Justyna Jaworska „Cywilizacja „Przekroju” Misja obyczajowa w magazynie ilustrowanym” (2008) Andrzej Klominek „Życie w “Przekroju” (1995)

Najwięcej o dawnym Przekroju lat czterdziestych, pięćdziesiątych i sześćdziesiątych dowiadujemy się od Andrzeja Klominka. Powtórzeniem zawartym w jedynej rzetelnej monografii najpopularniejszego i zawsze deficytowego tygodnika PRL-u jest niedawno wydana praca doktorska autorki z pokolenia wnuków założycieli „Przekroju”, Justyny Jaworskiej urodzonej w 1975 roku.

Najbardziej niepokoi ta „misyjność” w tytule Justyny Jaworskiej, której książka spotkała się z ogromną aprobatą.
Niepokoi, bo Jaworska jak gdyby przypieczętowała swoją książką – pracą naukową – dyskusję o „Przekroju”, stawiając nieodwracalną diagnozę pozytywnego wpływu pisma na pokolenia Polaków, których rodzice i dziadkowie czytali „Przekrój”.
Jaworska wprawdzie stara się ograniczyć swoje badania wpływu na pierwsze dwie dekady istnienia pisma, ale jak wiadomo, wpływu nie trzeba się lękać. Wpływ jest cały czas, do dzisiaj, wpływ jest przede wszystkim na internetowych portalach literackich, które pokolenie Justyny Jaworskiej pierwsze zakładało i tym zapoczątkowało je w Sieci.

Andrzej Klominek pisze:
(…) Redakcyjne pseudonimy zbiorowe były jedną z przekrojowych specjalności, w środowisku dziennikarskim wiedziano, że się nimi chętnie i często posługujemy. Dlaczego? Ze wszystkich powodów, dla których dziennikarze posługują się pseudonimami, w naszym wypadku wchodziły w grę dwa. Mogło chodzić o zabawę. Tak było, kiedy Gałczyński podpisywał „Listy z fiołkiem” imieniem Karakuliambro (nawiasem mówiąc, już użytym kiedyś w wierszu: „Karakuliambro, olbrzym słodki ze starych bohomazów…”). Tak też było, kiedy Eile podpisywał się dla zabawy Salami Kożerski, Kern jako autor drobiazgów był Wujciem Fistaszkiem, a jako tłumacz używał pseudonimu H. Olekinaz. I tak dalej. Ale najczęstszym powodem użycia pseudonimu była chęć uniknięcia dewaluacji nazwiska przez jego za częste powtarzanie. Zwłaszcza gdy chodziło o podpisanie materiału mało oryginalnego, na przykład jakiegoś opracowania czy przeróbki tekstu z prasy zagranicznej. Do dziś dziwię się dziennikarzom, którzy byle drobiazg tego typu podpisują nazwiskiem.(…)
(…) O ile dobrze pamiętam, to podpis „Aleksandra” pod „Listami o filmie” także był związany z jakimś zaleceniem, żeby drukować więcej kobiet. A może to Marian doszedł do przekonania, że za mało w naszych numerach widać autorek płci żeńskiej? To też bardzo możliwe, bo Marian przykładał ogromną wagę do pozyskiwania na różne sposoby czytelniczek. Ileż to razy przy planowaniu numeru, kiedy już plan był ułożony, słyszeliśmy od Mariana: „Wróć, tu nie ma nic dla kobiet, zaczynamy planowanie od nowa”. Dość, że przebrany za mającą pozyskać kobiety Aleksandrę Lucjan Kydryński uczynił „Listy o filmie” jedną z najbardziej długowiecznych rubryk „Przekroju”, sumiennie odnotowującą przez dziesięciolecia wszystkie filmowe premiery. Z reguły to Lutek był Aleksandrą, ale zdarzało się czasem, zwłaszcza we wcześniejszych latach, że zastępował go ktoś w czasie urlopu czy zagranicznego wojażu; na przykład Aleksandrą stawał się Władysław Cybulski, zastępca naczelnego w „Dzienniku Polskim” z demokratycznego wyboru zespołu w 1956, skądinąd wielokrotny mistrz Polski w stenografii (do kina też chodził).
(…) Nazwiska wymyślone przez Mariana dla celów redakcyjnych były zawsze pogodnie zabawne, zgodnie z całą naturą jego twórczości. To nie były niepokojąco brzmiące nazwiska największego w tej dziedzinie artysty — Witkacego. Marilyn Nabiałek, Krecia Pataczkówna, Makaryn z Cedetu, mgr Kawusia, Lord Gallux — tacy byli autorzy Marianowych „Myśli”. Pojawił się także na krótko Łapkin, autor sentencji: „Kolejki powodują brak towarów”, ale to było w najcieplejszym momencie odwilży, potem już Marian takich dowcipów i nazwisk rosyjskich wolał nie dawać. A co do sentencji Łapkina, to pamiętaliśmy z Marianem, jak dzielnie udało nam się oprzeć sugestiom Jollesa, żeby wyjaśnić czytelnikom, że przejściowy brak herbaty na rynku spowodowały kolejki po nadmierne zakupy herbaty. Nie zamieszczam pełnego wykazu używanych w „Przekroju” pseudonimów, tych zbiorowych, redakcyjnych, i tych indywidualnych, osobistych. Wyszukiwanie wszystkich byłoby robotą żmudną, a właściwie mało pożyteczną. Owszem, w niektórych wypadkach warto było pomóc redakcji „Słownika pseudonimów” w ustaleniu z grubsza, którzy autorzy na przykład podpisywali się Stanisław Gaworek (ja nie). Ale taki Tadeusz Warczak, którego sam powołałem do życia, dając mu zapamiętane nazwisko pewnego katechety, ale z innym imieniem, nie wyróżnił się niczym, co warto by unieśmiertelnić. Zwłaszcza że w tym wypadku największy wysiłek pamięci nie pozwolił mi ustalić autorstwa podpisywanych tak tekstów. Zdaje się, że czasem byłem to ja, ale kto jeszcze?

(…)Czytelnicy znajdywali w „Przekroju” materiały podpisane prawdziwymi nazwiskami autorów oraz pseudonimami — indywidualnymi i zbiorowymi. Ale ogromna część tekstów, także tych bardzo ważnych, a często i rysunków, nie była podpisywana w ogóle.
(…)Ewa Kossak bywała często dobrotliwą „Ciocią” z „Skrzynki odpowiedzi”. Jej liczne rubryki i kąciki chętnie ilustrował Daniel Mróz. „Agenda katastrofisty”, kalendarz fatalnych rocznic na każdy dzień, zaczęła się ukazywać już po odejściu Eilego, kiedy wrodzony pesymizm Ewy i Mroza był szczególnie na miejscu
(…) I tak Kern nie podpisywał robionej przez siebie przez dziesiątki lat strony „ROzmaitości”, pełnej zabawnych drobiazgów, i występował tylko jako autor drukowanego na niej co tydzień swojego wiersza. Anonimowa pozostawała praca Kalkowskiego jako autora niezliczonych notek o książkach i moja jako autora „gazetki”, którą podpisałem tylko parę razy na początku, w 1955 roku. Przede wszystkim zaś anonimowo pracowała Ewa Kossak prowadząc felietonowy dialog z czytelnikami w „Do i od redakcji” i w tak zwanej „Cioci” oraz „Plamie” (dla porządku: te i inne rubryki wypełniali czasem i inni autorzy, choćby w okresach urlopowych). Ewa była też anonimową autorką wielu kącików, których druk ciągnął się miesiącami, albo i latami(…).

Entuzjastyczna książka o „Przekroju” Andrzeja Klominka jednego bodajże z dwóch partyjnych dziennikarzy w zespole redakcyjnym jedynego w ówczesnej Polsce pisma, którego redaktor naczelny do Partii nigdy nie należał, przedstawia pismo przede wszystkim, jako sposób na życie ludzi tam pracujących.
Przedwojenni intelektualiści o lewicowych poglądach, artyści i dziennikarze szukający po prostu pracy – a tym ostatnim był autor książki – to uczciwie podany powód „heroicznej” pracy w przekroju. Dlaczego „heroicznej”? Bo w morzu urzędniczego prosowieckiego języka „Przekrój” odważył się przemówić ludzkim, a raczej psim (fafikowym) głosem. I przyzwolenie na ten rodzaj satyry niepojętej (jako oaza wolności) w innych demoludach nagle, dzięki przyjacielskim wpływom u inteligenta Cyrankiewicza i jego żony Andrycz, Marian Eile uzyskał. Ukrywający się podczas okupacji polski Żyd Eile żyjący po takiej traumie całe życie z duszą na ramieniu „robił” swoje pismo po swojemu używając wszelkich możliwych forteli, by żyć i pozwolić żyć innym pokrewnym osobowościom twórczym. I w tym sensie tytuł książki Klominka jest w pełni uzasadniony. Klominek, który pozyskał w tym czasie żonę z zespołu redakcyjnego oraz ciepły dom w pracy, ciepły nie tylko dla psa Fafika, ale i dla wszystkich zadomowionych członków zespołu i personelu administracyjnego, a nawet szoferów i sprzątaczek, był sposobem na życie i życiem w „Przekroju”.

Wbrew wszelkim dociekaniom doktor Justyny Jaworskiej, „Przekrój” niewiele wskórał szerząc dobre obyczaje w robotniczo-chłopskim państwie po wybiciu i wypędzeniu na banicję polskiej przedwojennej inteligencji. Jeśli ta szczątkowo chroniła się w krakowskim tygodniku, gdzie łatwiej było się ukryć, niż w dziennikarstwie warszawskim – wykonywała swą robotę głównie dla tych, którzy tych rad nie potrzebowali. Tych, których trzeba było wtedy uczłowieczać, ucywilizacyjniać, do „Przekroju” dostępu nie mieli. Nie było go w wolnej sprzedaży, społecznie nie istniał. Być może uczłowieczył inteligencję w pierwszym pokoleniu snobującą się na Picassa i Salvadora Dalego, ale były to głównie kobiety, które i tak w tych czasach wielkiego wpływy nie miały na wychowanie dzieci, gdyż wspinając się po szczeblach zawodowej kariery i zdobywając w kolejkach jedzenie, rzadko je widywały.
I czy aby te wszystkie spolszczenia Miry Michałowskiej, te premiery prozy Kafki, te przecież nawet dzisiaj nieprzyswajalne teksty francuskich intelektualistów, które podobały się wtenczas romanistce Janinie Ipohorskiej, nie były adresowane dla tych, którzy pismo tworzyli? Pozostały chłam intelektualny, to przecież ogólnie stosowana w Polsce praktyka:

„ (…) Prawdą jest natomiast, że „Przekrój” stosował skróty i uprawiał digestowanie, i to nie tylko wobec tekstów z dziedziny literatury faktu, ale w niektórych wypadkach nawet w tekstach literackich. Marian Eile wcale się z tym nie krył i uzasadniał swoje racje w samym „Przekroju” i w dyskusjach ustnych. Drukowaliśmy XIX-wiecznych klasyków w odcinkach, ze skrótami. Owszem. Ale cóż w tym złego, przecież to zachęcało czytelnika — tego nowego! — by sięgnął po pełne, książkowe wydanie Anny Kareniny czy Nędzników, a zachęcony raz — także po inne powieści Tołstoja i Wiktora Hugo. A co do digestów, to czy nic nie mówi kolosalne, oszołamiające powodzenie miesięcznika „Reader’s Digest”, który pierwszy w świecie przekroczył bariery 10 i 15 milionów egzemplarzy? Wbrew wybrzydzaniom publikacje w „Reader’s Digescie” nie tylko nie wyparły pełnych wydań digestowanych książek, ale przeciwnie, stały się ich najlepszą reklamą. Ten amerykański miesięcznik był w redakcji „Przekroju” zawsze chętnie czytany, czerpaliśmy z niego, czasem po piracku, robiliśmy digesty z digestów, skróty ze skrótów. Uprawiałem to chętnie i wcale się tego nie wstydzę. Korzystaliśmy przy tym głównie z literatury faktu, zwłaszcza z historii o II wojnie światowej, ale nie tylko. Ewa Kossak na przykład stamtąd zaczerpnęła niejedną z opracowywanych przez siebie opowieści o zwierzętach. A ile skorzystał Ludwik Jerzy Kern z „Reader’s Digestu” dla zapełniania rubryczek o Wacusiu i Falczaku na stronie „ROzmaitości”, to on wie, ja wiem, więc i czytelnicy niech się dowiedzą.
„Reader’s Digest” nie był oczywiście jedynym zagranicznym pismem, które obficie dostarczało „Przekrojowi” materiałów i pomysłów. Marian i Janka sięgali przede wszystkim do prasy francuskiej („L’Express”!), ja do „Time’a”, „Newsweeka”, a z czasopism europejskich korzystałem najczęściej z hamburskiego „Spiegla” i szwajcarskiej „Weltwoche”. Odkąd istnieje prasa, takie pożyczki były i są praktykowane i dziennikarze zawsze uprawiać je będą. Rzecz w tym, jak się to robi i jakie w piśmie są proporcje zapożyczeń i inspiracji z zewnątrz oraz inwencji własnej. Otóż Mariana do szewskiej pasji doprowadzało małpowanie „Przekroju” przez różne krajowe pisma. Trzymając się dawnej przekrojowej konwencji nie wymienię żadnych tytułów, ale to, co wyprawiali niektórzy redaktorzy cierpiący na niedostatek własnej inwencji, budziło czasem niesmak. Wystarczyło, że „Przekrój” wprowadził jakiś nowy pomysł, jakąś nowość warsztatową, a już inni podkradali to bez żenady (…)”.

Andrzej Konminek z całą szczerością odsłania kulisy montowania przekrojowych mądrości, gdzie zwykła kradzież była narodowym patriotyzmem, plagiat, zniekształcanie tekstów cudzych, za które autorom nikt nie płacił praktyką nagradzaną za inwencję, dobry smak i pracowitość.
Trudno też heroizm „Przekroju” traktować jako rzecz charytatywną, źle opłacaną lub martyrologicznie ryzykującą więzieniem opozycyjność. Kisiel w „Dzienniku” tak pisze o redaktorze naczelnym Marianie Eile, który, pozbawiony już etatu Naczelnego, wraca po kilkuletniej emigracji z Paryża:

„(…) Gdy był redaktorem „Przekroju”, unikał tematów politycznych, teraz za to w kółko o tym. Ma na wszystko swoją teorię, m.in. mówi, że Bolesław wszedł do Rady Państwa popierany przez rosyjskie UB, bo w Rosji, jak twierdzi, walczą o władzę trzy piony: tajna policja (UB), wojsko i partia. Skoro wywalono beniaminka UB, Moczara, należało im jednak coś dać – stąd awans Bolcia. A w ogóle wbijał mi w głowę, że muszę zrozumieć, iż partia komunistyczna rządzi nie dla społeczeństwa czy jakiejś idei, lecz dla siebie. Ciekawe, że nie przeszkadzało mu to redagować „Przekroju”, a jego przyjacielowi Michałowskiemu być ambasadorem przy ONZ-cie i ubierać w piękne frazy najbardziej brutalne sowieckie szantaże. Inna rzecz, że Marianowi spadł ciężar z serca: opisywał mi, jak to, gdyby wrócił do „Przekroju”, musiałby najpierw napisać, że w Gdańsku chuligani i bandyci napadli na milicję, potem, że to byli robotnicy, ale obałamuceni, wreszcie, że to jednak byli „dobrzy” robotnicy, walczący o cele klasowe.(…)”

Nie wiem, co komunistyczny redaktor naczelny, który objął przekrój po Eilem, Mieczysław Kieta, zmuszony był napisać w „Przekroju” o wypadkach Grudnia 70, o masakrze na Wybrzeżu. Natomiast do dymisji Eilego wydawało się, że „Przekrój”, podobnie jak Partia dla Partii, Przekrój żyje dla Przekroju:

„(…)Marian nie był zresztą pierwszym zmotoryzowanym w „Przekroju”. Był nim bodaj Roman Burzyński, który robiąc reportaż z początków budowy fabryki na Żeraniu przytomnie oświadczył, że zaklepuje sobie pierwszy wyprodukowany w niej samochód, jaki będzie można kupić.
(…)Pierwszy wóz Olgierda to był Ford, wielka landara; potem był Fiacik sześćsetka, dotąd w rodzinie Budrewiczów czule wspominany, potem wozy takie i owakie, aż po BMW, na długo. Kern też wcześnie, przed Marianem, wszedł do rodziny samochodziarzy; trzymał się wiernie Wartburgów nawet wtedy, kiedy japońskie dzieci, zachwycone przygodami Ferdynanda Wspaniałego, mogły mu opłacić wozy wyższej klasy. (…)
Janka Ipohorska budziła powszechną zazdrość granatowym Fiacikiem sześćsetka, bo miał efektowne koła szprychowe.(…)
Nie każdy samochód był mu (Eliemu) też jednakowo miły. Najbardziej lubił Fiaty sześćsetki, Fiata 1100 pozbył się prędko, bardziej zadowolony był z Fiata 850. Miłość do sześćsetek była w Polsce powszechna i kiedy zastąpiły je takie same z wyglądu jugosłowiańskie Zastavy 750, przyjęto je z mieszanymi uczuciami. (…)
(…) Kiedy już i Zygmunt Strychalski zasiadł za kierownicą Trabanta, i Lucjan Kydryński zaczął przyjeżdżać z Warszawy polskim Fiatem, epidemia dosięgnęła i mnie. A raczej nas, bo Ewa została nią zaatakowana nawet w ostrzejszej formie. — W dwudziestym roku pracy w „Przekroju” chyba zasłużyłem sobie na względy, które spotkały już tylu — oświadczyłem Marianowi. — Ale wiesz, jaka ze mnie de do załatwiania czegokolwiek. Jeśli mi nie pomożesz, nigdy nie dostanę samochodu. Pomógł. Dostałem talon, pierwszy i ostatni w okresie mojej pracy. Nie na wymarzoną sześćsetkę, bo tych już się nie sprowadzało, ani nie na Zastavę, bo te były najbardziej poszukiwane, tylko na Skodę 1000 MB („tysiąc małych błędów” — tłumaczyli to bracia Czesi, i nie bez racji).(…)”

Andrzej Klominek wspomina te czasy w kontekście podobnych relacji pracowników redakcji gazet na Zachodzie.
Kisielewski w „Dzienniku” pisał:

(…)Wciąż widujemy Eilego i „Kamyczka”. Eile to dziwny człowiek, miesza myśli ciekawe, bystre i odkrywcze z głupstwami, kompleksy i urazy z dużą, honorową samowiedzą. Pożyczył mi francuską książkę socjologiczną o twórcy amerykańskiego pisma „Playboy” Hefnerze. Mnie to nie ciekawi, ale dla Eilego to istna ewangelia. Zrobiłby on na pewno karierę w Ameryce, zresztą zrobił ją i tutaj, toć „Przekrój” to właśnie polski „Playboy” w socjalistycznej skali.(…)”

W kraju, gdzie ludziom pozwala się oddać mocz, kiedy im na to przyjdzie potrzeba i cieszą się z takiego dobrotliwego wymiaru swobody, każdy nadmiar okazuje się najwyższym szczęściem.
Według Justyny Jaworskiej fenomen „Przekroju”, pisma, którego, jak podaje Klominek, setny numer, wydany w 1947 roku, miał nakład 1262 egzemplarze, był pismem łatwym i przyjemnym, a przede wszystkim usypiającym. Nawet przecież rewolucyjna moda Barbary Hoff równolegle, bez żadnych ideologicznej autocenzury ukazywała się w regularnej rubryce w „Trybunie Robotniczej” na Śląsku, mającej nakład o wiele większy. Gazetę drukowano w katowickiej drukarni w ciągle rosnącym dziennym nakładzie: luty 1945 – 6-8 tys. egz., marzec ok. 20 tys., maj 45 tys., sierpień 60 tys.
Nikt z proletariatu nie ubierał się, jak uczyła Hoff, nikt też nie rezygnował z codziennej porcji chamstwa na ulicy i w urzędach. W szkołach bito dzieci, a książek tych, co trzeba, nie było w księgarniach.
Wysepka krakowskich artystycznych intelektualistów mających swobodny dostęp do prasy zachodniej propagująca swój snobizm na rzecz żon partyjnej nomenklatury, wychowała je tak jak umiała. Teraz wnuki i wnuczki obsiadły pisma kolorowe i nie muszą już uczyć się dobrych manier, bo mają je z domu, „Przekrój” ich nauczył. Reszta, bez lukratywnych etatów zasiliła portale literackie celebrując skrzętnie nickomanię, portalowe specyficzne zachowanie i plagiat.
Ot, i tak zbieramy dzisiaj pokłosie szlachetnej ongiś misji.

Bo jak się wtedy za Gomułki stało w kolejce po śmietanę, to wcale nie znaczy, że ta śmietana była czymś wyjątkowym. A przecież można było po nią nie stać, by wzbogacać nią pomidorową.
Dietetycy udowodnili, że nie jest niezbędna.

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii czytam więc jestem i oznaczony tagami , , , , , , , , , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

13 odpowiedzi na Justyna Jaworska „Cywilizacja „Przekroju” Misja obyczajowa w magazynie ilustrowanym” (2008) Andrzej Klominek „Życie w “Przekroju” (1995)

  1. Ewa pisze:

    nawiązując do komentarza Roberta Mrówczyńskiego o tym, że w PRL-u się po prostu kradło w glorii dobrze pełnionego obywatelskiego obowiązku, przyszło mi na myśl, może krzywdzące dla pracowników „Przekroju” podejrzenie, czy ta nieprawdopodobna ilość pseudonimów nie wiązała się czasem z pobieraniem honorariów za wiele osób? Zamiast dać szansę innym artystom, kilka osób robiło cały numer „Przekroju”. Może nie jest to bezpośrednia kradzież, ale czy nie jest to okradanie młodzieży z szansy zaistnienia?
    Zastanawia też dzisiejsza potrzeba, bezpośredni spadek po tamtych czasach, stwarzania na portalach literackich wciąż nowych nicków, tak, jakby własna tożsamość potrzebowała tak dużego sieciowego obszaru do zaistnienia. I czy to też nie jest kradzież tej przestrzeni, zawłaszczanie jej pod siebie, bo przecież w przyrodzie nic nie ginie i przestrzeń wirtualna też jest stała.

    • Robert Mrówczyński pisze:

      Można przyjąć w ciemno, że tak właśnie było jak piszesz. Tego typu miejsca jak “Przekrój” czy inne pisma (nie ma to kompletnie znaczenia) nie tworzyły żadnego fermentu twórczego, zżynały bez pardonu z pism zachodnich, mając do nich dostęp w ramach pracy. Dlaczego ludzie tam pracujący mieliby być otwarci na “obcych”, czemu mieliby szukać młodych zdolnych? Do tego co robili byli całkowicie wystarczająco liczebnie. A ja nie znosiłem “Przekroju”, matka miała opłacaną (skorumpowaną) kioskarkę i rodzice zaczytywali się tymi mądrościami “od deski do deski”, aby zdobyć przewagę nad otoczeniem. Bo niewiele więcej dało się z tym zrobić. Właśnie wcale “Przekrój” nie zarażał bakcylem czytania czy pogłębiania wiedzy, nic takiego nie zauważyłem. Przy małym wysiłku dawał natomiast złudne poczucie przynależności do jakieś bardziej oświeconej klasy, której w rzeczywistości nie było, a już intelektualną wisienką na torcie było rozwiązanie krzyżówki przez matkę, która różniła się od krzyżówek z innych pism dużą dozą abstrakcji. Może nie powinienem być tak zawzięty i małostkowy, mieć za złe takie drobiazgi i to rodzicom, ale właśnie wszystko składało się z takich drobiazgów, całe to życie wypełniała taka fikcja nieznośna, nie mówiąc o cotygodniowej korupcji kioskarki, a przecież trzeba było korumpować w aptece żeby kupić watę, bo też (jak była) to dawali po jednej sztuce, a co z mięsem? z masłem?

    • Małgorzata Köhler pisze:

      Ech, Ewo, chyba nie!
      Redakcje miały tyle i tyle przyznanych etatów i określony wg nich oraz objętości pisma (ilosci kolumn, wersów) budżet. Każdy naczelny chciał mieć jak najwięcej pracowników, bo to przecież prestiżowe, raczej walczono o etaty niż się przed nimi broniono. Nie sposób też byłoby zatrudnić i wpisać na listę płac osoby z fikcyjnym naziskiem, system byl znacznie dokładniejszy niż w Rosji za czasów Gogola, sprawa wypłat była przecież troskliwie rejestrowana, umowy na zlecenia spisywane z dowodu osobistego. Pseudonimy to zwyczaj powszechny wśród literatów, tutaj, jak rozumiem, służyły raczej ubarwieniu obrazu kolegium redakcyjnego. Listę płac podpisywały jednak nazwiska, nie pseudonimy, wg skrupulatnie liczonej wierszówki i zapewne jakichś norm do wyrobienia, okreslonych umową o pracę na etacie.

      Przekrój kupowało się w domu mojej mamy tylko dla krzyżówki. Wątpię, aby ktokolwiek poza redaktorami brał poważnie możliwość kształtowania obyczajowości przez to pismo. To była tania weekendowa rozrywka, nic więcej.
      Nawet jego kolorowa szata była nędzna, moda w nim prezentowana wyglądała koszmarnie. No chyba, że się okaże, iż to dlatego wszystkie ciuchy w peerelu były w brudnych kolorach 🙂 Dzisiaj “Przekrój” nabrał statusu kultowego – był tragiczny brak dobrych popularnych czasopism, inne byly jeszcze gorsze, stąd ta sympatia.
      Na szczęście były “Literatura na świecie” i “Twórczość” i parę innych literackich, a co najdziwniejsze, były czytane i prenumerowane.

  2. Ewa pisze:

    mam sentyment do „Przekroju”, babcia słała paczką od razu kilka tygodników zwiniętych w rulon, w Katowicach był nieosiągalny nawet w teczce, to wyższe progi były, nie wystarczała tylko korupcja (piszę o latach sześćdziesiątych, bo o tych i i wcześniejszych mówi mój post, kiedy naczelnym był Marian Eile: 1945–1969) Dodawała do tego jabłka z ogrodu i zdobyte ciuchy np. amerykańskie futerko sztuczne. Wszystko pachniało tymi jabłkami, a mama nie bacząc na zawartość paczki w inne specjały natychmiast przystępowała do czytania. Krzyżówki nikt u nas nie rozwiązywał, ojciec „Przekroju” nie czytał. Brat potrafił przeczytać cały przy obiedzie, jak wpadał do domu w czasie przerwy na uniwersytecie, wtedy jeszcze Jagiellońskim, bo to była jeszcze filia UJ w Katowicach. Dla mnie był materiałem do wklejania w zeszyt WOS-u (Wiedza o Sztuce) reprodukcji malarstwa nawet tak zmasakrowanych, jak dowcipy redaktorów.
    Nie można odmówić „Przekrojowi” inteligencji, błyskotliwości i dobrego smaku. Słynny dowcip, który Klominek przywołuje, dobrze pamiętam: banknot 100 złotowy z robotnikiem w krawacie i podpisane, że to jest banknot fałszywy.
    Mnie interesuje coś innego w moich poszukiwaniach straconego własnego życia. Ta trójca dla inteligencji – Piwnica pod Baranami, Kabaret Starszych Panów, Przekrój, to była oferta dla pewnej wąskiej grupy społecznej w robotniczo-chłopskim Państwie, która w pewnym sensie poniżała resztę, bo jak Robert zauważył, służyła do puszenia się. Samo zdobycie tych dóbr deficytowych było już wywyższaniem się.
    Stawianie dzisiaj tezy, że była to narodowa edukacja w dzisiejszych pracach doktorskich, że bez nich chodzilibyśmy po drzewach, jest absurdalne. Co się stało z inteligencją w latach siedemdziesiątych, pokazał Bareja w filmach i to była prawidłowa diagnoza. Nawet jak w barach mlecznych łańcuchów nie było, to przecież mentalnie już były.
    A te periodyki, o których Małgosiu piszesz, to przecież były jeszcze bardziej nieosiągalne, niż „Przekrój”. „Literatura na Świecie” dopiero od lat siedemdziesiątych. „Twórczości” nie miałam w ręce nigdy żadnego numeru, tego u nas nie było nigdzie. Iwaszkiewicz jeżdżąc po świecie jako krzewiciel pokoju musiał mieć coś, co mógł pokazywać intelektualistom zagranicznym. Bo jakby pokazał „Przekrój”, to tu zrzynka, tak plagiat, jeszcze skandal by był, że nikt im w Polsce nie płaci.
    „Przekrój” miał podobno ogromny nakład, ale go też nie było. Przecież Josef Brodski wszystkiego nie wykupił.

  3. Robert Mrówczyński pisze:

    Czytelnik “Przekróju”to była inteligencja pracująca (tzw. umysłowi) jak ognia unikał “Twórczości” czy “LnŚ”, które nota bene były nieosiągalne także, taka to była misyjna działalność.
    Fikcyjne osoby można było wpisać jak najbardziej, tak wynika z historii TP. Litościwi naczelni TP dawali zarobić pod fikcyjnymi nazwiskami literatom, którzy dostali od partii szlaban. Jak to robili technicznie nie mam pojęcia, ale taką przynajmniej tworzą legendę. Jeśli dzisiaj, kiedy życie jest transparentne możliwe są takie przewały posłów z kilometrówkami do Hiszpanii…
    Redakcje były ściśle kontrolowane przez partię, najczęściej naczelni silnie partyjni przywożeni w teczkach. Przekrój czy TP były wyjątkami, cieszyły się relatywną wolnością, bo partia zorientowała się szybko że zamiast zakazywać i zlikwidować lepiej utrzymywać takich niepokornych, którzy spuszczają trochę złego powietrza z części społeczeństwa, bo to opłacalne, także wizerunkowo w szerszej skali. Dlatego już w latach 60 zaczęto hodowlę krytyków, literatów, artystów klasy “światowej” ambasadorów polskiej kultury, którzy mieli otwarte granice i dostęp do środków, ale całkowicie pewnych politycznie, którzy uwiarygodniali reżym w Warszawie na zachodzie. A zachód b. chętnie to kupował, tak jak kupowano tu przez ostatnie 20 lat nową twarz Rosji z Putinem na czele. A Przekrój podobną misję wykonywał na wschodzie. Dla Litwinów, Estończyków, wówczas należących do ZSRR Przekrój był na wagę złota, było oknem na świat i na tym się wychowały pokolenia poetów jak mówił Venclowa, ale kontrolowała to partia, partia reglamentowała papier. Wszystko tu było wykorzystywane propagandowo i politycznie od sportu po sztukę, mimo iż społeczeństwo było odpolitycznione.

  4. Ewa pisze:

    nie wiem jak było w redakcjach, ale przewały były gigantyczne u plastyków, bo brali mnóstwo chałtur pozbawiając pracy innych, nie mogli czasowo zrealizować sami, zresztą pili i ręka drżała, musieli mieć murzynów, najczęściej z liceum plastycznego. Przecież na pierwszy rzut oka czasowo było niemożliwością samodzielnie wykonać pracę np. na ścianie budynku w podawanym czasie i podpisaniu deklaracji, że wykonało się samodzielnie, bo stawki były i przeszeregowanie za dyplom artystycznej uczelni i magistra sztuki. Wszystko zależało od księgowego jak to rozpisał, czy to był swój chłop i ile za to brał prowizji. Wątpię, by w tak familiarnej, kapciowej atmosferze „Przekroju”, czy „Tygodnika Powszechnego”, księgowy mógł być samodzielną, niezależną jednostką broniącą etyki swojego zawodu. Pisanie o uczciwości tych czasów jest zwyczajną brednią.

  5. Fafik pisze:

    A ja w “Przekroju” czytałem tylko Masłowską.

  6. Ewa pisze:

    ja też, cotygodniowe felietony Masłowskiej były w Sieci.
    Wszyscy jednak jednogłośnie przyznają, że specyfika pierwotnego „Przekroju” odeszła wraz z odejściem pierwszego redaktora naczelnego, czyli Mariana Eile. Nie zgadzam się, bo z tego co pamiętam, to jeszcze dwie dekady „Przekrój” był bardzo do siebie pierwotnego podobny. Ale czasy Masłowskiej to już inna bajka.
    Na Śląsk „Przekrój” wpływu nie miał wielkiego. W klatce schodowej, gdzie wypadałoby „puścić” go sąsiadom dalej, skoro kupić się nie dało, nikt go nie potrzebował. W mojej szkole średniej nikt go nie czytał w domach i o nim nie dawało się z nikim pogadać. Polonistka zmuszała nas do dostępnego zawsze krakowskiego „Życia literackiego” gdzie Szymborska prowadziła porady dla młodych poetów w rubryce „Poczta Literacka”.
    A jednak w kioskach nigdy „Przekrój” nie leżał w wolnej sprzedaży.
    Kisiel napisał w „Dzienniku”:
    (…)Przeczytałem gdzieś zachęcające uwagi na ten temat, że mianowicie narody, które utraciły swą szlachecką elitę lub w ogóle jej nie miały, a wytworzyły swój rdzeń z chłopstwa, są bardzo solidne i sympatyczne.
    Za przykład podawano Szwajcarów, Czechów, Norwegów. Zgadzam się całkowicie, tylko martwię się, kto tych nowych przybyszów wychowa? Komunizm, telewizja, „Przekrój” — to przecież nie to i w ogóle grubo za mało!(…)

    Teraz wychowują portale literackie, dopiero się okaże, co wychowały. Po dziesięciu latach wychowywania, rezultaty nie są imponujące, chociaż, podobno nieszuflada wydała dużo rewelacyjnych poetów, tak zdaje się napisał na portalu niedawno Jacek Dehnel.

  7. Fafik pisze:

    Właśnie widzę, że na potalu Liternet administrator poucza użytkownika o nicku Słownik Polny, jak powinien się właściwie zachować. Misyjność się kontynuuje jednak dzisiaj też. Bo z postu wynika, że „Przekrój” najbardziej dbał o dobre zachowanie swoich czytelników.
    http://gothroughfire-andwaterforme.liternet.pl/tekst/ze-skrywana-nbsp-niesmialoscia-i-zazenowaniem-analiz

    • Ewa pisze:

      Ha, ha! Tam niedawno nikomu nie przeszkadzały kloaczne inwektywy zaczerpnięte z więziennej grypsery, przodowała w tym, pamiętam, Kasiaballou vel Taki Tytoń pisząca komentarze łamanym językiem chyba opcją worda „zamień” wstawiając pikantne wyrazy (fama niesie, że to nudząca się dziennikarka GW).
      A teraz taki Wersal jest wymagany!
      Dzięki za link, trzeba obserwować, do czego tam jeszcze dojdzie.
      „Przekrój” był jednak do końca konsekwentny i nie wycofywał się ze swojego savoir-vivre szukając jedynie sposobów na mu sprostanie. Teraz te ersatze wydają się śmieszne, ale mimo wszystko był to pomysł na zawstydzanie.

  8. Robert Mrówczyński pisze:

    Znalazłem jeszcze większe kuriozum. Na stronach tekstowo jest wiersz Tuwima Całujcie mnie wszyscy w dupę. Ale zanim ten obrazoburczy wiersz ukaże się oczom internauty musi przeczytać takie oto ostrzeżenie:
    Tekst lub teledysk może zawierać wulgaryzmy lub treści erotyczne i jest przeznaczony dla osób pełnoletnich. Masz 18 lat? ( i dokonać wyboru)
    “Tak, mam 18 lat.” “Nie, zabierz mnie stąd”

    Ale to nie koniec. Mimo iż mam 18 lat i zdecydowałem się wystawić swoją wrażliwość na uszczerbek, administrator prewencyjnie, w trosce zapewne, aby ten uszczerbek nie był zbyt duży, usunął 4 zwrotki, nie informując oczywiście o tym, lub co gorsze cięcia dokonał użytkownik Robertson, który ten wiersz zamieścił, wiedząc na co by się naraził, dając wiersz kompletny. O łapiduchach ciągnących z nieba grubą rętę (sic) i księżuniu co kutasa ma zawiązanego na supeł (aby nie hasał).
    Nie przewidziano iż wiersz ten to klasyka polskiej poezji i być może ktoś jeszcze może go znać. Zareagował user
    sbiscec 03 listopada 2013 20:54
    (+1) + –
    Niepoprawne to teraz czy się boicie prawdy? I kolejna rzecz… za cytat Tuwima dostałem ostrzeżenie… “Twój komentarz został dodany, ale otrzymałeś ostrzeżenie za wulgaryzmy. Kolejne ostrzeżenie będzie karane jednodniową blokadą konta.” Hahaha…

    I bohatersko w komentarzu uzupełnił braki.
    User pitograjek 927 wsparł kolegę:
    23 czerwca 2014 16:54
    (0) + –
    Po pierwsze apeluje o to by zniknęło nazwisko Juliana Tuwima gdyż nie jest to jego tekst… W jego tekście jest owiele więcej zwrotek.. W tym zwrotka o kościele która widzę katoli kłuje w oczy…
    Wiersz w okaleczonej postaci został tam przetłumaczony na angielski, aby świat anglojęzyczny także mógł się zachwycić Tuwimem. Komentarzy nie przetłumaczono.
    Całość tu http://www.tekstowo.pl/piosenka,julian_tuwim,calujcie_mnie_wszyscy_w_dupe.html

    • Ewa pisze:

      na załączonym YouTube też wypikane.
      Swego czasu na nieszufladzie Jacek Dehnel uczył kontrolowanego świntuszenia ogłaszając konkurs na parodię tego wiersza Tuwima. Nie widomo, czego nauczył, bo portal potem stał się w krótkim czasie jednym wielki szambem i trudno obwiniać za to Tuwima. Niemniej próby odróżnienia czego wolno w literaturze, a czego nie wolno, były czynione na tym portalu i warto to pamiętać.
      Jak widać z przytoczonego przez Ciebie Robercie zjawiska sieciowego, administratorzy pojęcia nie mają, co zrobić. Albo postawa katechetki, albo sutenera.
      A wiersz Tuwima, ja się na niego nie popatrzy, zawsze pozostanie czysty. I te „katowickie węglokopy”, ha, ha, ha!

  9. Robert Mrówczyński pisze:

    Szlachetna misja Dehnela żeby ordynarność i wulgarność przekuć w subtelność i ciętość, ucywilizować brać poetycką, jednocześnie pozwalając jej się solidnie wyżyć, jak się w końcu okazało próbą nieudaną. Nieszufladę zalało, jak piszesz, szambo. Tuwimów nie da się wyhodować dobrymi chęciami. A przykład z tekstowo.pl – domorosłego cenzora – to kompletna klapa misyjności Dehnela, Przekroju czy wszelkiej misyjności.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *