Dziennik niemiecki (1)

15 października 2014, środa. Niebo się nagle rozjaśniło i przestało padać, gdy wjechaliśmy z powrotem na autostradę. GPS kazał nam kluczyć po zaniedbanych drogach, pełnych kałuż i błota, nim wydostaliśmy się z Görlitz. Właśnie tam przed chwilą pożegnaliśmy Małgosię, oddającą nam całe dzisiejsze przedpołudnie na ekspresowe zwiedzanie Worka Turoszowskiego, Zgorzelca i Görlitz.
Wsiadając do jej samochodu i słuchając opowieści o rujnującej Bogatynię powodzi oddałam się wspomnieniom z dzieciństwa, ale niczego nie odnalazłam.
Stanęliśmy przy drodze kontemplując widok kotliny pokrytej Elektrownią Turów, spowitą w białe dymy. Małgosia ruszyła samochodem dalej w dół, minęliśmy wejście do Kopalni Turów, w dali majaczyły koparki jak ogromne, czarne owady. Mijaliśmy pordzewiałe taśmociągi przerzucone przez szosę, może któryś z nich dostarczał węgiel brunatny do niemieckiej elektrowni Hirschfelde, która w czasie budowy polskiej elektrociepłowni dostarczała do polskiej sieci prąd w zamian za węgiel brunatny. Nowo wyznaczoną granicą Stalin odciął ją od węgla.
Postanowiliśmy nie jechać już dalej, poniemiecki pensjonat uzdrowiskowy w Opolnie, gdzie mieszkaliśmy będąc u ojca na wakacjach w latach pięćdziesiątych, jak i wszystkie okoliczne wsie, zamienione na odkrywkową kopalnię, już nie istnieją. Małgosia wróciła do Zgorzelca pokazać nam pozostałości żołnierzy II Armii Wojska Polskiego, podobno całkiem niepotrzebnej rzezi z wiosny 1945 roku za sprawą między innymi pijanego generała.
Cmentarz rozciąga się po horyzont, groby z betonowymi krzyżami stoją ciasno w żołnierskim szyku, tak, by upchać na placu cztery tysiące ekshumowanych trupów chłopców w kwiecie wieku oddających życie na samym końcu wojny.
Nie dość tego, Małgosia wiezie nas jeszcze do miejsca, gdzie był do momentu rozpoczęcia pochodu śmierci stalag, podobóz Gross-Rosen. Zwożono tu z całej Europy niewolników do pracy i trzymano w koszmarnych warunkach. Drewniany baraków już nie ma, jest teraz plac budowy, powstają tu jakieś nowe budowle, koparki i betoniarki pracują. Uciekamy szybko do Zgorzelca, by stanąć na moście Nysy Łużyckiej łączący polski Zgorzelec z niemieckim Görlitz i przekroczyć granice dwóch państw. Z ulicy Wrocławskiej w Zgorzelcu widać już bryłę Peterskirche stojącą na wysokim podmurowaniu z piaskowca z uwagi na zalewającą go przez wieki Nysę. Wspinamy się uliczkami z zabytkowymi kamieniczkami renesansowymi, barokowymi, pięknie odrestaurowanymi i nie tkniętymi działaniami wojennymi ostatniej wojny. Napoleon podobno stacjonował tu aż osiem razy pojawiając się w balkonie jednej z kamienic. Na tym samym balkonie stał też Goebbels. Jeszcze wcześniej szył tu buty Jakub Böhme i umiłował filozofię tak bardzo jak szewcy z dramatu Witkacego. Ale nie idziemy już na cmentarz by odwiedzić grób mistyka. Wspinamy się do ratusza z amboną z piaskowca skąd zapewne niczym w loży oglądano palenie czarownic na Rynku.
Wracamy na most, kontemplując głupią Historię, Nysę, wiele krwi, martwych ciał i ludzkiego cierpienia.
Małgosia postawiła nam kawę w zgorzeleckiej kawiarni i ruszyliśmy na Berlin.

