą, gdyż są pisane rzetelnie, z wielką, szczerą sympatią pozbawioną zazdrości, zawiści, wszystkich konsekwencji stadnego współżycia literatów zarówno polskich na emigracji, jak i w kraju. Brak w nich obustronnie interesowności, poza nieśmiałymi prośbami, by Mrożek pomógł Baranowi w trakcie pobytu w Paryżu, co przecież mogło odbyć się i bez Mrożka – Baran jechał jako niezależny byt finansowy, chciał jedynie, jako zakochany, spotkania – przenika tę korespondencję całkowita wolność i bezinteresowność kontaktu, tak rzadko przydarzająca się w życiu literackim.
Ta korespondencja nie jest pisana ani równy z równym, ani nie jest naśladowcza, nikt ze stron nie dąży do jej sprostania, wyrównania, wywyższenia, zmagania się wzajemnego. Na plotki borzęcińskie przy wódce dotyczące komunistycznych początków Mrożka, Mrożek odpowiada w sposób wyważony, nie obrażając się. Mrożek nie wychowuje swojego młodszego kolegi po piórze, nie chce też, by Baran miał z nim takie relacje, jak on z nieżyjącym już Gombrowiczem. Nie pragnie być dla niego guru, mimo licznych sygnałów ze strony Barana.
I może właśnie dzięki Mrożkowi, a nie grzecznemu Baranowi, korespondencja ta zbliża się do ideału komunikacji międzyludzkiej.
Mrożek kontynuując wzorzec gombrowiczowski artystycznej indywidualności, szanuje sobie swoją odrębność jak i odrębność Barana. Element emocjonalny, mocno przesadzony przez Józefa Barana, który jakby pchał się do niego z łapami uczuciowymi chcąc stać się jego dozgonnym przyjacielem, zostaje w pewnym momencie przyhamowany. Nie dlatego, by Mrożek nie był zdolny do uczuć wyższych. Myślę, że traktuje to jako ograniczenie wolności tego korespondencyjnego związku.
Bo, jak powtarza się to tysiące razy w podobnych przypadkach, przy długoletnich korespondencjach powstałych pierwotnie jedynie w listach, realny świat spotkań się zazwyczaj nie udaje. Dlatego też korespondencja przetwarzająca ich związek w literaturę pozwala im żyć jedynie w niej.
I taka wola zdaje się przyświecać obu stronom: by to trwało w symbiozie, by niezmiennie skrzynka pocztowa przynosiła w trudzie dnia, złego losu, kłopotów, chorób i trosk bieżącego życia taką właśnie przyjemność: list.
Przyjemność z obcowania z tym, co każdy pisarz pożąda, spotkania z Drugim, z nośnikiem wartości duchowych i nieprzeciętnej inteligencji.