WEDEKIND

Trudno zorientować się, kim był Frank Wedekind dla współczesnych oglądając dzisiaj arcydzieło filmu niemego „Puszka Pandory” (1929) Georga Wilhelma Pabsta, lub film „Lulu”(1980) Waleriana Borowczyka.
Pierwszy, mimo wiele znaczących i zarazem olśniewających dziecięcą niewinnością min Louise Brooks jest tak pełen otamowanych cenzurą niedomówień, że niepojęta jest dzisiaj jego skandalizująca wymowa. Natomiast Borowczyk po rewelacyjnych „Dziejach grzechu” według Żeromskiego zrobił film z Wedekinda prostacki, dowodzący, że nawet jak mógł już luki obyczajowe uzupełnić, to nie zdołał, bo Wedekinda nie zrozumiał.
Czytając dzisiaj spolszczone w 1907 roku „Przebudzenie się wiosny” udostępnione przez bibliotekę cyfrową UJ słyszy się tam echa młodzieńczych utworów Gombrowicza, jak „Bakakaj”, czy „Ferdydurke”. Odczuwa się też w niej dzisiejszy wpływ na film Hanekego „Biała wstążka”.

Jednak Wedekind jest w polskiej kulturze w dalszym ciągu nieobecny. Dopiero teraz dowiaduję się, że oglądałam w 1972 Wrocławską Pantomimę Henryka Tomaszewskiego “Menażeria cesarzowej Filissy” czyli przetworzonego Wedekinda.
Recenzent spektaklu tak wtedy pisał o daleko posuniętych insynuacjach Tomaszewskiego:

(…) Przed paru miesiącami oglądałem na wystawach holenderskich sex-shopów takie właśnie (tylko zminiaturyzowane) automaty mechanicznej miłości. Dla pań. Na prąd stały, i zmienny, z wymienialnymi głowicami, regulacją obrotów etc. Nawet nie drogie. Najtańszy koszmar świata, jaki sobie można wyobrazić. Rozkosz za pociśnięciem elektrycznego wyłącznika. I teraz znowu… Nie tak brutalnie, nie tak precyzyjnie przecież, ale tak samo — automatycznie. Na rozkaz. Samotnie z maszyną. Na tranzystorach, łożyskach kulkowych, na obwodach scalonych, zaprogramowane, zdalnie sterowane, bezpieczne, opatentowane. First quality, exclusive, only for you… A właśnie, że nie dla nas! Nie dla człowieka, nie dla ludzi, nie dla świata!

Owo ostrzeżenie – może dziecinne i naiwne – w ostatniej scenie “Menażerii cesarzowej Filissy” jest najistotniejszym elementem widowiska sprawnego, zabawnego i groźnego zarazem.(…)”
[Andrzej Hausbrandt “Menażeria Henryka Tomaszewskiego” Życie Literackie nr 17/1972]

Lata siedemdziesiąte kultury polskiej ukochały Wedekinda jako rzecz niezrozumiałą dla niewtajemniczonych, nowoczesną i awangardową, nie dając nigdy tekstu publiczności. Jak donosi Katarzyna Przyłuska-Urbanowicz w
„Pupilli” legendarną Lulu, inspirację Lolity Nabokova, Alicji Carrolla, lalek Bellmera, zagrała w teatrze „Rozmaitości” w Warszawie pięćdziesięcioletnia Kalina Jędrusik.
Teraz na YouTube oglądam fragmenty spektaklu „Lulu” Michała Borczucha w Teatrze Starym z 2007 roku, podobno opartym na nieocenzurowanej, pierwotnej wersji wyjętej niedawno z niemieckiego sejfu.
Trudno jednak w tych poszukiwaniach polskich śladów Wedekinda uzmysłowić sobie, kim był Wedekind, któremu Bertolt Brecht wszystko zawdzięczał. Którego amerykanie okrzyknęli największym amerykańskim dramaturgiem przełomu XIX i XX.
Podobno zwalczał antysemityzm, bronił wolności słowa i praw kobiet. Z “Dziennika z życia erotycznego” wydanego przez jego najmłodszą córkę wynika, że sztukę traktował jako autoterapię hamującą i przezwyciężającą jego homoseksualizm i sadyzm.
Jako przedstawiciel niemieckiego ekspresjonizmu, symbolizmu i modernizmu w najlepszym znaczeniu – gdyż jego poetycki, wyrafinowany styl krótkich zdań świadczy o niezwykłym literackim kunszcie – jest też wyznacznikiem końca dekadencji i początkiem faszystowskiej nocy.
Podobno pojawił się za wcześnie. Jego potrzeba przełamywania szkodliwego tabu, np. dotyczącego ludzkiej rozrodczości w okresie dojrzewania (o tym jest dziecięca tragedia „Przebudzenie się wiosny”) spotkała się z bezwzględnym społecznym sprzeciwem w czasach sztywnych mieszczańskich konwencji.

Ale przecież los dzieł Wedekinda może zawsze zostać powtórzony w każdym okresie ludzkiej historii.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , | Dodaj komentarz

WIERSZE CZARNE (5)

KOMUNIKACJA
Może już nigdy nie przebiję
osnowy. W niej porozumienie
więzione, staje się niczyje.
Dom rozsypuje się w kamienie,
szatkują deszcze zimne chwile.

Destrukcja zawsze w zewnętrzności
niedbałym ruchem koła losu,
nie dość bałagan zmiótł, nie dość ci
szubienic, tortur, ognia stosów,
by scalić znów przekaz ze słów?

Moknie listopad w śnieżnej mżawce
wnętrze zewnętrzem w spód wywraca
nikt nie usiądzie dziś na ławce
bo tylko praca, praca, praca
przełykiem zwraca treść żołądka.

Mówiłeś, że jesteśmy razem –
– nikt się jedności nie opiera.
Kiedy narodzisz się pisarzem,
każda wspólnota będzie szczera
jak z brzemienności nowa era.

Zaszufladkowano do kategorii 2014, Nie daję ci czytać moich wierszy | Dodaj komentarz

WIERSZE CZARNE (4)

Przychodzą do mnie wiersze czarne
w porze, gdy słońce złoci klony.
Monstrualnymi punkty karne
w rozgrywce życia są miliony
starć bez osłony i obrony.

W czasach, gdy jeszcze sen dziewczynki
poecie nie pozwalał zasnąć,
Bellmera lalek złe uczynki
sublimowały jego własność,
śniłam jedynie mą współczesność.

Kto zmieniał życie na dekady?
Kto się przebierał w płaszcze zdarte?
Komu potrzebne defilady,
godziny z założenia martwe?
Kto po co strwonił ukradzione?

Kiedy przychodzą wiersze czarne,
w nie złej godzinie, nic takiego,
kiedy przychodzą, stać mnie na nie
jak negowanie mieszczańskiego
niezaistnienia. Tak przekornie.

Zaszufladkowano do kategorii 2014, Nie daję ci czytać moich wierszy | Dodaj komentarz

Justyna Jaworska „Cywilizacja „Przekroju” Misja obyczajowa w magazynie ilustrowanym” (2008) Andrzej Klominek „Życie w “Przekroju” (1995)

Najwięcej o dawnym Przekroju lat czterdziestych, pięćdziesiątych i sześćdziesiątych dowiadujemy się od Andrzeja Klominka. Powtórzeniem zawartym w jedynej rzetelnej monografii najpopularniejszego i zawsze deficytowego tygodnika PRL-u jest niedawno wydana praca doktorska autorki z pokolenia wnuków założycieli „Przekroju”, Justyny Jaworskiej urodzonej w 1975 roku.

Najbardziej niepokoi ta „misyjność” w tytule Justyny Jaworskiej, której książka spotkała się z ogromną aprobatą.
Niepokoi, bo Jaworska jak gdyby przypieczętowała swoją książką – pracą naukową – dyskusję o „Przekroju”, stawiając nieodwracalną diagnozę pozytywnego wpływu pisma na pokolenia Polaków, których rodzice i dziadkowie czytali „Przekrój”.
Jaworska wprawdzie stara się ograniczyć swoje badania wpływu na pierwsze dwie dekady istnienia pisma, ale jak wiadomo, wpływu nie trzeba się lękać. Wpływ jest cały czas, do dzisiaj, wpływ jest przede wszystkim na internetowych portalach literackich, które pokolenie Justyny Jaworskiej pierwsze zakładało i tym zapoczątkowało je w Sieci.

Andrzej Klominek pisze:
(…) Redakcyjne pseudonimy zbiorowe były jedną z przekrojowych specjalności, w środowisku dziennikarskim wiedziano, że się nimi chętnie i często posługujemy. Dlaczego? Ze wszystkich powodów, dla których dziennikarze posługują się pseudonimami, w naszym wypadku wchodziły w grę dwa. Mogło chodzić o zabawę. Tak było, kiedy Gałczyński podpisywał „Listy z fiołkiem” imieniem Karakuliambro (nawiasem mówiąc, już użytym kiedyś w wierszu: „Karakuliambro, olbrzym słodki ze starych bohomazów…”). Tak też było, kiedy Eile podpisywał się dla zabawy Salami Kożerski, Kern jako autor drobiazgów był Wujciem Fistaszkiem, a jako tłumacz używał pseudonimu H. Olekinaz. I tak dalej. Ale najczęstszym powodem użycia pseudonimu była chęć uniknięcia dewaluacji nazwiska przez jego za częste powtarzanie. Zwłaszcza gdy chodziło o podpisanie materiału mało oryginalnego, na przykład jakiegoś opracowania czy przeróbki tekstu z prasy zagranicznej. Do dziś dziwię się dziennikarzom, którzy byle drobiazg tego typu podpisują nazwiskiem.(…)
(…) O ile dobrze pamiętam, to podpis „Aleksandra” pod „Listami o filmie” także był związany z jakimś zaleceniem, żeby drukować więcej kobiet. A może to Marian doszedł do przekonania, że za mało w naszych numerach widać autorek płci żeńskiej? To też bardzo możliwe, bo Marian przykładał ogromną wagę do pozyskiwania na różne sposoby czytelniczek. Ileż to razy przy planowaniu numeru, kiedy już plan był ułożony, słyszeliśmy od Mariana: „Wróć, tu nie ma nic dla kobiet, zaczynamy planowanie od nowa”. Dość, że przebrany za mającą pozyskać kobiety Aleksandrę Lucjan Kydryński uczynił „Listy o filmie” jedną z najbardziej długowiecznych rubryk „Przekroju”, sumiennie odnotowującą przez dziesięciolecia wszystkie filmowe premiery. Z reguły to Lutek był Aleksandrą, ale zdarzało się czasem, zwłaszcza we wcześniejszych latach, że zastępował go ktoś w czasie urlopu czy zagranicznego wojażu; na przykład Aleksandrą stawał się Władysław Cybulski, zastępca naczelnego w „Dzienniku Polskim” z demokratycznego wyboru zespołu w 1956, skądinąd wielokrotny mistrz Polski w stenografii (do kina też chodził).
(…) Nazwiska wymyślone przez Mariana dla celów redakcyjnych były zawsze pogodnie zabawne, zgodnie z całą naturą jego twórczości. To nie były niepokojąco brzmiące nazwiska największego w tej dziedzinie artysty — Witkacego. Marilyn Nabiałek, Krecia Pataczkówna, Makaryn z Cedetu, mgr Kawusia, Lord Gallux — tacy byli autorzy Marianowych „Myśli”. Pojawił się także na krótko Łapkin, autor sentencji: „Kolejki powodują brak towarów”, ale to było w najcieplejszym momencie odwilży, potem już Marian takich dowcipów i nazwisk rosyjskich wolał nie dawać. A co do sentencji Łapkina, to pamiętaliśmy z Marianem, jak dzielnie udało nam się oprzeć sugestiom Jollesa, żeby wyjaśnić czytelnikom, że przejściowy brak herbaty na rynku spowodowały kolejki po nadmierne zakupy herbaty. Nie zamieszczam pełnego wykazu używanych w „Przekroju” pseudonimów, tych zbiorowych, redakcyjnych, i tych indywidualnych, osobistych. Wyszukiwanie wszystkich byłoby robotą żmudną, a właściwie mało pożyteczną. Owszem, w niektórych wypadkach warto było pomóc redakcji „Słownika pseudonimów” w ustaleniu z grubsza, którzy autorzy na przykład podpisywali się Stanisław Gaworek (ja nie). Ale taki Tadeusz Warczak, którego sam powołałem do życia, dając mu zapamiętane nazwisko pewnego katechety, ale z innym imieniem, nie wyróżnił się niczym, co warto by unieśmiertelnić. Zwłaszcza że w tym wypadku największy wysiłek pamięci nie pozwolił mi ustalić autorstwa podpisywanych tak tekstów. Zdaje się, że czasem byłem to ja, ale kto jeszcze?

(…)Czytelnicy znajdywali w „Przekroju” materiały podpisane prawdziwymi nazwiskami autorów oraz pseudonimami — indywidualnymi i zbiorowymi. Ale ogromna część tekstów, także tych bardzo ważnych, a często i rysunków, nie była podpisywana w ogóle.
(…)Ewa Kossak bywała często dobrotliwą „Ciocią” z „Skrzynki odpowiedzi”. Jej liczne rubryki i kąciki chętnie ilustrował Daniel Mróz. „Agenda katastrofisty”, kalendarz fatalnych rocznic na każdy dzień, zaczęła się ukazywać już po odejściu Eilego, kiedy wrodzony pesymizm Ewy i Mroza był szczególnie na miejscu
(…) I tak Kern nie podpisywał robionej przez siebie przez dziesiątki lat strony „ROzmaitości”, pełnej zabawnych drobiazgów, i występował tylko jako autor drukowanego na niej co tydzień swojego wiersza. Anonimowa pozostawała praca Kalkowskiego jako autora niezliczonych notek o książkach i moja jako autora „gazetki”, którą podpisałem tylko parę razy na początku, w 1955 roku. Przede wszystkim zaś anonimowo pracowała Ewa Kossak prowadząc felietonowy dialog z czytelnikami w „Do i od redakcji” i w tak zwanej „Cioci” oraz „Plamie” (dla porządku: te i inne rubryki wypełniali czasem i inni autorzy, choćby w okresach urlopowych). Ewa była też anonimową autorką wielu kącików, których druk ciągnął się miesiącami, albo i latami(…).

Entuzjastyczna książka o „Przekroju” Andrzeja Klominka jednego bodajże z dwóch partyjnych dziennikarzy w zespole redakcyjnym jedynego w ówczesnej Polsce pisma, którego redaktor naczelny do Partii nigdy nie należał, przedstawia pismo przede wszystkim, jako sposób na życie ludzi tam pracujących.
Przedwojenni intelektualiści o lewicowych poglądach, artyści i dziennikarze szukający po prostu pracy – a tym ostatnim był autor książki – to uczciwie podany powód „heroicznej” pracy w przekroju. Dlaczego „heroicznej”? Bo w morzu urzędniczego prosowieckiego języka „Przekrój” odważył się przemówić ludzkim, a raczej psim (fafikowym) głosem. I przyzwolenie na ten rodzaj satyry niepojętej (jako oaza wolności) w innych demoludach nagle, dzięki przyjacielskim wpływom u inteligenta Cyrankiewicza i jego żony Andrycz, Marian Eile uzyskał. Ukrywający się podczas okupacji polski Żyd Eile żyjący po takiej traumie całe życie z duszą na ramieniu „robił” swoje pismo po swojemu używając wszelkich możliwych forteli, by żyć i pozwolić żyć innym pokrewnym osobowościom twórczym. I w tym sensie tytuł książki Klominka jest w pełni uzasadniony. Klominek, który pozyskał w tym czasie żonę z zespołu redakcyjnego oraz ciepły dom w pracy, ciepły nie tylko dla psa Fafika, ale i dla wszystkich zadomowionych członków zespołu i personelu administracyjnego, a nawet szoferów i sprzątaczek, był sposobem na życie i życiem w „Przekroju”.

Wbrew wszelkim dociekaniom doktor Justyny Jaworskiej, „Przekrój” niewiele wskórał szerząc dobre obyczaje w robotniczo-chłopskim państwie po wybiciu i wypędzeniu na banicję polskiej przedwojennej inteligencji. Jeśli ta szczątkowo chroniła się w krakowskim tygodniku, gdzie łatwiej było się ukryć, niż w dziennikarstwie warszawskim – wykonywała swą robotę głównie dla tych, którzy tych rad nie potrzebowali. Tych, których trzeba było wtedy uczłowieczać, ucywilizacyjniać, do „Przekroju” dostępu nie mieli. Nie było go w wolnej sprzedaży, społecznie nie istniał. Być może uczłowieczył inteligencję w pierwszym pokoleniu snobującą się na Picassa i Salvadora Dalego, ale były to głównie kobiety, które i tak w tych czasach wielkiego wpływy nie miały na wychowanie dzieci, gdyż wspinając się po szczeblach zawodowej kariery i zdobywając w kolejkach jedzenie, rzadko je widywały.
I czy aby te wszystkie spolszczenia Miry Michałowskiej, te premiery prozy Kafki, te przecież nawet dzisiaj nieprzyswajalne teksty francuskich intelektualistów, które podobały się wtenczas romanistce Janinie Ipohorskiej, nie były adresowane dla tych, którzy pismo tworzyli? Pozostały chłam intelektualny, to przecież ogólnie stosowana w Polsce praktyka:

„ (…) Prawdą jest natomiast, że „Przekrój” stosował skróty i uprawiał digestowanie, i to nie tylko wobec tekstów z dziedziny literatury faktu, ale w niektórych wypadkach nawet w tekstach literackich. Marian Eile wcale się z tym nie krył i uzasadniał swoje racje w samym „Przekroju” i w dyskusjach ustnych. Drukowaliśmy XIX-wiecznych klasyków w odcinkach, ze skrótami. Owszem. Ale cóż w tym złego, przecież to zachęcało czytelnika — tego nowego! — by sięgnął po pełne, książkowe wydanie Anny Kareniny czy Nędzników, a zachęcony raz — także po inne powieści Tołstoja i Wiktora Hugo. A co do digestów, to czy nic nie mówi kolosalne, oszołamiające powodzenie miesięcznika „Reader’s Digest”, który pierwszy w świecie przekroczył bariery 10 i 15 milionów egzemplarzy? Wbrew wybrzydzaniom publikacje w „Reader’s Digescie” nie tylko nie wyparły pełnych wydań digestowanych książek, ale przeciwnie, stały się ich najlepszą reklamą. Ten amerykański miesięcznik był w redakcji „Przekroju” zawsze chętnie czytany, czerpaliśmy z niego, czasem po piracku, robiliśmy digesty z digestów, skróty ze skrótów. Uprawiałem to chętnie i wcale się tego nie wstydzę. Korzystaliśmy przy tym głównie z literatury faktu, zwłaszcza z historii o II wojnie światowej, ale nie tylko. Ewa Kossak na przykład stamtąd zaczerpnęła niejedną z opracowywanych przez siebie opowieści o zwierzętach. A ile skorzystał Ludwik Jerzy Kern z „Reader’s Digestu” dla zapełniania rubryczek o Wacusiu i Falczaku na stronie „ROzmaitości”, to on wie, ja wiem, więc i czytelnicy niech się dowiedzą.
„Reader’s Digest” nie był oczywiście jedynym zagranicznym pismem, które obficie dostarczało „Przekrojowi” materiałów i pomysłów. Marian i Janka sięgali przede wszystkim do prasy francuskiej („L’Express”!), ja do „Time’a”, „Newsweeka”, a z czasopism europejskich korzystałem najczęściej z hamburskiego „Spiegla” i szwajcarskiej „Weltwoche”. Odkąd istnieje prasa, takie pożyczki były i są praktykowane i dziennikarze zawsze uprawiać je będą. Rzecz w tym, jak się to robi i jakie w piśmie są proporcje zapożyczeń i inspiracji z zewnątrz oraz inwencji własnej. Otóż Mariana do szewskiej pasji doprowadzało małpowanie „Przekroju” przez różne krajowe pisma. Trzymając się dawnej przekrojowej konwencji nie wymienię żadnych tytułów, ale to, co wyprawiali niektórzy redaktorzy cierpiący na niedostatek własnej inwencji, budziło czasem niesmak. Wystarczyło, że „Przekrój” wprowadził jakiś nowy pomysł, jakąś nowość warsztatową, a już inni podkradali to bez żenady (…)”.

Andrzej Konminek z całą szczerością odsłania kulisy montowania przekrojowych mądrości, gdzie zwykła kradzież była narodowym patriotyzmem, plagiat, zniekształcanie tekstów cudzych, za które autorom nikt nie płacił praktyką nagradzaną za inwencję, dobry smak i pracowitość.
Trudno też heroizm „Przekroju” traktować jako rzecz charytatywną, źle opłacaną lub martyrologicznie ryzykującą więzieniem opozycyjność. Kisiel w „Dzienniku” tak pisze o redaktorze naczelnym Marianie Eile, który, pozbawiony już etatu Naczelnego, wraca po kilkuletniej emigracji z Paryża:

„(…) Gdy był redaktorem „Przekroju”, unikał tematów politycznych, teraz za to w kółko o tym. Ma na wszystko swoją teorię, m.in. mówi, że Bolesław wszedł do Rady Państwa popierany przez rosyjskie UB, bo w Rosji, jak twierdzi, walczą o władzę trzy piony: tajna policja (UB), wojsko i partia. Skoro wywalono beniaminka UB, Moczara, należało im jednak coś dać – stąd awans Bolcia. A w ogóle wbijał mi w głowę, że muszę zrozumieć, iż partia komunistyczna rządzi nie dla społeczeństwa czy jakiejś idei, lecz dla siebie. Ciekawe, że nie przeszkadzało mu to redagować „Przekroju”, a jego przyjacielowi Michałowskiemu być ambasadorem przy ONZ-cie i ubierać w piękne frazy najbardziej brutalne sowieckie szantaże. Inna rzecz, że Marianowi spadł ciężar z serca: opisywał mi, jak to, gdyby wrócił do „Przekroju”, musiałby najpierw napisać, że w Gdańsku chuligani i bandyci napadli na milicję, potem, że to byli robotnicy, ale obałamuceni, wreszcie, że to jednak byli „dobrzy” robotnicy, walczący o cele klasowe.(…)”

Nie wiem, co komunistyczny redaktor naczelny, który objął przekrój po Eilem, Mieczysław Kieta, zmuszony był napisać w „Przekroju” o wypadkach Grudnia 70, o masakrze na Wybrzeżu. Natomiast do dymisji Eilego wydawało się, że „Przekrój”, podobnie jak Partia dla Partii, Przekrój żyje dla Przekroju:

„(…)Marian nie był zresztą pierwszym zmotoryzowanym w „Przekroju”. Był nim bodaj Roman Burzyński, który robiąc reportaż z początków budowy fabryki na Żeraniu przytomnie oświadczył, że zaklepuje sobie pierwszy wyprodukowany w niej samochód, jaki będzie można kupić.
(…)Pierwszy wóz Olgierda to był Ford, wielka landara; potem był Fiacik sześćsetka, dotąd w rodzinie Budrewiczów czule wspominany, potem wozy takie i owakie, aż po BMW, na długo. Kern też wcześnie, przed Marianem, wszedł do rodziny samochodziarzy; trzymał się wiernie Wartburgów nawet wtedy, kiedy japońskie dzieci, zachwycone przygodami Ferdynanda Wspaniałego, mogły mu opłacić wozy wyższej klasy. (…)
Janka Ipohorska budziła powszechną zazdrość granatowym Fiacikiem sześćsetka, bo miał efektowne koła szprychowe.(…)
Nie każdy samochód był mu (Eliemu) też jednakowo miły. Najbardziej lubił Fiaty sześćsetki, Fiata 1100 pozbył się prędko, bardziej zadowolony był z Fiata 850. Miłość do sześćsetek była w Polsce powszechna i kiedy zastąpiły je takie same z wyglądu jugosłowiańskie Zastavy 750, przyjęto je z mieszanymi uczuciami. (…)
(…) Kiedy już i Zygmunt Strychalski zasiadł za kierownicą Trabanta, i Lucjan Kydryński zaczął przyjeżdżać z Warszawy polskim Fiatem, epidemia dosięgnęła i mnie. A raczej nas, bo Ewa została nią zaatakowana nawet w ostrzejszej formie. — W dwudziestym roku pracy w „Przekroju” chyba zasłużyłem sobie na względy, które spotkały już tylu — oświadczyłem Marianowi. — Ale wiesz, jaka ze mnie de do załatwiania czegokolwiek. Jeśli mi nie pomożesz, nigdy nie dostanę samochodu. Pomógł. Dostałem talon, pierwszy i ostatni w okresie mojej pracy. Nie na wymarzoną sześćsetkę, bo tych już się nie sprowadzało, ani nie na Zastavę, bo te były najbardziej poszukiwane, tylko na Skodę 1000 MB („tysiąc małych błędów” — tłumaczyli to bracia Czesi, i nie bez racji).(…)”

Andrzej Klominek wspomina te czasy w kontekście podobnych relacji pracowników redakcji gazet na Zachodzie.
Kisielewski w „Dzienniku” pisał:

(…)Wciąż widujemy Eilego i „Kamyczka”. Eile to dziwny człowiek, miesza myśli ciekawe, bystre i odkrywcze z głupstwami, kompleksy i urazy z dużą, honorową samowiedzą. Pożyczył mi francuską książkę socjologiczną o twórcy amerykańskiego pisma „Playboy” Hefnerze. Mnie to nie ciekawi, ale dla Eilego to istna ewangelia. Zrobiłby on na pewno karierę w Ameryce, zresztą zrobił ją i tutaj, toć „Przekrój” to właśnie polski „Playboy” w socjalistycznej skali.(…)”

W kraju, gdzie ludziom pozwala się oddać mocz, kiedy im na to przyjdzie potrzeba i cieszą się z takiego dobrotliwego wymiaru swobody, każdy nadmiar okazuje się najwyższym szczęściem.
Według Justyny Jaworskiej fenomen „Przekroju”, pisma, którego, jak podaje Klominek, setny numer, wydany w 1947 roku, miał nakład 1262 egzemplarze, był pismem łatwym i przyjemnym, a przede wszystkim usypiającym. Nawet przecież rewolucyjna moda Barbary Hoff równolegle, bez żadnych ideologicznej autocenzury ukazywała się w regularnej rubryce w „Trybunie Robotniczej” na Śląsku, mającej nakład o wiele większy. Gazetę drukowano w katowickiej drukarni w ciągle rosnącym dziennym nakładzie: luty 1945 – 6-8 tys. egz., marzec ok. 20 tys., maj 45 tys., sierpień 60 tys.
Nikt z proletariatu nie ubierał się, jak uczyła Hoff, nikt też nie rezygnował z codziennej porcji chamstwa na ulicy i w urzędach. W szkołach bito dzieci, a książek tych, co trzeba, nie było w księgarniach.
Wysepka krakowskich artystycznych intelektualistów mających swobodny dostęp do prasy zachodniej propagująca swój snobizm na rzecz żon partyjnej nomenklatury, wychowała je tak jak umiała. Teraz wnuki i wnuczki obsiadły pisma kolorowe i nie muszą już uczyć się dobrych manier, bo mają je z domu, „Przekrój” ich nauczył. Reszta, bez lukratywnych etatów zasiliła portale literackie celebrując skrzętnie nickomanię, portalowe specyficzne zachowanie i plagiat.
Ot, i tak zbieramy dzisiaj pokłosie szlachetnej ongiś misji.

Bo jak się wtedy za Gomułki stało w kolejce po śmietanę, to wcale nie znaczy, że ta śmietana była czymś wyjątkowym. A przecież można było po nią nie stać, by wzbogacać nią pomidorową.
Dietetycy udowodnili, że nie jest niezbędna.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , , | 13 komentarzy

Dziennik niemiecki (2)

16 października 2014, czwartek. Nie zbliżaliśmy się nawet do pokojowego kredensu w którym kusząco wstawiono orzeszki i napoje. Nawet baliśmy się użyć czajnika bezprzewodowego, by nie dopisano nam czegoś do rachunku.
Wyciągnęłam własny i zaparzyłam przywiezioną kawę.
– Kajtek zawsze ręczniki rzuca na podłogę, by obsługa wiedziała, które były używane – rzuciłam Markowi do łazienki wieszającego ręcznik na niklowanej rączce i starannie go jeszcze wygładzając. Zmiął więc go trochę, ale pozostawił na miejscu.
Smętnie popatrzyliśmy na rowery stojące na dziedzińcu hotelu. 12 Euro za dobę. Gdyby nie deszcz, na pewno byśmy je wypożyczyli.
Były Mur Berliński przekroczyliśmy metrem kierując się do KaDeWe. Palącą sprawą było kupienie miśków.
Miśki były marzeniem młodości nie zaspokojonym przez lata. Jeszcze w pierwszej klasie liceum Ewa Lasak, a może Jadzia Kaczmarek obiecała mnie i Dance Bonarskiej przynieść jednego miśkia… Siedziałyśmy z Danką w pierwszej ławce ze względu na mój krótki wzrok, bo w okularach wstydziłam się chodzić. A one siedziały na nami w sąsiednim rządzie i miały krewnych w NRF. Obiecały, ale długo nie przynosiły. I wreszcie przyniosły czerwonego, żelatynowego miśka który wyglądał, jakby już ktoś miał go w ustach. Dzielnie z Danką przekroiłyśmy go żyletką na pół i zjadły.
Niedosyt miśka przy tak śladowych ilościach odezwał się we mnie, jak urodziłam pierwsze dziecko i wiedziałam już, że i dla niego miśki będą niedostępne.
Granica z NRD już była otwarta, ale miśków w NRD nie było. Mary, która przenocowała nas w Berlinie na czas przymiarek i kupowania u okulisty na Unter den Linden szklanych soczewek kontaktowych miała wprawdzie miśki w ogromnych ilościach, o różnych kształtach i kolorach w szafce kuchennej, ale były przeznaczone dla jej synka Krystiana i nas nie poczęstowała. Mary kupowała je po drugiej stronie Muru jadąc specjalnie po nie tranzytem.
Tutaj w KaDeWe miśki były wsypane do szuflad na obrotowych stojakach w dużej obfitości gatunków kolorów i smaków.
Saure Bärchen mit Farbstoff – odnalazłam właśnie te. – Bitte bedienen Sie sich selbst – zachęcał napis i klasyczne, czerwone miśki nasypałam do celofanowej torebki. Podeszłam do kasy i zapłaciłam 2 euro.
Tłumy ludzi snuły się po wszystkich piętrach 64 schodami ruchomymi i 26 windami. Pewnie tak samo, jak sto lat temu, kiedy zaopatrywały się tutaj w luksusowe ciuchy i smakołyki sławy Europy i Ameryki.
Pewnie dużo się tutaj architektonicznie zmieniło od czasu wzniesienia pięciokondygnacyjnego budynku z szarego wapienia dla kupieckiej żydowskiej spółki rodzinnej Adolfa Jandorfa. Po nazistach niewiele podobno zostało z secesyjnych złoconych mozaik, ale szklana kopuła mieszcząca zimowy ogród na szóstym piętrze przechowuje jeszcze klimat fin de siècle mimo stolików bez obrusów do szybkiego wytarcia. Przestrzeń zalewa białe światło przeszklonego sufitu pociętego przęsłami oranżerii, a przez ogromne półkole okna widać panoramę Berlina i na horyzoncie majaczący enerdówek ze sterczącą iglicą.
Tu chyba stołuje się o tej porze cały Berlin, bez względu na majętność. Głodni oblegają zarówno stołówkowe ciągi z tackami, jak i wykwintne mini bary, gdzie kucharze noszą wysokie śnieżnobiałe czapki i przyrządzają potrawy na oczach, a ich ceny są bardzo wysokie. A my nie jesteśmy głodni. Mamy w plecaku polskie jedzenie, które starczy nam do zmroku.
Na dworze mży, kierujemy się w stronę placu Poczdamskiego. W Sony Center pod zaszklonym niebem nie pada. Konstrukcja mająca na celu pokrycie szkłem całego podwórka sąsiadujących wieżowców tak, by nie padało, trochę niepokoi, a jednak jest to najpiękniejsze miejsce w Berlinie. Zupełnie odmłodzona zamknięta przestrzeń niegdyś poryta gruzem, potem pusta, teraz wypełniona młodzieżą i kosmiczną muzyką elektroniczną dyskretnie sączącą się nie wiadomo skąd, raduje. Być może tylko Ufo może nas uratować i to białe, bijące zewsząd światło mistyki futurologicznej otulić i oddzielić od przeszłości. Bo już za rogiem oszklonego wieżowca jest dworzec kolejowy, na którym Mary jadąca po miśki do KadeWe nie mogła się zatrzymać. Upamiętnia to kilka ustawionych w szeregu płyt betonowych w kształcie litery L, czyli późniejszy pomysł architektoniczny Honeckera. Są pomalowane w nawiązaniu do East Side Gallery murale, ale opatrzone w tablice informacyjne dotyczące Muru.
Przesuwamy się jednak dalej, przekraczamy Hannah-Arendt-Straße i wchodzimy pomiędzy 2711 betonowe stele symbolizujące sarkofagi, trumny czy może zwyczajne płyty chodnikowe, o których tak ładnie pisał Marcel Proust, że otwierają pamięć. Holocaust Denkmal magazynuje pamięć kulturową ciężarem betonowych skrzynek, podobno w środku pustych, pokrytych szlachetną szarością nowoczesnych preparatów umożliwiających szybkie usuwanie działań sprayowców, dzięki temu jest to rzadka przestrzeń, której sprayowcy nie zaanektowali.
Turystyczne wycieczki rowerowe przywożą tu wiele rodzin z dziećmi. Ubrani w przeźroczyste peleryny połyskują między stelami. Odbijają się w mokrych prostopadłościanach, a ich głowy co i rusz wychylają się z lustrzanych powierzchni. Zróżnicowana wysokość bloków, labirynty pamięci i labirynty ścieżek, gdzie można chodzić tylko gęsiego albo chodzić po ich powierzchni przeskakując wolne przestrzenie, to mimo wszystko rozrywka, a nie celebra zmarłych.
W podziemiach tego abstrakcyjnego cmentarza trwają wystawy bardziej szczegółowo przedstawiające losy Żydów, ale my już pędzimy dalej.
Bramę Brandenburską zdobywamy, jakby powiedział Kisiel, pederastycznie, bo od tyłu. Kwadryga na szczycie repliki zredukowanego do propylejów Partenonu stoi do nas zadami koni, zwrócona triumfalnie na Unter den Linden. W czasie działań wojennych Brama była jak sito ostrzelana i zdruzgotana, a rydwan z końmi całkiem połamany. Rekonstruując, odjęto jej militarnego pruskiego orła i krzyż żelazny.
Nie mogłam opanować euforii wynikłej z faktu zdobycia. Że jestem po drugiej stronie Bramy. Miałam łzy w oczach.
Mary, która zaprowadziła nas wtedy, w połowie lat siedemdziesiątych, do Muzeum Pergamońskiego i starała się pokazać nam Berlin Wschodni jak najlepiej umiała, nie mogła umożliwić nam zobaczenia Bramy z bliska. Pamiętam ten mrożący widok pilnującego jej wojska. A przecież w całości Brama była po stronie NRD.
I teraz stoimy na tej monstrualnie długiej, ciągnącej się kilometrami od Charlottenburga do dawnego Adolf Hitler Platz trasie. W dali majaczy złota Siegessäule. Tędy miały maszerować parady wojska i przechodzić pod łukiem triumfalnym o 100 m wysokości. Całe szczęście dzisiaj to trasa Love Parade, która chociaż częściowo niweluje grozę. Chora wyobraźnia Alberta Speera i Adolfa Hitlera (podobno sam zaprojektował Halę Ludową na 180 tys. ludzi z największą na świecie kopułą wysokości 290 m) generujące w ubiegłym wieku mrożące krew w żyłach projekty Welthauptstadt Germanii, których dzisiaj nie powstydziłby się władca Korei Północnej, objęła też oś Północ-południe. Kierujemy się na północ w stronę widocznej już przeźroczystej kopuły Reichstagu. To powyżej niego miała stanąć gigantyczna Hala.
Niestety, nie udało nam sie internetowo zamówić wejścia do szklanej kopuły, nie było już miejsc. Nie widać jej już po bliższym podejściu pod gmach, który oglądamy ze wszystkich stron. Tłumy stojące przy specjalnie zbudowanym dla turystów pawilonie na placu, gdzie lądowali na motolotniach szczęśliwi uciekinierzy z NRD nagle znikają. Okazuje się że dzisiaj już nie będą nikogo wpuszczać, wywiesili ogłoszenie. Proszę po angielsku stojącego czarnoskórego dozorcy, by dał mi chociaż folder. Po chwili wraca i mówi, że już nie ma w języku angielskim, są… i wymienia polski. To stamtąd dowiadujemy się, że Christo i Jeanne-Claude owinęli Reichstag w lipcu 1995, a przecież kolaż tego projektu pamiętam jeszcze z 1971 roku. Dzięki folderowi orientujemy się w pięknie nowoczesnych budowli w łuku Szprewy. To „Wstęga Federacji” łączącej obie części podzielonego Berlina. Okazuje się, że wszystkie te olśniewające zabudowania z niklu i szkła, z ogromnym kolistym oknem, to jeden obiekt Paul-Löbe-Haus przez którego powierzchnię przebiegał Mur. Użytkuje go administracja Reichstagu w 1,7 tysięcy pokojach na 61.000 m² powierzchni. Widocznie jego przezroczystość elewacji ma wpływać na transparentność decyzji polityków.
Wracamy do Bramy, gdzie Marek robi mi zdjęcie po stronie byłej NRD. Oparłam się o kolumnę, by uwiecznić moją możliwość zbliżenia się do niej, a nawet dotknięcie.
Nie odnajduję miejsca, gdzie był gabinet optyka na Under den linden. Ani tych sklepów z kolejkami, których w końcu dla mojego niemowlęcia płci męskiej nie kupiłam, bo były za drogie. Mijamy wystawne wejście ulubionego serialu mojej mamy „Tajemnice Hotelu Adlon” i wsiadamy do autobusu, który zawozi nas na Alexanderplatz. W dzień wygląda inaczej, też tłumnie, ale ludzie spieszą się i przesiadają na stacjach kolejek. Sprzedawcy z kiełbaskami za 1 euro rozpostarli już parasole nad sobą i muszą oprócz przypiętego do pasa grilla taszczyć jeszcze parasol. Zeszliśmy też, by pojeździć, gdyż już nie było czasu na chodzenie. Wsiadamy do Ringbahn opasującej całe miasto i jeżdżącej w kółko dzięki likwidacji uniemożliwiającego to niegdyś Muru. Część NRD widoczna z kolejek nadziemnych wydaje się uboższa i zaniedbana, wysmarowana rysunkami w technice sprayu. Peryferie Berlina, jak każde peryferie wielkich metropolii pełne są składowisk materiałów budowlanych, baraków, hurtowni i wszelkich industrialnych śmieci. Co i rusz połyskiwała Sprewa, albo Łaba, albo Hawela, jak się w tym połapać… Na wodach Sprewy widoczna zewsząd rzeźba Jonathana Borofskiego „Molecule Man”. Składa się z trzech ludzi kłaniających się sobie, podziurawieni setkami otworów. Ma ta rzeźba 30 metrów wysokości, jest z aluminium i waży 46 ton. Tego samego rzeźbiarza pamiętam z „Man Hammering”, rzeźby stojącej przed Muzeum w Seattle. Tamten gigant był czarny, na dodatek kuł młotkiem nieustannie.
Wreszcie dojeżdżamy do Treptower Park. Las rowerów do pożyczenia widocznie z powodu złej pogody stoi u wejścia do parku, który na forach internetowych jest teraz głównym miejscem sprzedaży marihuany.
Jednak my, by dojść do celu, pytamy starszego mężczyznę o pomnik żołnierzy radzieckich. Bez słowa wskazuje nam drogę.
Po dwóch kilometrach wyłania się wreszcie łuk triumfalny z szarego granitu „Мемориал павшим советским воинам в Тиргартене” z bukwami i złoceniami: hołd dla żołnierzy “którzy zginęli za wolność i niepodległość ojczyzny socjalistycznej”. Niżej tabliczki głoszą, że nie wolno tu przebywać ani na rowerze, ani z psem, ani na deskorolce, ani z piłką.
Idziemy już mozolnie włócząc nogami aleją Puszkina tymi gigantycznymi przestrzeniami, jakby gigantomania wróciła jak gdyby nigdy nic z marzeń artystycznego duetu Speer-Hitler.
Aleja wiedzie do trzymetrowego posągu Matki Rosji, alegorii żalu po poległych synach Ojczyzny. Wokół brzozy. Zastanawia, w którym miejscu motolotniarze wystartowali, by przelecieć Mur Berliński i wylądować na placu przed Bundestagiem. Jeden czyn bohaterski rodzi drugi czyn. Tutaj akurat chodzi o 7 tysięcy, jeśli nie więcej, trupów młodych chłopców.
Zalega tu śmiertelna cisza, mimo, że powracają tłumne wycieczki do autobusów stojących przed łukiem Triumfalnym i nadchodzą nowe. Jednak cisza jest kamienna i naprawdę grobowa.
Dalej droga wznosi się na wzgórze i prowadzi wzdłuż centralnej osi do dwóch ogromnych flag z czerwonego granitu zwróconych ku sobie. Po lewej klęczy starszy, po prawej młody żołnierz w pełnym umundurowaniu i uzbrojony w pistolet maszynowy. W dole już jest prawdziwa, totalna i syntetyczna mogiła z traw i małych żywopłotów oznaczonych pięcioma kwadratami kamiennych płyt, każda z wieńcem laurowymi.
Szesnaście sarkofagów z białego marmuru stoi po obu stronach cmentarzyska. Płaskorzeźby ilustrują Wojnę Ojczyźnianą radzieckich narodów, niemiecki atak, zniszczenie i cierpienie w Związku Radzieckim, poświęcenie i wyrzeczenie narodu radzieckiego, wsparcie Armii, bohaterską Armię, heroiczną walkę wojska, zwycięstwo.
Na każdej antykwą wypisane słowa Józefa Stalina w języku rosyjskim na lewym (północnym) skrzydle oraz po niemiecku po prawej (południowej). Cześć sarkofagów ma rusztowania i trwają nieustające złocenia liter cytatów Stalina.
Na centralnym miejscu, na usypanym sztucznym wzgórzu-kopcu, po którym trzeba się wspiąć schodami by wejść do kapliczki gdzie leżą zawsze świeże goździki i Matka Rosja Boleściwa na ścianach płacze bizantyjskim łzami złoconej mozaiki. Nad nią, na cokole, rzeźba – 12 metrów wysokości i 70 ton. Przedstawia żołnierza, który nosi miecz i tuli ocalałe niemieckie dziecko. Swastykę depcze butami. Jest Zbawicielem.
Schodzę z kurhanu. Trzeba jeszcze wrócić.
W latach trzydziestych Hitler chciał przemienić Berlin na stolicę Świata, Germanię. W czterdziestych Stalin wmontował tutaj niezmiennie pieczołowicie pielęgnowany Pomnik na planie dawnego stadionu. W sześćdziesiątych Honecker podzielił miasto na 28 lat piekielnym Murem, którego eksploatacja kosztowała NRD miliard marek rocznie. A co było w latach pięćdziesiątych, gdy myśmy się urodzili?
Już zmrok i z trudem docieramy do parkingu przy hotelu, do samochodu, którego nikt nie ukradł i nie odholował.
Wracamy Karl Marks Strase, by jeszcze rzucić okiem na to socrealistyczne przedsięwzięcie. Tak, to powstało w latach pięćdziesiątych.

Zaszufladkowano do kategorii 2014, dziennik ciała | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , | 9 komentarzy

Egon Bondy „Szaman”(1976 samizdat)

Tytułowy Szaman jest postacią negatywną, mimo, że to alter ego autora. Bondy nie zamierza jednak tłumaczyć swojego bohatera, usprawiedliwiać, ani wybielać. Szaman jest totalnym szwarccharakterem dlatego, że musi takim być.
Nie wiadomo jednak, czy bycie Szamanem, co, jak dowiadujemy się z treści, stanowi lukratywną posadę we wspólnocie, jest pierwotnym wolnym wyborem, czy determinacją losu. Pozyskana na mocy przekazania arkanów sztuki szamańskiej po zmarłym Wielkim Szamanie poprzedniku zdaje się być upiorną schedą, jednak i tak wygraną w stosunku do losu pozostałych mieszkańców wioski.
Szaman niejednokrotnie marzy o odejściu z tego świata, mimo, że w inny nie wierzy i wie, że pozostanie po nim jedynie popiół marny. Jednak w filozoficznym wykładzie udzielonym umierającemu Kukułce, swojemu przybocznemu, pomagierowi we wszystkim, utwierdza się w przekonaniu, że prawdziwa duchowość ludzka pozostanie na zawsze. Po fizycznej śmierci ciała wesprze i wzbogaci duchowe krainy równoległe do krain istot żyjących.
Religijność Szamana na co dzień, w mobilizacji oporu wobec bezwzględnej arktycznej przyrody, zmieniających się pór roku i leczeniu chorób wierzącej w jego moc ludności jest świadomie cyniczna i świadczona jedynie z obowiązku zawodowego. Szaman się nie przemęcza, widowiskowy rytuał opanował perfekcyjnie i animuje go niemal automatycznie, jest jedną nogą w świecie Duchów, czy tego chce, czy nie. Zwierzenia czynione Wielkiej Agentce odnośnie pustelniczych medytacji są autentyczne i szczere. Szaman jest wbrew wszystkiemu cały czas wypełniony niepoznawalną duchowością, dzięki której skutecznie walczy o przetrwanie. Dręczy ona go i nadwyręża, jednak taka koegzystencja nadaje mu właśnie rysy człowieczeństwa wyższego, niż takie, jakie osiągnęło jego otoczenie.
Szaman jest w sile wieku, jednak starzeje się błyskawicznie, wydelikacony hedonistycznym trybem życia, na które już nie starcza we wsi środków. Skoki przez ogień, chodzenie na czworakach, obowiązkowe obsikiwanie akcesoriów magicznych czy nieustanne spożywanie muchomorów w celu zdobycia materii do spektakularnych wizji nadwyrężają jego zdrowie. Podobno na dodatek rzecz się dzieje na Syberii wśród bezwzględnej przyrody, wszelkie zwierzęta epoki przedlodowcowej jak mamuty są realne, jednak prześmiewczość realiów przed cywilizacyjnych polega na nieustanym puszczaniu oka do czytelnika, by trop zakwestionować. I tak Szaman wkłada mokasyny, w namiocie stoją posągi sportretowanych aktualnie rządzących komunistycznych władców, a wszelkie narzędzia pierwotnego człowieka jak oszczepy z drewna, czy noże z kości mamuta są koniecznością nędzy, a nie braku wynalazczości. Wszystko się ekologicznie i kulturowo degraduje, wioska nędzuje skutkiem niskiego poziomu życia, las nie zapewnia podstawowych potrzeb mieszkańców mimo intensywnych polowań uprawianych przez mężczyzn i zbieractwa roślin przez kobiety.
I na tę prymitywną egzystencję nakłada się zewnętrzna zwierzchność w postaci bliżej niezidentyfikowanego Wielkiego Naczelnika nosząca jednoznaczne znamiona członka komunistycznej Partii.
I jeśli Szaman uległ naturalnej deprawacji skutkiem wieloletniej egzystencji we wspólnocie górując nad nią inteligencją i ulęgając pokusie jej wykorzystania na rzecz łatwiejszego życia, to zewnętrzność władzy poraża deprawacją o wiele większą. Wielka Agentka – skrzydło wykonawcze Wielkiego Naczelnika nachodzi Szamana pod pretekstem kontroli wyłącznie w celu wyłudzenia perwersyjnych usług seksualnych, co Szamana, mającego dostęp seksualny do wszystkich kobiet we wsi, jedynie męczy i nuży. Nienasycenie władzy zwierzchniej pragnącej zbierać haracz w postaci kontyngentów skór i przedmiotów z kości mamuta jest tak duże, że ludność tubylcza wyniszcza się skutkiem braku środków do życia. Żebranina Szamana, polegająca na pozyskiwaniu alkoholu i jedzenia u Naczelnika starcza jedynie ledwo na zaopatrzenie jego i po nim resztek dla Kukułki.
Ten becketowski obraz nagiej, schematycznej egzystencji pierwotnej wzbogacony jest jednak barwnym monologiem wewnętrznym Szamana tłumaczącym pułapkę życiową w jaką wpędzeni zostali mieszkańcy wioski i sam Szaman przez Władzę zwierzchnią – pułapki bez wyjścia.
Zrozpaczony Szaman w końcowej partii powieści ucieka na lodowiec, gdzie doznając wizji wskutek zimna i głodu utwierdza się w postawie proroka, wizjonera i poety. Wraca przeżywszy metamorfozę zamieniony w Diabła, ale i z tym wyższym Duchem Urząd Bezpieczeństwa doskonale sobie poradzi. Kontrolując życie codzienne osady wprowadza drastyczne porządki złachmaniając nawet wcielonego w Szamana Diabła wymuszając na nim nie tylko wydanie buntowników, co już wcześniej niejednokrotnie robił, ale i wzmożenie rytualnych mordów w celach ofiarnych magicznego rytu.
Tak więc ówczesna władza Czechosłowacji, ukryta w tej drastycznej satyrze politycznej, jawi się jako coś o wiele gorszego niż okrucieństwo metafizycznych złych mocy.

„Szaman” to podobno jeden z najlepszych utworów Egona Bondego, szczęśliwie przywróconego polskiej kulturze dopiero po czterdziestu latach za sprawą wspaniałego spolszczenia Arkadiusza Wierzby.
Egon Bondy, paskudnik, jak piszą czeskie fora, zarówno dla władzy jak i dla opozycji, jeden z informatorów Ochrony Państwa (donosił w Státní bezpečnost (StB) już w akademiku w 1961 na swoich kolegów i brał za to pieniądze), przeszedł całą cierniową drogę permanentnego buntownika od stalinizmu w Czechosłowacji aż po bunt przeciwko kapitalizmowi i globalizacji naszych czasów. Był jednak cały czas przenikliwym filozofem.
W „Szamanie” Bondy zawarł krytykę kondycji ludzkiej zdominowanej stadnością łatwo ulegającą wszelkim zewnętrznym manipulacjom, oszustwom, które ją odczłowieczają. Obrzeża, na jakich egzystuje tytułowy Szaman to obrona wolności, a przede wszystkim indywidualności. Ale co ma zrobić wobec totalitaryzmu XX wieku?
Bondy gorzko odpowiada, że nie ma na niego mocnych.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , | 41 komentarzy

Zbigniew Sajnóg “List otwarty do Bartosza Paducha i Dariusza Dikti autorów filmu dokumentalnego pod tytułem „Totart, czyli odzyskiwanie rozumu”. Gdańsk, październik 2014”

Totart był ruchem literackim, artystycznym i w jakiejś mierze także politycznym.
Okoliczności.
Aby w ogóle rozpocząć rozmowę o Totarcie, trzeba przypomnieć okoliczności, w jakich zaistniał, a w szczególności kilkanaście kwestii o decydującym znaczeniu. Wymienię 10 z nich.
Kwestia życia w PRL –w tępym, brutalnym, nienormalnym systemie. Kwestia życia w niewoli (ideologicznej i narodowej) –jako synowie/córki narodu zgwałconego, uznanego za odpad genetyczny, poniżonego, zdradzonego, wyszydzanego. Kwestia masowej zagłady właściwej systemom totalitarnym XX wieku, a w związku z tym dramatycznych pytań o Boga, o człowieka, o cel i sens życia. Kwestia swoistej polskiej „tradycji” przelewania przez kolejne pokolenia krwi za ojczyznę. Kwestia stawania z kamieniami przeciwko czołgom. Kwestia morderstwa dokonanego na księdzu Jerzym Popiełuszko –czyli jawnego, otwartego postawienia sprawy: kto będzie się sprzeciwiał zostanie zamordowany. Kwestia głębokiej depresji i beznadziei –wynik stanu wojennego i wygaśnięcia „Solidarności” w połowie lat osiemdziesiątych. Kwestia dogłębnego poczucia marnowania, przetracania życia, „tracenia najlepszych lat”, poczucia, iż życie skończyło się, nim się zaczęło, więc kwestia bycia straconą generacją (stąd niezwykle mocno przyjął się w Polsce punk rock). Kwestia emigracji – i wszystko, co się z nią wiąże. Specyficzne przeżywanie perspektywy emigracji przez poetów, przez ludzi tworzących w słowie. Także dość szczególna kwestia emigracji do Niemiec –w kontekście zaszłości II wojny światowej –przystąpienia do Spannerów. Wreszcie kwestia katastrofy czarnobylskiej.
Poprzestaję na tym wyliczeniu, choć pominąłem w nim jeszcze kilka kwestii i to pierwszorzędnej wagi, o których uznałem, iż nie miejsce i nie pora jeszcze mówić –w tym filmie.
Aby przybliżyć, sprecyzować, co mam na myśli mówiąc
o stawaniu z kamieniami przeciwko czołgom.

Otóż po takim doświadczeniu przychodziła refleksja, że to szaleństwo, że to jest działanie na poziomie człowieka jaskiniowego. Bezsensowne wystawianie się –abstrakcyjne i bezowocne. Na ściśniętym, zdrewniałym gardle śpiewanie „Jeszcze Polska nie zginęła…”
Ale z tradycji przelewania krwi za ojczyznę jasno wynikał obowiązek –teraz my byliśmy tym pokoleniem. Nie stanięcie oznaczało zdradę i tchórzostwo.
Kamienie –brzdęk, brzdęk o pancerz polewaczki. Pędem rzucam się w tunel ale patrzę, czy chociaż farba się zarysowała…
Innym razem ktoś z butelką z benzyną zaczajony za rogiem. Dołączam się – ale oni wyszkoleni, mijając budynek patrzą, co się dzieje za węgłem –ostro hamują, płomień idzie po masce i pod spód. Obrotowe sikawy natychmiast go gaszą… Uciekamy jak chyba nigdy w życiu, szał –przez płot, przez boisko. Przecież mają broń.
I myślę, myślę potem –mamy ich palić żywcem?
Pewnego razu, gdy przegrodziliśmy naszą ulicę barykadą i z drugiej strony jakimś wyrwanym ogrodzeniem z łańcuchami, byle czym – jaka euforia, jaka zdumiewająca radość –wolność, kawałek wolności, nasz kawałek ulicy…
Myśleliśmy, owszem, a może należy walczyć z bronią w ręku? Z pistoletem-wykopkiem na miliony sowieckiej tłuszczy. Albo może –dobrą kuszę można zrobić z resora od małego fiata… Z kuszą na bomby atomowe.
Później myślałem –w tych czołgach przecież nasi rówieśnicy, tyle że z innych miast i z wiosek. Zapewne poszli służyć w armii z przekonaniem, że spełnią szlachetny obowiązek obrony ojczyzny, w razie gdyby znów ktoś chciał robić z nas mydło.
Rocznikowi, który czas „Solidarności” spędził w wojsku, a więc trzymany z dala od wydarzeń, przedłużono służbę, by użyć ich jako narzędzie stanu wojennego. Za niewykonanie rozkazu –sąd wojenny.
Załatwiano brudne sprawy szczując nas jednych na drugich.
Pozytywizm.
Napisałem niezły wiersz. Jak na utwór zaangażowany – całkiem fajny, w stylu norwidowski. Wiersz z zapytaniem, czy soczewka milicyjnej tarczy rzeczywiście aż tak odwraca obraz rzeczywistości? Podałem wiersz do podziemia, do druku. Nie wydrukowali.
Wprowadzając stan wojenny komuniści nawiązali do pozytywizmu. Zagonienie niewolników na miejsce –ubrali w idee pracy organicznej i pracy u podstaw. W gruncie rzeczy schemat, proste powtórzenie: robotnicy do łopat, studenci do nauki, pisarze do pióra. No.
Że akurat byłem po egzaminie z pozytywizmu –w lot wychwyciłem ich błąd! Bowiem pozytywiści uważali, że socjalizm będzie zgubą dla Polski. Napisałem piękny, prosty artykuł, w nim odpowiednie cytaty. Podałem do podziemia.
Odpowiedź zabrzmiała: „nie wydrukujemy –robotnik tego nie zrozumie.”
Miałem takie chwile –myślałem, że „polish jokes” wcale nie są boleśnie krzywdzące. Stwierdzają fakty.
I tak studiowałem.
W drodze na zajęcia uniwersyteckie przejeżdżałem obok miejsca, gdzie profesor Spanner robił mydło z ludzi. Jadąc na zajęcia i wracając z powrotem. Dwa razy dziennie. Wstęp i posłowie do zajęć z literatury.
Miasto –Masa –Masarnia.
Miasto –Masa –Masarnia, trawestacja manifestu Awangardy Krakowskiej –było hasłem pierwszej akcji Totartu. Zderzało optymistyczne pochwały racjonalności, ładu, konstrukcji, idei społeczeństwa jako dobrze zorganizowanego mechanizmu –z porażeniem jatką XX-wiecznych totalitaryzmów. Za anons tej akcji służyły gipsowe odlewy przedstawiające urwaną ludzką głowę, pomalowane na różowo, z błękitną barwą wypisanym zaproszeniem.
Istotne znaczenie dla „Masarni” miało nałożenie nieznośnego, niepojętego zredukowania człowieka do poziomu surowca przemysłowego –z bieżącym doświadczeniem stawania z kamieniami przeciwko czołgom i z wiszącym nad głowami zagrożeniem sowiecką interwencją. Człowiek poddany tym presjom miotał się między buntem, strachem i nieznośną niemożnością życia w takim stanie.
Szczególnie mocno przeżywałem kwestie Zagłady, metodycznego, rzeczowego, zracjonalizowanego mordu. To nie dawało mi spokoju, było czymś nie do pojęcia, często bywało tematem rozmów.
Nie można było w żaden sposób ułożyć w spójną całość tego, co mówiono nam o Bogu –że jest miłością i jest dobry –z tą niebywałą jatką, z tak ekstremalnym złem. Z tym, że coś takiego było w ogóle możliwe.
Te kwestie były dla „Masarni” kluczowe. Czytałem fragmenty z obozowej prozy Tadeusza Borowskiego i swoje wiersze związane z tematem Zagłady z tomu „12 sonetów równowagi”.
Tam też czytałem manifest o zaprzestaniu rozmnażania –objaw szaleństwa, desperacji i rozpaczy, skoro miłość wytwarza surowiec przemysłowy.
Nie wyobrażałem sobie życia w tym osaczeniu, w jakim byliśmy –i bez uzyskania odpowiedzi na pytanie: dlaczego?
Te Totartowe akcje były wyrastającymi z rozpaczy aktami desperacji przeradzającej się w bezsilne szyderstwo.
Bez odpowiedzi niejako wszystko się rozpadało, nie dało utrzymać –zasady, prawa, przykazania… Przemysłowy surowcu –nie desperuj! Żyj poczciwie!
„Masarnia” była zatem wyrazem życia w dygocie oczekiwania na swoją kolej, na niechybne zmielenie.
Pamiętam, pewnej Wielkanocy byłem na spacerze w oliwskim zoo. W jednym z terrariów spokojnie spał zwinięty wielki pyton. Pracownicy, jako że mieli wolne, zostawili mu na zaś kilka białych myszy. Pyton lubi zapolować, i lubi świeże… Jedna z myszek, mokra od potu, dygotała skulona za kamykiem. Doznałem bezgłośnego szału – chciałem porwać jakiś sprzęt, rozbić to terrarium, zatłuc tego gada. Chciałem dorwać i bić po mordach ludzi, którzy stworzyli tę sytuację.
Później pomyślałem – co ten gad winien?
Jak wtedy myślałem.
Rozlały się totarty. Ludzie przychodzili i rzucali na stos swój ból, próbowali zapełnić żrącą pustkę, ugasić pragnienie, wyratować swoje kruche wnętrza. Gdy dziś spróbowałem się wczuć, przedstawić jakie to było –napisałem tak:
Całą tę kulturę, która przecież nie uchroniła ludzkości, całą tę zatem z założenia wątpliwą wartość, te wszystkie przez ludzkość ustalone wzniosłości, wypracowane konstrukcje, te bezsilne formy –przejrzymy, przenicujemy. Bez kompleksów i bez krygowania się. Jeśli bowiem jest odpowiedź –to trzeba ją znaleźć, nie będziemy ryzykować jej utraty dla zachowania bon tonu. I to nie jest z ideologii –ale bo nie można wytrzymać. A jeśli –być może –rozum tego nie ogarnia, albo nie jest w stanie ogarnąć, rzućmy się mimo niego, na oślep, może gdzieś tę odpowiedź przychwycimy, może rzeczywistość odegnie się, odchyli i może –ukaże się. Na skraj zguby –z niezgody na zgubę.
Albo tak:
Sprowadzeni do poziomu zerowego – niewolników z wydzielanymi racjami pokarmu, sprowadzeni do dna –z tego, co na dnie uklecimy swoją wielkość (często artyści miewają problemy z ego). Uklecimy ze szmat i patyków, z papieru i z tego, co znajdziemy po drodze…
Albo tak:
Z nienawiści do tych nauk pobieranych w sowieckich szkołach, do tego ich tembru, do tego pouczania przez tępaków i gnidy – silnych siłą stojących za nimi morderców. Nigdzie żywej myśli.
Czuję się w bardzo niezręcznej sytuacji – jakbym stawał w obronie tej przeszłości. Ale nie chcę tego. Odciąłem się i przez 20 lat o tym milczałem.
Więc zastrzegam, że opisuję tamto myślenie, tamte wrażenia, uczucia –w doświadczeniu osaczenia, uwięzienia w sytuacji bez wyjścia. I bez odpowiedzi. Objaśnianie tamtej sytuacji i tamtych w niej myśli, działań –nie jest ich pochwałą, ani obroną. Zawsze trzeba ufać Bogu, zawsze trzeba szukać ratunku u Boga.
Od tysięcy lat uczy nas król Salomon:
„W dniu dobrym korzystaj z dobra
lecz w dniu złym zważ:
również ten uczynił Bóg tak samo
Jak tamten (…)”
(7, 14)
1989.
Żyliśmy aktywnie, zjeździliśmy Polskę wzdłuż i wszerz. Spotykaliśmy wielu ludzi. Mieszkając w Gdańsku wiele wydarzeń widzieliśmy z bliska. Po roku 1989 stopniowo, acz szybko przekonywaliśmy się o prawdziwym charakterze następujących zmian.
Oto dwa epigramy z tomu pod tytułem „Parnas zimowy”.
* * *
Mazowiecki w średniowieczu sprowadził krzyżaków
dziś sprowadza niemiecki kapitał.
Pomódl się Polaku.
Rapallo.
To już po Rapallo
bawcie się chłopczęta,
po berku najważniejsza gra jest
w prezydenta.
(w roku 1990)
W rozmowie w redakcji „Tygodnika Literackiego”, wiosną 1991 roku, wypowiedziałem się tak:
“Robert Tekieli: – Niby jest OK – kto ma pieniądze, ma informację, jest najsprawniejszy. Ale u nas to nie jest efekt wolnej gry o te pieniądze, tylko zaszłości historycznej: swego czasu to komuniści ukradli pieniądze społeczeństwu. Ponadto brak “tkanki społecznej”, nie ma silnych stowarzyszeń, ba, tradycji stowarzyszeń. Ludzie nie wiedzą w jaki sposób można oddziaływać na państwo. Będzie niewesoło, jeżeli nie powstanie w tym kraju ruch, który będzie za pomocą metod “okołosystemowych” takich jak referenda, przeciwdziałać najdrastyczniejszym ograniczeniom wolności. (…)
Janusz P. Waluszko: –Jest jeden jedyny przypadek referendum, którego w dodatku nikt poważnie nie potraktował, mimo zdecydowanej woli społeczeństwa –myślę tu o Żarnowcu. I jak tu mówić o demokracji. Jeżeli forma referendum nie jest traktowana poważnie, to ludzie mają już tylko jedno wyjście –bomby. Czy o to chodzi? To jest przecież nonsens. Czy oni mają się zorganizować w armię zbrojną, która pokona armię zbrojną tego państwa…
Zbigniew Sajnóg: – Ale Jany, nie mów tak, bo zaraz powiedzą, że to my chcemy wieszać. Kiedy uprzedzamy o zagrożeniach nikt nam nie wierzy.(…)

Efektem tego wszystkiego, o czym mówiliśmy dotąd jest to, że ludzie w wieku aktywnym przebywają w “stanie wyjeżdżam”. (…) Ci ludzie, którzy decydują dziś o tych wszystkich sprawach w tym kraju, doprowadzają do tego, że w pewnym momencie przyjdzie taki dzień, kiedy już po prostu reszta powie: “do widzenia, mamy was gdzieś”.
Janusz P. Waluszko: – Przecież oni już to mówią.
Zbigniew Sajnóg: – Tak, ale powiedzą to aktywnie, być może zdarzy się tak, jak się zdarzyło w Rzymie starożytnym, kiedy plebs rzymski sobie po prostu wyszedł z miasta. Słuchajcie, to jest paranoja! Spełniło się największe marzenie, ten orzeł w koronie, absolutna wolność… a człowieka już to nie obchodzi.
Społeczeństwo się rozwarstwiło. Jedni wyjechali, wśród pozostałych są trzy podgrupy: ci, którzy kręcą tym układem, ci którzy są kręceni czyli tak czy inaczej w nim uczestniczą i ci, którzy zalegli. I nimi nawet już się nie da kręcić. Do tej pory istniała tylko opozycja tych, którzy wyjechali i tych, którzy pozostali. Teraz pojawił się trzeci stan, to są ludzie z grupy “wyjeżdżam”, ludzie którzy zrezygnowali ze wszystkiego tutaj i bardziej lub mniej konkretnie, przeważnie jednak mniej, projektują swój wyjazd. I mówią: ja za dwa lata wyjeżdżam do Australii.
To nie jest nawet emigracja wewnętrzna. To jest stan permanentnego wyjazdu. Niemożność pozostania, niemożność wyjazdu. Ja osobiście też przebywam w “stanie wyjeżdżam”. Taka jest prawda.
Ci ludzie żyją tutaj i jednocześnie ich tutaj nie ma. Oni mówią tak –”robicie wybory, a co z waszymi wyborami. Jak tam wam reforma idzie?” Był taki eksperyment psychologiczny: dwie małpki zamykano w klatce i rażono prądem. Jedna małpka miała do dyspozycji przycisk, który pozwalał odłączyć prąd. Druga nie miała tego przycisku. Po trzech miesiącach ta, która miała przycisk zmarła, a tamta żyła dalej. Tak to się kończy, jak się komuś stworzy pozory wpływu na sytuację.”
[Ariergarda narodowej kultury. Waldemar Gasper, Robert Tekieli, Janusz P. Waluszko, Paweł Konnak, Zbigniew Sajnóg. Tygodnik literacki. 5 –12 maja 1991.]

W tamtym czasie mawiałem –„to nie jest wolność, to jest rozwolnienie”. I aczkolwiek forma tego stwierdzenia była gruba, stał za nią wstrząs uświadomienia, że oto jest strasznie, że żadnej szlachetności nie będzie.
Autorami pojęcia stan wyjeżdżam byli Andrzej Awsiej, Joanna Kabala i Maciej Ruciński. Andrzej Awsiej polityczne wojny tamtego czasu nazywał walkami potworów(należy to odnieść do filmów o Godzillach, Hedorach i innych tego rodzaju).
Sekta.
Wyjaśniałem Ci, Bartoszu, że nie czuję się jeszcze gotowy, by mówić o tych wydarzeniach. Rozumiałem, że film ma być o Totarcie i umówiliśmy się przecież, że wezmę w nim udział, aby opowiedzieć o sprawach wymagających naprostowania i wyjaśnienia.
Mój wyjazd do Majdanu Kozłowieckiego, przyłączenie się do tamtejszej wspólnoty, miały przede wszystkim przyczyny duchowe. Nie uczyniłbym tego z powodu diagnozy sytuacji politycznej. Ale w tamtym czasie, w latach 1990-1993 ewidentnie widziałem perspektywę długiej samotności –póki ludzie nie zorientują się o prawdziwym charakterze zmian 1989 roku.
Napisałem tu o wspólnocie w Majdanie Kozłowieckim, bowiem wtedy w moich oczach miała taki charakter, jej „drugie dno” ukazywało się powoli, stopniowo i znacznie później. Wcześniej wyglądało to wielce szlachetnie.
Tłumaczyłem, że nie chcę rozmawiać o sprawach sekty, że nie jestem jeszcze do tego gotowy, że to ogromny i trudny temat. Ale autorzy filmu uznali, że opowiedzą o tym na podstawie jakiegoś „ekspresu reporterów”… To skrajna nieodpowiedzialność.
Nie rozpoznali manipulacji Bogdana Kacmajora. Zacytowali moją wypowiedź przedstawiając ją w filmie jako pozytywny przykład wyboru –jako przeciwieństwo drogi moich przyjaciół, którzy zanurzyli się w szołbiznes. Ale dla ludzi znających Pismo będzie czytelne, że mijam się z Prawdą, że jestem w uwiedzeniu. To Bóg leczy, nie człowiek. Więc, niestety, jak można było łatwo przewidzieć –tu konstrukcja filmu się załamuje. Obrazem wyboru przeciwstawnego do drogi szołbiznesu, byłaby moja współczesna wypowiedź w filmie –ale tej możliwości mnie pozbawiono.
Jedyne, co w tej sekwencji filmu jest ciekawe, to wypowiedź lubartowskiego policjanta –patrzącego z zewnątrz świadka wydarzeń. Jeśli już –na tym, należało poprzestać, a sceny z Bogdanem Kacmajorem i ze mną należałoby usunąć, albo opatrzyć należytym komentarzem. Ale aby był rzeczywiście wyjaśnieniem –trzeba długiego filmu… To nie są kwestie do załatwienia za pomocą trzech ujęć.
W filmie formułowana jest teza o linii „rozwojowej” od działań Totartu do sekty – jako ich konsekwencji. Ale ja poznałem Bogdana Kacmajora dużo wcześniej, w roku 1985. Prosiłem – nie podejmujmy w tym filmie kwestii sekty. Należało posłuchać.
W filmie…
W filmie opis okoliczności prowadzących do zaistnienia Totartu sprowadzony został do pokazania generała ogłaszającego wprowadzenie stanu wojennego, migawek z demonstracji i bieda-sklepów. Oraz do słów Ryszarda Tymańskiego o wyrzygiwaniu peerelu. To są obrazy znane, zgrane. Stwierdzenie Ryszarda Tymańskiego prawdziwe, ale wszystko to bardzo ogólnikowe, nie docierające do istoty sprawy, nie ukazujące tego wieloaspektowego osaczenia. Niestety, tu decyzja o odebraniu mi głosu i, mimo mojego przypominania –pominięcie w ogóle kwestii profesora Spannera (jako nie pasującej do kompozycji!) oraz w ogóle decyzja o
oparciu się na archiwalnych obrazach – zamiast na porządkujących i nazywających wypowiedziach bohaterów –uczyniły z filmu rodzaj fantazji reżyserskiej.
Archiwalnymi obrazami nie opowie się tej historii. Raz – dlatego, że nie są reprezentatywne, bowiem filmy, zdjęcia powstawały, gdy akurat trafiał się sprzęt. To były zupełnie inne czasy i inne okoliczności! A dwa, że dla historii tej kluczowe są przeżycia i myślenie bohaterów. Zanegowania człowieczeństwa nie opowie się inaczej niż przez rozmowę –na ten temat nie ma zdjęć.
Podkreślam, nie chodzi tu o filozoficzną kwestię obiektywizmu w filmie dokumentalnym, ale o pomijanie tego, co dla przedstawianego zjawiska jest kluczowe – z uwagi na wyobrażenie reżysera o kompozycji, czy na, powiedzmy oględnie, pewne pozafilmowe okoliczności.
Godło.
Na obraz Totartu nałożone są pewne klisze, pewne mity – niektóre współcześnie, z upodobaniem podtrzymywane przez dawnych uczestników. Taką jest kwestia mazania się ekskrementami (nie miało to miejsca).
W filmie zaakcentowana jest sprawa godła. Wymaga to wyjaśnienia, bowiem ten problem stworzył współcześnie Ryszard Tymański. Napisał piosenkę pod wiadomym tytułem i wystąpił z nią na barykadzie Krytyki Politycznej –niejako przeciwko demonstrującym patriotom. Wytworzył zatem problem, który anachronicznie i niezgodnie z prawdą nakłada na działania sprzed blisko 30 lat.
W działaniach Totartu miało miejsce wiele różnych incydentów, ale jak starałem się to wyjaśnić w niniejszym liście –nie miały one ideologicznego charakteru. Były zmaganiem się ze swoim bólem, były szarpaniem się z usidleniem, osaczeniem.
Jak zrozumieć tamten dawny incydent, na przykład nie mając w pamięci sytuacji stawania z kamieniem w ręku przeciw czołgom z orłami na burtach. Gdy oto mieliśmy śpiewając „Jeszcze Polska nie zginęła…” rzucać się na czołgi –a ich załogi ze śpiewem „Jeszcze Polska nie zginęła…” miały nas przejeżdżać.
To bohaterstwo czy psychiatryk?
Ale nie musiało być nawet tak, to bowiem jest już pewna opowieść. Mógł być ów dawny incydent jakimś porywem, czymś, co w tamtych okolicznościach miało zupełnie inny charakter i wymiar.
(Cały czas podkreślam, że nie bronię, nie pochwalam i nie usprawiedliwiam tamtych wydarzeń! Podkreślam, że jak ponad 20 lat temu odżegnałem się od tamtej działalności, tak w tej decyzji trwam.)
Wylewanie bólu, miotanie się w tamtej sytuacji łatwo utożsamić z dzisiejszym lewactwem i z toczoną dzisiaj ideologiczną wojną. Ale takie utożsamienie jest nieprawdą i anachronizmem.
Natomiast aranżowanie takiej sytuacji dzisiaj, rozwodzenie się nad tym, ożywianie tego, demonstrowanie – jest jątrzeniem i zadawaniem bólu. Jest wulgarne i brudne. To jest właśnie, zamiast dojrzałej rozmowy – zadawanie bólu, prowokowanie, pobudzanie do wściekłości, do zaślepienia, skrajnie niebezpieczne antagonizowanie. To jest nieodpowiedzialne. A zapytam też –gdzie jest współczucie? Gdzie jest mądrość? Gdzie – uleczenie? No właśnie.
Tak około pięćdziesiątki ta zdolność do dojrzałej rozmowy powinna się już pojawić, bo jeśli nie teraz, to kiedy?
Sprawa godła w tym filmie jest anachronizmem przypinanym do uczestników Totartu. Autorzy filmu lokują nas wszystkich dokładnie tam, skąd miałem nadzieję, swoim wystąpieniem w tym filmie nas wyciągnąć.
Tych scen z godłem, tych narracji o fekaliach – w ogóle w tym filmie nie powinno być, jeśli miałby to być film właśnie prawdziwy i wyjaśniający. Bo nieraz się zdarzy, że ktoś ma szpetny pryszcz na twarzy, ale robienie zdjęcia ukazującego wyłącznie ten pryszcz – nie jest przedstawieniem tego człowieka.
Skupianie się na tych kwestiach, rozdymanie ich w celu wytworzenia „komercyjnej, skandalicznej aury” na sposób właściwy mediom niszczącym człowieka (tabloidyzacja, manipulacja polityczna, wojna ideologiczna) – jest skłamaniem tego filmu. Przeinacza dramat człowieczeństwa, dramat osaczonych ludzi dobijających się prawdy – w ideologiczne jątrzenie, w rozdzieranie i niecenie wojny! To przeakcentowanie filmu jest tworzeniem nieprawdziwego obrazu, ale i aktem zdrady.
Film w tym kształcie wpisuje się w dzisiejszy spór ideologiczny i – co podkreślam – dawnych uczestników Totartu lokuje en bloc w tym sporze i to po stronie, która jest w całkowitej sprzeczności z poglądami wielu spośród z nich. Czyni się tak wbrew ich woli i budzi to ich jakże słuszny sprzeciw. Wielu ludziom sprawia to ból.
W programie festiwalu „All about freedom”, publikowanym na internetowej stronie Europejskiego Centrum Solidarności, informacja o filmie zilustrowana jest właśnie zdjęciem przedstawiającym symulowanie przez Ryszarda Tymańskiego kopulacji z godłem.
Pytam –panie Bartoszu – jak to się ma do pańskich zapewnień, że moje warunki przystąpienia do udziału w tym filmie zostaną spełnione? Że będę miał możliwość wyjaśnienia tych kwestii i zdjęcia z Totartu odium grupy lewackiej i grupy „ludzi normalnych inaczej” – jak to przeczytałem w jednym z komentarzy? Mało tego, dzieje się zupełnie odwrotnie, bowiem moja współczesna obecność w filmie, z jednoczesnym odebraniem mi możliwości wypowiedzenia się w tych kwestiach – ten przedstawiony obraz zatwierdza. To jest jakobym potwierdzał, że tak właśnie było, że takie to było.
Chcę jeszcze podkreślić, że zbliżenie niektórych z uczestników Totartu do anarchizmu wiązało się raczej z niezgodą na ten świat. Zresztą dlatego, gdy Sieć Wymiany Pozytywnej przekształcała się w Federację Anarchistyczną, a więc sformalizowany byt ideologiczny – wycofaliśmy swój akces.
Postawy, wybory.
„Totart, czyli odzyskiwanie rozumu” miał być w założeniu autorów filmem o wyborach. O postawach.
Człowiek rozpoznaje rzeczywistość – podejmuje decyzje i rusza w tę, czy inną stronę. Zamierzając mówić o postawach i wyborach w naszym środowisku należałoby przypatrzeć się latom 1989 -1993. Wtedy pojawiły się symptomy rozejścia.
Była grupa utalentowanych, wrażliwych ludzi, którzy w warunkach dotkliwie przeżywanej niewoli i osaczenia próbowali żyć, tworzyć, znaleźć swoje miejsce, swoją drogę. Znaleźć odpowiedź.
I gdy przychodzi czas zmian – ci marginalizowani obszarpańcy szybko formułują diagnozy, które –niczym rozpisane w grafiku – stają się w ciągu następującego ćwierćwiecza!
Filmowiec dokumentalista taką okazję powinien chwycić w lot, prawda? Znakomity zwornik konstrukcyjny, dynamizm, ładunek uczuć i – wyjście do uniwersalnej refleksji! To dopiero byłby film o postawach, to dopiero możliwość wyrazistego, głębokiego pokazania problemu wyborów – śledzone na
żywej historii, na tle wydarzeń o światowym, historycznym wymiarze!
Pokazanie Pawła Konnaka odbierającego Krzyż Solidarności bez uprzedniego zacytowania choćby kilku zdań z redakcyjnej rozmowy w „Tygodniku literackim”, w roku 1991, bez uprzedniego zacytowania epigramów –właśnie odbiera filmowi temat postaw, a w każdym razie odbiera możliwość sensownej refleksji na ten temat. Ale też przyczynek do głębokiej refleksji o Polsce.
Wątek owych diagnoz, owego rozpoznawania sytuacji po 1989 roku, został z tego filmu skrupulatnie wyrugowany. Powoduje to też zubożenie wątków osobistych, w tym mojego. Dokonywane wybory tracą swoją wyrazistość, dramatyzm i głębię. To jest psucie sobie filmu. To jest tunelowanie materiału – jak można się domyślać, dokonywane z jakichś powodów, bo przecież nie z braku umiejętności.
Kilkakrotnie zwracałem uwagę na kwestię tych diagnoz, sugerowałem sposób ich wprowadzenia do filmu.
Także kwestia „z kamieniem na czołgi”, kwestia Spannera, czy niezależna działalność wydawnicza –powinny się znaleźć w dokumencie podejmującym kwestie postaw i wyborów.
Słysząc, iż „Totart, czyli odzyskiwanie rozumu” ma być filmem o wyborach, zachęcałem do przedstawienia w nim działalności Roberta Jurkowskiego, dawnego uczestnika Totartu, który od roku 2005 ratuje dzieci z Dolnego Miasta w Gdańsku. Prowadzi dla nich zajęcia plastyczne, edukacyjne, a gdy zauważył, że przychodzą głodne – dożywiał je za własne pieniądze i z pomocą pozyskanych sponsorów.
Słowo ratuje może brzmieć tu komuś za mocno, ale ratowaniem jest nie tylko wyłowienie tonącego z wody, także pokazywanie młodym ludziom wzrastającym w podświecie –światów innych, budzenie wyobraźni, nadziei, wyciąganie z kolein.
Bardzo ciekawa w tym kontekście była również berlińska działalność Wojciecha Stamma (Lopez Mausere) i Leszka Oświęcimskiego, którzy ogrywając koszmarny, stereotypowy wizerunek Polaków w Niemczech, założyli Klub Polskich Nieudaczników, w ten inteligentny i dowcipny sposób właśnie zdobywając sympatię i przyczyniając się do zmiany owego stereotypu. Klub zdobył znaczną popularność, prezentowana była w nim polska sztuka.
Dobrze byłoby także pokazać postawę Antoniego Kozłowskiego, naszego wielkiego przyjaciela. W czasie stanu wojennego, obligowany rodzinną tradycją, mimo iż był inwalidą, brał czynny udział w demonstracjach. Został bardzo dotkliwie pobity, stracił widzenie w jednym oku. Zatrzymanemu razem z nim przyjacielowi przykładano do głowy pistolet grożąc śmiercią. Jawnie, na ulicy w centrum Gdańska! I dziś Antoni, choć mógłby jakoś umościć się w rzeczywistości, nie robi tego. Za swoją postawę płaci zesłaniem do socjalnego mieszkania w peryferyjnej dzielnicy z ograniczonym dostępem do komunikacji. Na drugim piętrze, w bloku bez windy. Niech tam siedzi, prawda? Po co ma się szwendać taki po mieście?
Rozumiem, że są te kwestie mało filmowe. Zajmowanie się przez lata biednymi dziećmi nie jest filmowo atrakcyjne. W porównaniu do spółkowania z godłem – to nuda.
W filmie zaznaczony jest fakt zorganizowania Kongresu Wydawnictw Pojedynczych. Widzimy ładny zabawny obraz ludzi trzymających się za ręce…
Wydawnictwa pojedyncze, bibliofilskie, unikatowe wydania, art booki – to osobna dziedzina edytorstwa, całą dziedzina sztuki. Ale w warunkach peerelu podążanie w tę stronę miało też inny sens –w świecie szarym (budynki administracji państwowej, mosty etc., malowano na szaro, żeby wraży najeźdźca miał trudność w trafieniu w nie rakietą), w świecie masowym i cenzurowanym –robienie wydawnictw pięknych, ślicznych, unikatowych, było także: postawą. Wydajemy nie samizdaty tłuste od farby robionej z pasty do butów, ale książki – zjawiska.
Wobec wydarzeń roku 1989 i lat następnych, owa pojedynczość nabrała innej barwy. To idea i obraz wyosobienia (nie mylić z wyobcowaniem) – poza łajdactwo. Mówi o wrażliwości, o zajmowaniu swojego miejsca. To też wybór i postawa, choć może trochę pod przymusem.
Współcześnie ten wątek powraca – wątek pojedynczości. Marcin Świetlicki wydał tom poezji zatytułowany „Jeden”. Tom nominowany do nagrody Nike, a autor odcina się od tego, jest demonstracyjnie nieobecny na owej gali.
W jednym z wierszy opisuje samotne trwanie w ciemnym mieszkaniu. „Kto pierwszy wchodzi –zapala światło”.
Ale – mówię tu o wspomnianych sytuacjach wyboru, o postawach w środowisku Totartu –czy w ogóle którykolwiek z tych wyborów był dobry? Bo –co jest sensem i życiem człowieka? A czyż nie w tę drogę wybrała się ta grupa młodych ludzi, w połowie lat osiemdziesiątych XX wieku? Czy nie w poszukiwanie owego celu i sensu? Czyż nie rzucili się wpław, by osiągnąć tę ziemię? Ten ląd? Rozdzieliły ich fale, pociągnęły prądy. Czy film ten nie powinien podążyć w tę stronę? Obejrzeć nas wszystkich delikatnie, uważnie –bez cięć, bez szybkich werdyktów? Może mógłby to być ważny film.
Gdyby.
Gdybym miał wskazać wewnątrz samego filmu kierunek w jakim powinna zmierzać jego naprawa, wskazałbym na wypowiedzi Joanny, Andrzeja, Wojtka, Tymona (gdy mówi do rzeczy). Zaznaczam, że nie jest to wartościowanie, chociaż rzeczywiście wypowiedzi Joanny, Andrzeja są nazywające, klarowne, wyraziste. Uważam, że film zbudowany na takich obszernych wypowiedziach, do których zilustrowania używane byłyby materiały archiwalne, byłby filmem o, wiele, ale to o wiele lepszym. Powinien nazywać, krytycznie porządkować, wyjaśniać. Nie powinien epatować, ranić i odstręczać –bluzgami, dołem fizjologicznym, różdżkarstwem etc. – to jest poziom mediów nastawionych na niszczenie człowieka.
Przywołane przeze mnie diagnozy z lat 1989 –1993 pokazałbym tak: epigram zaczynający się od słów „Mazowiecki w średniowieczu…”– data powstania (1990) i obraz z tamtego czasu – przebitka –współczesność, rządy „opcji niemieckiej”; epigram pod tytułem „Rapallo”– data powstania (1990) i obraz z ówczesnej kampanii przed wyborami prezydenckimi –przebitka –Jarosław Kaczyński mówiący o kondominium (2011); cytat z wypowiedzi w rozmowie w redakcji „Tygodnika literackiego” (1991) –przebitka –współczesność, miliony Polaków wyemigrowały, emigracja wewnętrzna (na przykład w ostatnich wyborach do Parlamenty Europejskiego nie wzięło udziału ponad 70% uprawnionych do głosowania), ponad 6 tysięcy ludzi rocznie popełnia w Polsce samobójstwa.
Takie pokazanie tej kwestii otworzyłoby też możliwość wyrazistego pokazania manipulacji mediów, ale i nędznego poziomu na jakim się poruszają. Gdy bowiem „informowały o mojej śmierci” – pisały o skandaliście, który popełnił samobójstwo. Definiowały mnie psychiatrycznie. Ha, no właśnie – te gazety nie mogły napisać na przykład tak: samobójstwo popełnił autor trafnych prognoz dotyczących Polski –prawda?
Definiowanie psychiatryczne, czy sprowadzanie do kategorii skandalu – zwalniają z obowiązku analizy i rozumienia, a przecież taka powinna być rola mediów. Twierdzi się, iż taką właśnie rolę spełniają. Byłaby zatem sposobność, by o tych kwestiach powiedzieć na wyrazistym przykładzie.
Pisząc o „samobójstwie skandalisty” mieli ulubioną sensacyjną karmę – paliwo dla swoich mediów, a jednocześnie rozbrajali możliwe niewygodne rozważania.
I zauważmy –ten film podejmuje to działanie! Wpisuje się w nie. Autorzy filmu o owych diagnozach milczą. Pozostaje obraz, iż w latach 1989 –1993 niezrozumiale leżałem. Towarzyszą temu psychoanalityczne interpretacje moich przyjaciół.
Przedstawienie owych diagnoz, spowodowałoby też uwyraźnienie kwestii postaw i wyborów –bo przyjaciele moi współpracowali z mediami, które pisały o „śmierci skandalisty”. Pracowali w nich.
Zaznaczam, że nie mam do nikogo z nich żalu, czy urazy.
Napiszę tak: jeśli nie mówicie panowie o tych sprawach w filmie, mimo iż ściąga to wasze dzieło o ileś poziomów w dół –to co jest przyczyną takiej decyzji? Gdy już sobie odpowiecie –pytanie następne: czyż zatem nie powinniście właśnie tamtym sytuacjom, sprzed 25 lat, przyjrzeć się w tym filmie? Panie Dariuszu, pouczał mnie pan o obowiązkach wobec ojczyzny…
Teaser.
Niedawno obejrzałem teaser tego filmu i to, co zobaczyłem wstrząsnęło mną. I, przyznam, poruszyło mnie ku napisaniu tego listu. Teaser jest prymitywny, wulgarny, nastawiony na oddziałanie komercyjne w najgorszej tabloidalnej wersji.
Gruby bon mot, którym dwadzieścia kilka lat temu spuentowałem przemiany roku 1989, doświadczając na sobie ich prawdziwego oblicza –tu, w tym teaserze został przeinaczony i przylepiony do nas, jako łatka, jako deprecjonująca etykieta –„Totart, czyli odzyskiwanie rozumu –wolność, czy rozwolnienie”?
Komentarze.
Pod tym teaserem znalazłem takie, między innymi, komentarze:
„Ten cały totart to ja bym porównał do uszkodzonego rynsztoka, z którego wszystko wylewa się ma ludzi.”
„To ECS takie głupoty sponsoruje? Miał się zajmować „Solidarnością”, a teraz nawet takich tam (…) normalnych inaczej promuje?”
„Franek dawaj no tu kaftany bezpieczeństwa”.
„Karać, karać i jeszcze raz karać”.

„Totart (…) pseudoartystyczny bełkot podciągnięty do rangi sztuki. Jakie idee czy wartości formalne z tego szajsu są podnoszone dzisiaj w działaniach artystycznych? Oprócz tego, że „były jaja”. Żenada.”
„Towarzystwo płycizna wzajemnej adoracji.”
Jaką odpowiedź otrzymają autorzy tych komentarzy, czego dowiedzą się z tego filmu?

Zakończenie.
Podjąłem decyzję o wystąpieniu w filmie „Totart, czyli odzyskiwanie rozumu”, mając świadomość, że bez względu na moją postawę film ten i tak powstanie. Uznałem, że lepiej będzie zatem wziąć w nim udział, wyjaśnić, naprostować kwestie, które tego wymagają. Szczególniej w obliczu współczesnych głośnych wyborów i działalności niektórych spośród dawnych uczestników Totartu, które to wybory rzutują na postrzeganie totartowej przeszłości, a zwrotnie także na losy innych spośród jego dawnych uczestników. Niestety, nie uwzględniono moich rad i wyjaśnień. Zaproszono mnie do udziału w filmie – i pozbawiono głosu. A moja obecność zatwierdza i uprawomocnia wytworzony obraz.

Pragnę jeszcze raz podkreślić, że ćwierć wieku temu mówiliśmy o zagrożeniach, które teraz stały się faktami naszego życia, dziś mówi się o nich jako o dramatycznych problemach, o zagrożeniu bytu narodu. A tymczasem film „Totart, czyli odzyskiwanie rozumu” zrobiony jesttak, że lokuje nas en bloc na barykadzie Krytyki Politycznej.
Szanowni panowie autorzy, jeśli uważacie, że film będzie medialny, gdy ocieka brudem, i że aby przyciągnąć publikę trzeba nęcić skandalem –to świadczy, iż nie rozpoznajecie czasu. Wystarczy rozejrzeć się w internecie, by dostrzec jak wiele jest tam pytań o przyczyny i sens tego, co się tutaj dzieje. Pytań stawianych dramatycznie –z wołaniem do Boga! Ludzie łakną prawdy. I wielu z nich po prostu ma dość tych metod medialnego zgłupiania, tych kłamstw, bredni i ciemności.
Aby uprzedzić jakieś kolejne etykietowanie, oświadczam, że nie jestem zaangażowany politycznie –wypowiadam się o życiu!
Jeśli chodzi o „Totart”, czyli odzyskiwanie rozumu” –drogi widzę dwie. Pierwsza –przeformułować ten film. Jeśli nie – od filmu w jego obecnym kształcie odcinam się. I uprzejmie proszę o usunięcie z niego wszystkich scen współcześnie ze mną nakręconych. Nie chcę uwiarygadniać nieprawdy. To jest droga druga.

W tym roku, 2014, w czasie jednej z warszawskich rocznic, pan Szewach Weiss w rozmowie z dziennikarką mówił: Czy Bóg wtedy pojechał na urlop? Czy miał wtedy wakacje?
Jakie to jest wielkie, ciągle zawieszone w powietrzu pytanie – dlaczego?!
Pytanie także o Polskę, przez ostatnie 200 lat nieustannie deptaną, rozrywaną, anihilowaną, spływającą potokami krwi.
Pytanie o Polaków, którzy podług umowy podpisanej w lutym 1940, w czasie III Metodycznej Konferencji Gestapo i NKWD w Zakopanem (w willach „Pan Tadeusz” i „Telimena”), przez pułkownika Grigorija Litwinowa i Adolfa Eichmanna, mieli zostać wymordowani i deportowani –ostatecznie zlikwidowani jako naród –do roku 1975.
Dlaczego?

Mogliście panowie zrobić wielki film, o żarliwej, szalonej walce o prawdę. O odpowiedź.
Mieliście w rękach skarb –mogliście wyłuskać perłę, ale zajęliście się szlamem.
Mogliście zrobić film wielki, zrobiliście mały – z uwagi na puszczalność.
Mogliście zrobić film piękny – o żarliwości i przyjaźni. O miłości.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , | 253 komentarze

Dziennik niemiecki (1)

15 października 2014, środa. Niebo się nagle rozjaśniło i przestało padać, gdy wjechaliśmy z powrotem na autostradę. GPS kazał nam kluczyć po zaniedbanych drogach, pełnych kałuż i błota, nim wydostaliśmy się z Görlitz. Właśnie tam przed chwilą pożegnaliśmy Małgosię, oddającą nam całe dzisiejsze przedpołudnie na ekspresowe zwiedzanie Worka Turoszowskiego, Zgorzelca i Görlitz.
Wsiadając do jej samochodu i słuchając opowieści o rujnującej Bogatynię powodzi oddałam się wspomnieniom z dzieciństwa, ale niczego nie odnalazłam.
Stanęliśmy przy drodze kontemplując widok kotliny pokrytej Elektrownią Turów, spowitą w białe dymy. Małgosia ruszyła samochodem dalej w dół, minęliśmy wejście do Kopalni Turów, w dali majaczyły koparki jak ogromne, czarne owady. Mijaliśmy pordzewiałe taśmociągi przerzucone przez szosę, może któryś z nich dostarczał węgiel brunatny do niemieckiej elektrowni Hirschfelde, która w czasie budowy polskiej elektrociepłowni dostarczała do polskiej sieci prąd w zamian za węgiel brunatny. Nowo wyznaczoną granicą Stalin odciął ją od węgla.
Postanowiliśmy nie jechać już dalej, poniemiecki pensjonat uzdrowiskowy w Opolnie, gdzie mieszkaliśmy będąc u ojca na wakacjach w latach pięćdziesiątych, jak i wszystkie okoliczne wsie, zamienione na odkrywkową kopalnię, już nie istnieją. Małgosia wróciła do Zgorzelca pokazać nam pozostałości żołnierzy II Armii Wojska Polskiego, podobno całkiem niepotrzebnej rzezi z wiosny 1945 roku za sprawą między innymi pijanego generała.
Cmentarz rozciąga się po horyzont, groby z betonowymi krzyżami stoją ciasno w żołnierskim szyku, tak, by upchać na placu cztery tysiące ekshumowanych trupów chłopców w kwiecie wieku oddających życie na samym końcu wojny.
Nie dość tego, Małgosia wiezie nas jeszcze do miejsca, gdzie był do momentu rozpoczęcia pochodu śmierci stalag, podobóz Gross-Rosen. Zwożono tu z całej Europy niewolników do pracy i trzymano w koszmarnych warunkach. Drewniany baraków już nie ma, jest teraz plac budowy, powstają tu jakieś nowe budowle, koparki i betoniarki pracują. Uciekamy szybko do Zgorzelca, by stanąć na moście Nysy Łużyckiej łączący polski Zgorzelec z niemieckim Görlitz i przekroczyć granice dwóch państw. Z ulicy Wrocławskiej w Zgorzelcu widać już bryłę Peterskirche stojącą na wysokim podmurowaniu z piaskowca z uwagi na zalewającą go przez wieki Nysę. Wspinamy się uliczkami z zabytkowymi kamieniczkami renesansowymi, barokowymi, pięknie odrestaurowanymi i nie tkniętymi działaniami wojennymi ostatniej wojny. Napoleon podobno stacjonował tu aż osiem razy pojawiając się w balkonie jednej z kamienic. Na tym samym balkonie stał też Goebbels. Jeszcze wcześniej szył tu buty Jakub Böhme i umiłował filozofię tak bardzo jak szewcy z dramatu Witkacego. Ale nie idziemy już na cmentarz by odwiedzić grób mistyka. Wspinamy się do ratusza z amboną z piaskowca skąd zapewne niczym w loży oglądano palenie czarownic na Rynku.
Wracamy na most, kontemplując głupią Historię, Nysę, wiele krwi, martwych ciał i ludzkiego cierpienia.
Małgosia postawiła nam kawę w zgorzeleckiej kawiarni i ruszyliśmy na Berlin.

Przed Berlinem w szczerym polu widać czubek dachu białego hangaru zbudowanego dla sterowca na hel zaadaptowanego najwspanialej, jak to tylko możliwe w wypadku takich obiektów. Mieści się tam park zabaw i rozrywki „Tropical Islands”. Na lotnisku wojskowym zbudowanym przez Luftwaffe, potem przejętym przez Armię Czerwoną do momentu zjednoczenia posadzono lasy tropikalne, zbudowano świątynie malajskie z ich bogami, przywieziono zwierzęta i ptaki łącząc przy dzisiejszych możliwościach technologicznych wszystko ze wszystkim: styl życia rzymskiego patrycjatu z gminną potrzebą proletariusza.
Przejeżdżając marzyliśmy, pamiętając nasz niedawny pobyt w Aquadromie Rudy Śląskiej, gdzie pojechaliśmy, jak nasz stały basen był nieczynny, zboczyć troszeczkę z trasy i przespać się tam na karimatce na plaży, a nazajutrz kontynuować zdobywanie Berlina. Ale mięliśmy już przez syna opłacony hotel.

Młoda recepcjonistka spytała nas po angielsku, czy po raz pierwszy w Berlinie.
– Tak – skwapliwie przytaknęliśmy dodając, że w zjednoczonym po raz pierwszy. Nadmieniłam jeszcze, że przyjechałam tylko po to, by przed śmiercią przejść na drugą stronę Bramy Brandenburskiej. Uśmiechnęła się grzecznie z lekkim przestrachem w oczach i dodała, że w takim razie da nam najpiękniejszy pokój.
Wyglądała ładnie na tle gigantycznej wlepki na ścianie recepcji przedstawiającej panoramę Berlina. Szablon w kilku miejscach puścił, tworząc z czarnej farby olejnej charakterystyczne zacieki.
Mimo klawej, siermiężnej scenografii w stylu późnego punka, hol naprzeciw recepcji był przyjemny. Ocieplały go miękkie fotele z niklowanymi stolikami, dyskretnym oświetleniem, szemrzącą muzyką i włączonym ekranem telewizora na całą ścianę. Hotelowi goście odpoczywali, rozmawiali lub jedli w relaksującej ich, przytulnej atmosferze dobrze zaprojektowanego wnętrza. W głębi kelner w nienagannym stroju obsługiwał bogato zastawiony bar.
Wsiedliśmy do nowoczesnej windy wbudowanej w budynek z 1912 wzniesiony na potrzeby Powszechnego Ubezpieczenia Medycznego. Ten „nowoczesny budynek z piaskowca” w nieistniejącej już dzielnicy Luisenstädtische w 1922 mieścił żydowską firmę “Preparaty chemiczne F.Reichelt AG dawniej Contor”
Kopenickerstrasse 80-82. W 1933 roku była tu Restauracja Hermann Jäger Berlin-Friedrichshain.
Budynek w końcu wykupiła hiszpańska korporacja hotelarska HUSA adaptując z powodzeniem go na hotel.
Pokoje dźwiękoszczelne, łóżka typu king-size, ściany idealnie białe, zasłony szare, koce czarne, poduszki szare, białe i czarne. Reszta absolutnie biała. Żyć, nie umierać. Graficiarze przyozdobili większość pięter na betonowych ścianach wokół drzwi pokojów i wokół wind. Jeszcze w korytarzach niepokojąco puste przestrzenie, najprawdopodobniej ich twórczość trwa nadal. Kręte schody, żeliwne poręcze pomalowano na ceglany kolor ostrej czerwieni. Pozostawiono u sufitów ciąg rur dziewiętnastowiecznych, pewnie wtedy supernowoczesnych udogodnień dla świeżo zbudowanego budynku.

Idziemy nad Szprewę. Do słynnego Schillingbrücke dochodzimy w piętnaście minut. Powoli się ściemnia i zapalają się światła nocnego miasta. Most jest dostojny, z ozdobami, zabytkowy. Nie został zerwany w czasie działań wojennych. W 1960 uciekali nim ludzie na zachodnią stronę tonąc ugodzeni karabinową kulą w nurtach Szprewy. Wynikłoby z tego, że mur postawiono po to, by ocalić życie nierozsądnym śmiałkom.
I jest mur! 1316 metrów ogląda się jak nie ciągnący się, ironiczny komentarz do Historii, która zawsze i nieodmiennie jest głupia.
The East Side Gallery w odróżnieniu od graficiarzy, którzy chcą zaistnieć na niej smarując sprayem po pięknym malarstwie ściennym, jest spójnym projektem ponad 100 malarzy z całego świata. Poprzez wielość stylów, konwencji, osobowości artystycznych, wstęga tragikomicznego patchworku ciągnie się wzdłuż Szprewy przerywana od czasu do czasu wolnymi przestrzeniami, dzięki czemu traci pierwotną funkcję więzienia. Podobno wybuchają co i rusz konflikty z władzami miasta wydającego zgodę na budowę nowych obiektów na terenach odcinków muru, które powinny runąć.
I tak mur raz jest niechciany, to znowu chciany.
Starcza nam jeszcze siły, by pójść ulicą cara Aleksandra I na jego plac. Alexanderplatz tętni życiem. Między rykszami, rowerami i sprzedawcami kiełbasek niosącymi grill przepięty do pasa odnajdujemy Uranię-Weltzeituhr, zegar, pamiętający czasy, gdy Marek był tu z Kucharskim. Marek pojechał autostopem z Kucharskim na pierwszym roku studiów do NRD i na granicy potraktowano ich z obrzydzeniem, jako jednoznacznych pedałów. Marek czarnowłosy, Kucharski nieskazitelny blondyn, mścili się za te upokorzenia właśnie na Alexanderplatz wchodząc do fontanny Neptunbrunnen i siadając na ogromne, nagie kobiety symbolizujące rzeki.
Wchodzimy do holu Fernsehturm, tłum młodzieży nie kończących się wycieczek szkolnych czeka na swoją kolej wysiadując na schodach przed wejściem, lub stojąc posłusznie w kolejce.
Nigdy nie chciałam wejść tam mimo, że przypomniała moją ulubioną wieżę w Seattle, zbudowaną w podobnych latach i w podobnej konwencji architektury lat sześćdziesiątych. Ale obracająca się podniebna kula rzucała na czarne już niebo kosmiczne smugi światła, cały plac ożywiając i budząc do życia.
Przeszliśmy do Szprewy uliczkami pełnymi knajpek. Ludzie mimo jesiennej pory jedli i pili na zewnątrz przy stolikach owinięci w jednakowe pledy i koce. Czasami na mokre chodniki pełne spadających liści spadały też kolorowe punkciki światełek z kawiarń, co dawało łudzący efekt rozsypanej po ulicy biżuterii. Wszystkie ryksze, konne powozy z siedzącymi w nich damami z maleńkimi pieskami, rowery i najróżniejsze turystyczne pojazdy oklejone laserowymi lampami współgrały ze sobą dopełniając się oświetleniem, mrugając i migając. Pokaźna grupa bardzo leciwych staruszków rozmawiająca po francusku właśnie schodząca po schodach do stojącego statku uzmysłowiła nam, że nie jest jeszcze tak późno. Najkrótszy rejs po Szprewie trwa 2 godzinny. Festiwal statków świetlnych oświetlających metropolię z wody reflektorami pokładowymi trwa nieustannie, rzęsiście oświetlone z jedzącymi na pokładzie pasażerami uzmysławia, że Berlin bawi się jak każda stolica świata dzisiaj i cieszy się ze swobody poruszania po całym mieście.

A jednak DDR, nie istniejąca bez ZSRR podskórnie istnieje nawet, gdy już tych państw nie ma.
Dwa państwa niemieckie zostały przyjęte do ONZ w tym samym dniu w 1973 roku. Gdzie się podział niemal trzydziestoletni strach – ostatni niedoszły uciekinier zginął od kuli strażnika w 1989 roku na kilka miesięcy przez zburzeniem muru – nieustanna inwigilacja Stasi, poczucie gorszości podbitego państwa?
Chodzimy nocą po kipiącym życiem Berlinie pamiętając, że miasta NRD o tej porze były zawsze wyludnione i martwe. Ale nie przekroczyliśmy jeszcze granicy Muru Berlińskiego, nawet jak go już nie ma. Kręcimy się w dalszym ciągu po byłym NRD, wracamy do domu, w którym właściwie nie wiadomo, co się mieściło za rządów Honeckera, nim hiszpańska korporacja zaadaptowała go na hotel.
Zacieranie śladów najnowszej historii jest widoczne na każdym kroku. Ujarzmiona w DDR-Museum przy Karl-Liebknecht-Straße jest przecież skarbnicą wszystkich tych przedmiotów, które były dostępne w sklepach, o których przeciętny Polak mógł tylko pomarzyć.
A jednak jest coś bolesnego w tym mieście, przynajmniej dla mnie, jakże szczęśliwej, że zaraz wejdę pod prysznic i zanurzę się w śnieżnobiałej pościeli z muślinowego tworzywa, którego nigdy jeszcze nie dotykałam i będę spała w gigantycznym łóżku, w jakim sypiali tylko dyplomaci.

Zaszufladkowano do kategorii 2014, dziennik ciała | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , | 8 komentarzy