Przed Berlinem w szczerym polu widać czubek dachu białego hangaru zbudowanego dla sterowca na hel zaadaptowanego najwspanialej, jak to tylko możliwe w wypadku takich obiektów. Mieści się tam park zabaw i rozrywki „Tropical Islands”. Na lotnisku wojskowym zbudowanym przez Luftwaffe, potem przejętym przez Armię Czerwoną do momentu zjednoczenia posadzono lasy tropikalne, zbudowano świątynie malajskie z ich bogami, przywieziono zwierzęta i ptaki łącząc przy dzisiejszych możliwościach technologicznych wszystko ze wszystkim: styl życia rzymskiego patrycjatu z gminną potrzebą proletariusza.
Przejeżdżając marzyliśmy, pamiętając nasz niedawny pobyt w Aquadromie Rudy Śląskiej, gdzie pojechaliśmy, jak nasz stały basen był nieczynny, zboczyć troszeczkę z trasy i przespać się tam na karimatce na plaży, a nazajutrz kontynuować zdobywanie Berlina. Ale mięliśmy już przez syna opłacony hotel.

Młoda recepcjonistka spytała nas po angielsku, czy po raz pierwszy w Berlinie.
– Tak – skwapliwie przytaknęliśmy dodając, że w zjednoczonym po raz pierwszy. Nadmieniłam jeszcze, że przyjechałam tylko po to, by przed śmiercią przejść na drugą stronę Bramy Brandenburskiej. Uśmiechnęła się grzecznie z lekkim przestrachem w oczach i dodała, że w takim razie da nam najpiękniejszy pokój.
Wyglądała ładnie na tle gigantycznej wlepki na ścianie recepcji przedstawiającej panoramę Berlina. Szablon w kilku miejscach puścił, tworząc z czarnej farby olejnej charakterystyczne zacieki.
Mimo klawej, siermiężnej scenografii w stylu późnego punka, hol naprzeciw recepcji był przyjemny. Ocieplały go miękkie fotele z niklowanymi stolikami, dyskretnym oświetleniem, szemrzącą muzyką i włączonym ekranem telewizora na całą ścianę. Hotelowi goście odpoczywali, rozmawiali lub jedli w relaksującej ich, przytulnej atmosferze dobrze zaprojektowanego wnętrza. W głębi kelner w nienagannym stroju obsługiwał bogato zastawiony bar.
Wsiedliśmy do nowoczesnej windy wbudowanej w budynek z 1912 wzniesiony na potrzeby Powszechnego Ubezpieczenia Medycznego. Ten „nowoczesny budynek z piaskowca” w nieistniejącej już dzielnicy Luisenstädtische w 1922 mieścił żydowską firmę “Preparaty chemiczne F.Reichelt AG dawniej Contor”
Kopenickerstrasse 80-82. W 1933 roku była tu Restauracja Hermann Jäger Berlin-Friedrichshain.
Budynek w końcu wykupiła hiszpańska korporacja hotelarska HUSA adaptując z powodzeniem go na hotel.
Pokoje dźwiękoszczelne, łóżka typu king-size, ściany idealnie białe, zasłony szare, koce czarne, poduszki szare, białe i czarne. Reszta absolutnie biała. Żyć, nie umierać. Graficiarze przyozdobili większość pięter na betonowych ścianach wokół drzwi pokojów i wokół wind. Jeszcze w korytarzach niepokojąco puste przestrzenie, najprawdopodobniej ich twórczość trwa nadal. Kręte schody, żeliwne poręcze pomalowano na ceglany kolor ostrej czerwieni. Pozostawiono u sufitów ciąg rur dziewiętnastowiecznych, pewnie wtedy supernowoczesnych udogodnień dla świeżo zbudowanego budynku.

Idziemy nad Szprewę. Do słynnego Schillingbrücke dochodzimy w piętnaście minut. Powoli się ściemnia i zapalają się światła nocnego miasta. Most jest dostojny, z ozdobami, zabytkowy. Nie został zerwany w czasie działań wojennych. W 1960 uciekali nim ludzie na zachodnią stronę tonąc ugodzeni karabinową kulą w nurtach Szprewy. Wynikłoby z tego, że mur postawiono po to, by ocalić życie nierozsądnym śmiałkom.
I jest mur! 1316 metrów ogląda się jak nie ciągnący się, ironiczny komentarz do Historii, która zawsze i nieodmiennie jest głupia.
The East Side Gallery w odróżnieniu od graficiarzy, którzy chcą zaistnieć na niej smarując sprayem po pięknym malarstwie ściennym, jest spójnym projektem ponad 100 malarzy z całego świata. Poprzez wielość stylów, konwencji, osobowości artystycznych, wstęga tragikomicznego patchworku ciągnie się wzdłuż Szprewy przerywana od czasu do czasu wolnymi przestrzeniami, dzięki czemu traci pierwotną funkcję więzienia. Podobno wybuchają co i rusz konflikty z władzami miasta wydającego zgodę na budowę nowych obiektów na terenach odcinków muru, które powinny runąć.
I tak mur raz jest niechciany, to znowu chciany.
Starcza nam jeszcze siły, by pójść ulicą cara Aleksandra I na jego plac. Alexanderplatz tętni życiem. Między rykszami, rowerami i sprzedawcami kiełbasek niosącymi grill przepięty do pasa odnajdujemy Uranię-Weltzeituhr, zegar, pamiętający czasy, gdy Marek był tu z Kucharskim. Marek pojechał autostopem z Kucharskim na pierwszym roku studiów do NRD i na granicy potraktowano ich z obrzydzeniem, jako jednoznacznych pedałów. Marek czarnowłosy, Kucharski nieskazitelny blondyn, mścili się za te upokorzenia właśnie na Alexanderplatz wchodząc do fontanny Neptunbrunnen i siadając na ogromne, nagie kobiety symbolizujące rzeki.
Wchodzimy do holu Fernsehturm, tłum młodzieży nie kończących się wycieczek szkolnych czeka na swoją kolej wysiadując na schodach przed wejściem, lub stojąc posłusznie w kolejce.
Nigdy nie chciałam wejść tam mimo, że przypomniała moją ulubioną wieżę w Seattle, zbudowaną w podobnych latach i w podobnej konwencji architektury lat sześćdziesiątych. Ale obracająca się podniebna kula rzucała na czarne już niebo kosmiczne smugi światła, cały plac ożywiając i budząc do życia.
Przeszliśmy do Szprewy uliczkami pełnymi knajpek. Ludzie mimo jesiennej pory jedli i pili na zewnątrz przy stolikach owinięci w jednakowe pledy i koce. Czasami na mokre chodniki pełne spadających liści spadały też kolorowe punkciki światełek z kawiarń, co dawało łudzący efekt rozsypanej po ulicy biżuterii. Wszystkie ryksze, konne powozy z siedzącymi w nich damami z maleńkimi pieskami, rowery i najróżniejsze turystyczne pojazdy oklejone laserowymi lampami współgrały ze sobą dopełniając się oświetleniem, mrugając i migając. Pokaźna grupa bardzo leciwych staruszków rozmawiająca po francusku właśnie schodząca po schodach do stojącego statku uzmysłowiła nam, że nie jest jeszcze tak późno. Najkrótszy rejs po Szprewie trwa 2 godzinny. Festiwal statków świetlnych oświetlających metropolię z wody reflektorami pokładowymi trwa nieustannie, rzęsiście oświetlone z jedzącymi na pokładzie pasażerami uzmysławia, że Berlin bawi się jak każda stolica świata dzisiaj i cieszy się ze swobody poruszania po całym mieście.

A jednak DDR, nie istniejąca bez ZSRR podskórnie istnieje nawet, gdy już tych państw nie ma.
Dwa państwa niemieckie zostały przyjęte do ONZ w tym samym dniu w 1973 roku. Gdzie się podział niemal trzydziestoletni strach – ostatni niedoszły uciekinier zginął od kuli strażnika w 1989 roku na kilka miesięcy przez zburzeniem muru – nieustanna inwigilacja Stasi, poczucie gorszości podbitego państwa?
Chodzimy nocą po kipiącym życiem Berlinie pamiętając, że miasta NRD o tej porze były zawsze wyludnione i martwe. Ale nie przekroczyliśmy jeszcze granicy Muru Berlińskiego, nawet jak go już nie ma. Kręcimy się w dalszym ciągu po byłym NRD, wracamy do domu, w którym właściwie nie wiadomo, co się mieściło za rządów Honeckera, nim hiszpańska korporacja zaadaptowała go na hotel.
Zacieranie śladów najnowszej historii jest widoczne na każdym kroku. Ujarzmiona w DDR-Museum przy Karl-Liebknecht-Straße jest przecież skarbnicą wszystkich tych przedmiotów, które były dostępne w sklepach, o których przeciętny Polak mógł tylko pomarzyć.
A jednak jest coś bolesnego w tym mieście, przynajmniej dla mnie, jakże szczęśliwej, że zaraz wejdę pod prysznic i zanurzę się w śnieżnobiałej pościeli z muślinowego tworzywa, którego nigdy jeszcze nie dotykałam i będę spała w gigantycznym łóżku, w jakim sypiali tylko dyplomaci.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2014, dziennik ciała i oznaczony tagami , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

8 odpowiedzi na Dziennik niemiecki (1)

  1. misia pisze:

    wygląda na to, że w kółko martyrologia. Mam nadzieję, że berlińczycy widzą to inaczej. Może trochę odpuścisz w następnym odcinku.

    • Ewa pisze:

      chcę się trochę podręczyć takimi obrazami, odczuć na własnej skórze Historię, jej bezsens i absurd zmarnowania, szastania ludzkim życiem. I NRD mnie kusi i to, co za Bramą, bo to oddzielne miasta, podobno tak naprawdę, nigdy się nie połączyły.

      • przeklejone z listu Małgorzaty Köhler pisze:

        – nie, nie, to już od dawna nie tak. Berlin jest połączony, już jednorodny, jego serce bije teraz po wschodniej stronie (Mitte) ale jest z gruntu zachodnie. Zachód wchłonął Wschód, zaadoptował go wreszcie, chociaż faktycznie dość długo to trwało.
        Gdy na przełomie tysiąclecia jeździliśmy z północy przez Berlin na Śląsk, wschodnie części miasta były prawie nieruszone, po części opustoszałe. To co wyremontowane i przygotowane na biurowce, ziało pustką; pierwsze firmy, które rzuciły się na wykupywanie terenu po wschodniej stronie i inwestycje, masowo plajtowały. Wykopy stały latami, nieuregulowane prawo własności, zawieszone zgodnie z nim prawa zmiany właściciela (chodziło o odzyskiwanie majątków, zabranych przez DDR) sprawiły, że przez około 15 lat miasto faktycznie nadal było podzielone, a i w umysłach ludzkich też trwały głębokie, dzielące wykopy. Starsze pokolenie DDR-owców było chyba w większości swojej przeciw połączeniu, sławiono bezpieczeństwo, jakie rzekomo dawał komunizm, rosło rozgoryczenie tym, że w zarobkach i innych profitach wciąż istnieją krzywdzące Ossies różnice. Wessies traktowali swoich uboższych braci z lekką nutką lekceważenia, jak członka rodziny ze wstydliwą przeszłością (co było prawdą) i gorszym wykształceniem, który chce nagle zabierać głos przy stole, a żyje z darowizny starszego brata.
        Jednak to już minęło. Może tu gdzie teraz mieszkam, w Saksonii, czuje się jeszcze momentami ową dedeerowską mentalność, wśród urzędników tuż przed emeryturą czy u sfrustrowanych bezrobotnych, ale i to na szczęście powoli przemija. A Berlin jest w moim odczuciu czymś w rodzaju NY Europy. Byłam w wielkich stolicach – miałam szczęście widzieć Londyn, Paryż, Rzym, czyli trzy zupełnie różne a najbardziej znaczące dla historii i kształtowania się Europy miasta; z Londynem, jego wielkością, tłokiem i sprzecznościami nie wytrzymałabym długo (chociaż przez chwilę, ze względu na przyszłość dzieci, myślałam o przeniesieniu się tam), bo Londyn to miasto, w którym odczuwałam klaustrofobię, i nie tylko dlatego, że w godzinach szczytu nie da się otworzyć parasolki na ulicy. Paryżem byłam oczarowana, jak chyba każdy, bo jest naprawdę piękny; Rzym uwiódł mnie jak stary, wytrawny lowelas, uwielbiam jego obskurne, kilkusetletnie, a już 5-cio czy nawet 6-cio piętrowe kamienice z palmowymi ogrodami na dachach i balkonach, szlachetne ruiny obok bud z karmą dla turystów; jego klasę: stare piękno i dzisiejszą brzydotę cywilizacji harmonizujące doskonale, jak ślady rozpustnego życia na twarzach Rollingstonesów.
        Ale Berlin to ‘moja’ stolica, miasto, które przyciągnęło do siebie inwestorów i mieszkańców całego świata, kapitał Wschodu i Zachodu, artystów i lekkoduchów; które wchłonęło, z wieloma wprawdzie problemami, ale skutecznie, niezliczone ilości uciekinierów z każdej czarnej dziury świata i potraktowało ich jako swoich. W Berlinie każdy jest równy, obcy ludzie mówią sobie na ty już nie tylko w kręgach młodzieżowych i jeżeli kelner zapyta Panią, “co ci podać”, nie będzie to żadną fopą, a może nawet wręcz przeciwnie.
        Od wiosny do jesieni Berlin żyje na ulicach i w parkach, na ulicy się je, specjalitety z całego świata, w byle chińskiej czy tajlandzkiej knajpce dostanie Pani dania wegetariańskie, wegańskie i nawet na życzenie bez glutaminianu sodu, co wcześniej u Chińczyka było nie do pomyślenia; mnożą się ekologiczne piekarnie, gdzie pije się kawę przed południem, z okienka na ulicy można kupić ekologiczną pizzę, dostać u Turka nie tylko kebab ale i wegetariański falafel. Późnią jesienią wystawia się wieczorami piecyki do ogródków kawiarnianych. Miasto żyje też nocą, jest mnóstwo klubów otwartych całodobowo i w każdej chwili cierpiący na samotność mogą wyjść o trzeciej nad ranem i mają dokąd. Berlińczycy są solidarni i przyjacielscy, to zostało jeszcze z czasów miasta odciętego, miejsca – azylu do którego uciekali wszyscy unikający służby wojskowej i alternatywni. Teraz doszedł do tego jeszcze przejęty od Amerykanów luz, może dlatego, że duża część mieszkańców jest angielskojęzyczna. Jest mekką dla muzyków i designerów, i ogromna część światowego designu zadomowiła się tutaj. Berlin to parki i lasy w środku miasta, to plaga dzików, lisy biegające w nocy po ulicach, takich spotkań miałam wiele. To życie w parkach i ogródkach kawiarnianych, życie na ulicy, ale i śmierć na ulicy. To w moim odczuciu najbardziej żywe miasto Europy, a wszyscy moi znajomi Polacy tam mieszkający, nawet młodzi i jeszcze niezasymilowani przybysze z ostatniej fali emigracji, natychmiast wtórują mi spontanicznie: “kocham to miasto”.
        Mogłabym tak długo, pewnie się nie oprę powtórzeniom, bo nie dość mi nigdy zachwytu i czułości dla tego miasta, jedynego, poza moim Wrocławiem z dzieciństwa, (ale tylko z dzieciństwa) dla którego ruszyło się moje serce.
        Wracając do podziałów – proszę nie szukać ich na siłę, bo popełni Pani błędy wynikające z przymusowo pobieżnego spojrzenia. Oczywiście zobaczy Pani mnóstwo budowli socrealizmu, stalinowskie pałace, królujące w centrum. Berlin nie wypiera się na siłę historii. Część blokowisk została wprawdzie zburzona, ale znakomita większość zaadoptowana, powstają w nich poprzez łączenie mieszkań i wyburzanie ścianek działowych ogromne lofty, dość tanie w porównaniu z tymi, jakie osiągają zawrotne, milionowe sumy w handlu immobiliami, w post – industrialnych budynkach zachodnich; urządzają je sobie przeważnie młodzi designerzy i artyści, gdzie lata 60-te i 70-te to kult, a ogromne przestrzenie między budynkami, których brakuje po dawnej zachodniej, ciasnej stronie, wykorzystywane są na wielkie ogrody i rekreację.
        Mieszkałam w najbardziej ‘berlińskiej’ dzielnicy, na Kreuzbergu, (2006-2007) a później przeniosłam się (do 2009) dwie ulice dalej, za kanał, po dawnej wschodniej stronie, do Treptow. I był to jeden już Berlin, rozwijał się właśnie w oczach, remontowano budynki, wprowadzali się młodzi, dawne wschodnie miasto zaczynało tętnić tym samym kosmopolitycznym rytmem. Dzielnicą w pełni zasiedloną przez alternatywnych, ekofanów, designerów i artystów jest uprzednio turecki Kreuzberg, który na moich oczach, dosłownie w przeciągu kilku zaledwie lat został przez nich w pełni wykupiony i zaanektowany, a gdy mieszkania zaczęły być najdroższe w mieście, ‘wzięto’ przygraniczny wschodni Treptow oraz zielony Prenzlauer Berg, dawniej za murem.
        Dzisiejsze berlińskie podziały leżą gdzie indziej, m.in.po dawnej zachodniej stronie, na obrzeżach dzielnicy Neu Koeln, Tempelhof i innych – jest mocno rozwinięty konflikt pomiędzy Turkami i Arabami oraz tą całą bracią azylancką (Czeczeni, Afgańczycy, Kurdowie) gdzie dochodzi na tle religijnym i politycznym do regularnych bitew na noże i maczety.
        Więc jeśli będzie patrzeć Pani uważnie, Pani Ewo, to zauważy Pani dwie rzeczy: cofnięcie się podziału granicznego między Wschodem a Zachodem na granicę wschodnią Polski oraz wrzenie w Wieży Babel, symptomatyczne zresztą dla Europy zachodniej, a mogące doprowadzić do strasznego chaosu na ulicach europejskich, czego mieliśmy już zastraszające próbki w Londynie i Paryżu.
        Będzie Pani szukała przeszłości, ale będzie Pani w tym przeszkadzała gotująca się już głośno przyszłość.

  2. Małgorzata Köhler pisze:

    Ewo, zapomniałaś zaznaczyć, że powyższy komentarz jest z listu PRZED Twoim wyjazdem :), jaki wysłałam do Ciebie z upoważnieniem wklejenia na blogu, w odpowiedzi na Twój szczery zamiar poczucia nadal istniejących róznic w Berlinie między Wschodem a Zachodem.

    Po powrocie, w którym poczułaś po prostu Berlin, mimo moich ostrzeżeń 🙂 tropisz ten ‘ukryty’ DDR, który MUSI jeszcze istnieć. Nie wskazując, gdzie.

    Może i masz rację. Może istnieje jeszcze gdzieś po domach, skrzętnie przechowywany w mieszkaniach dzisiejszych już emerytów, zdjęciach, pamiątkach i medalach za zasługi, a przede wszystkim w być może nigdy nie wybaczonym uczuciem wystruchnięcia na dudka przez historię.
    Obywatele DDR-u był bowiem najbardziej uwiedzionymi (my powiedzielibyśmy: skurwionymi) i najgrzeczniejszymi z bloku. Bardzo wielu specjalistów a w szczególności nauczycieli, studiowało w nagrodę w Związku Radzieckim. Rozruchy były tłumione sprawnie, władzom udawało się zachowywać pozory, że oporu nie ma, chyba raz tylko, w 57-ym, wymknęło im się spod kontroli i trzeba było użyć czołgów (m.in. w Görlitz właśnie). System socjalistyczny działał lepiej niż w Polsce, ich stopa życiowa i zabazpieczenia socjalne były lepsze, współpracujący ze STASI robili to podobno czysto ideowo. Tylko ten cholerny Mur, z którego coraz to ktoś spadał, zestrzelony!

    Trochę tego DDR-u czuję jeszcze momentami tutaj, w Saxonii. W Berlinie nic takiego nie zauważyłam, mimo, że przez jakiś czas mieszkałam po dawnej wschodniej stronie. Pamietaj, że Berlin to było miasto – wyspa, z okrutnym podziałem, który rozdzielił nie tylko sąsiadów i przyjaciół, ale częstokroć rodziny. Po prostu w którymś momencie zaczęto budować ten mur i nie można się już było nagle przedostać ze strefy do strefy. Jak bardzo ludzie tego pragnęli, pokazuje historia ucieczek – piękna sama w sobie, poszukaj koniecznie w źródłach, bo to fascynujące.
    I wydaje mi się, że właśnie dlatego, z powodu tego Muru, Berlin zjednoczył się o wiele szybciej, niż uczyniły to landy.

  3. Ewa > Małgorzata Köhler pisze:

    no właśnie, zaraz wyedytuję, że list był pisany przed moją notką. Dzięki.

  4. Ewa > Małgorzata Köhler pisze:

    wiem, że nic nie wiem, szczególnie, że jako turystka wiem jeszcze inaczej, pokazują to, co chcą pokazać. No i ten pośpiech, cóż to są dwa dni w Berlinie! Myślę, że podobnie odebrałaś Londyn, Rzym, Paryż, jak ja Berlin (syn był kilka miesięcy temu w Londynie i bardzo był zachwycony, chciałby tam mieszkać).
    Trzeba tam po prostu pomieszkać. Kreuzberg otoczony był z trzech stron Murem, jednak to było RFN. Mieszkałaś większość jednak w Berlinie Zachodnim i to było zupełnie coś innego.
    Jak byłam u Mary w latach siedemdziesiątych, która wyszła za mąż za niemieckiego studenta i jak urodziła, dostali mieszkanie w Berlinie Wschodnim, to do Muru nie wolno się było nawet zbliżać, do Bramy Brandenburskiej, gdzie był punkt kontroli, tym bardziej. Czy tak było po tamtej stronie? To było wyjątkowo ponure miasto, gdzieś to przecież musiało się podziać. I ten resentyment na każdym kroku, jak się wraca do przeszłości…
    Część NRD dzisiaj nie robiła wcale takiego optymistycznego wrażenia. Stacja metra Warschauer Straße wyglądała jak dawny dworzec PKP w Katowicach. Nie było nawet szyn na wózki dziecięce na schodach, co nasz były dworzec miał. Ludzie te wózki nieśli po schodach, tłok niesamowity, godzina, kiedy wszyscy wracali z pracy, taki proletariat bardzo młodych ludzi. Widok ściskał serce, bo naprawdę, myślałam, że jestem w ubiegłym wieku. Ty chyba nie musiałaś obowiązkowo uczestniczyć w zajęciach sportowych po pracy, jak Mary, która pracowała jako inżynier w jakimś berlińskim biurze projektów. Mieli tam zdaje się wybór między koszykówką, a pływaniem, ale przecież nie każdy musi to lubić. Ot, gwałt w biały dzień na człowieku!
    I ci wszyscy ludzie teraz są razem, po takich zupełnie innych doświadczeniach. Musi być toksycznie.

    ddr_1
    ddr_2

  5. Małgorzata Köhler pisze:

    Ewo, ale jeżeli szukasz DDR-u po śladach zaniedbania, to wiedz, że jest akurat na odwrót – zaniedbane w sensie nieuwonocześnione są stare budynki, historyczne części miasta. Do nich należy linia S-Bahn z przystankiem Warschauer Str. gdzie nie znalazłaś rampy dla wózków (jak w wielu zabytkowych dworcach metra po stronie zachodniej) – to bardzo stara linia, nie pamiętam jaką falę uciekinierów ze wschodu przyjmowala, ale bylo to na długo przed II – ga wojną. Stąd nazwy – najpiękniejszy z berlińskich mostów, Warschauer Brücke, Görlitzer Bahnhof – stacja metra, dawniej tu kończyła się trasa ze wschodu, dzisiaj w miejscu dawnej doszczętnie zbombardowanej hali dworca jest lej po bobmach, rodzaj amfiteatru, w którym bawią się psy w dzisiejszym Görlitzer Park. Obok ulice – Liegnitzer Strasse, (Lignicka, gdzie krótko też mieszkałam) Glogauer Strasse – Głogowska itd. Ta historia jest ponad stuletnia.

    Mieszkałam tez za kanałem, czyli “za murem”, w dawnym dedeerowskim Treptow i obserwowałam przenikanie się obu części miasta. Poza tym pamietaj, że w początkowej euforii po zburzeniu muru DDR na poły opustoszalo, w tym i Berlin wschodni – Osies rzucili się zdobywac zachodnie landy, szczególnie zagłębia przemysłowe, ze względu na pracę.

    Poza tym o klimacie miasta stanowią młodzi, tak to jest, Ewo, ale nasze pokolenia powoli już nie nadają tonu, a Berlin jest miastem mlodych. I ci wszyscy ludzie, urodzeni po zburzeniu muru, jak mój syn, dokładnie w roku jego zburzenia, mają gdzieś jakiekolwiek podziały. I co, którzy byli wtedy dziećmi – też. Pozostają więc pokolenia starsze, te są jeszcze u władzy, gdzie są tarcia, oczywiście. Żelazna ‘Angie’ też jest ze wschodu. Jej polityka jest jednak dość w duchu tradycji partii typowo zachodniej przecież.

    • Ewa > Małgorzata Köhler pisze:

      Pewnie masz rację, to się wszystko zabliźni. Jednak bardzo szpecą ci sprayowcy na murach, są dosłownie wszędzie i jest to dość przygnębiające, a robią to przecież młodzi, którym oddajesz świetlaną przyszłość. Niestety, podział jest na Elojów i Morloków, a ci ostatni zasmarowują miasto sprayem, znaczą miejsca tak intensywnie, że wydaje się ich więcej niż Elojów. I to jest niepokojące. Cały Berlin używa takiej estetyki jakby chcąc zamaskować wstydliwy fakt istnienia tych malarskich dyletantów. Być może jestem pod wpływem tego wrażenia, dla przyjezdnego, który oczekiwał metropolii na najwyższym poziomie estetycznym spotkanie z bazgrołami jest zawiedzeniem. I zwalam na DDR.

      Właśnie dostałam list otwarty od Zbigniewa Sajnóga, protestuje w nim przeciwko tegorocznemu filmowi „Totart“w reż. Bartosza Paducha. Chyba muszę go wkleić i przerwać dziennik niemiecki, bo to ważniejsze dla przecież głównego bohatera tego filmu. Filmu nie wadziłam, też nie znam prawdziwych realiów tych zdarzeń, jedynie z bruLionu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *