WIERSZE CZARNE (7)

LIRYKA
Ów, kiedy pisze wiersze czarne,
za oknem słońce lśni grudniowo,
a przodków losy legendarne
frakcją jaśniejszą tą i ową
wiodą go tam, gdzie zawsze wiodą.

Kto żywy z nas? Kto, kiedy pisał
gryząc ołówek w wściekłym szale,
albo ten, co się jak na lisa
zasadzał, słowa łowiąc dyszał
zziajany, nie móc pisać dalej?

Lub jak cień siebie, ów nieborak
onanistycznie biorąc proszek
myślał, że wiersz, to tylko worek
w który się wkłada co Mikołaj
przynosi dzieciom, kiedy proszą.

Czekają głodne czarne wiersze,
głód czeka na treściwy pokarm,
nakarmią ludzkie losy dalsze,
nakarmi je przeżycie starcze,
zainfekuje duszny opar.

Zaszufladkowano do kategorii 2014, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano | 4 komentarze

WIERSZE CZARNE (6)

NIEMIECKA JESIEŃ

Franz Biberkopf opuścił Tegel
opuścił też Andreas Baader
nie ma spokoju świąt ni niedziel
ten, kto zdejmuje z twarzy puder
ten, kto opaskę ściąga z bioder.

Oglądać  filmy Fassbindera
to tak, jak kiedy łowcy głów
pozamykali w komputerach
wielkich jak szafy słowo Meinhof
te skojarzyły je na wyrok.

Lecz już ich nie ma. Bohaterów
pożółkłych tak, jak akta Stasi.
I Kloss już umarł, i numerów
nie robi nikt, kto kłamiąc bawił,
i żadna twarz już nie jest szczera,
była jedynie twarz Hitlera.

Niemiecka jesień trąci błotem
jak lepkość mogił terrorystów,
wnika do mych sieciowych okien,
wchodzi do postów i do listów,
zawsze tak samo, zawsze z misją,
by demokracji bokiem wyszło.

Zaszufladkowano do kategorii 2014, Nie daję ci czytać moich wierszy | Otagowano , , , , , , , , | Dodaj komentarz

Walter Benjamin „Dziennik moskiewski” (1927)

Walter Benjamin jest w Moskwie od 6 grudnia 1926 do końca stycznia 1927 i przybywa głownie do Asji Lācis, łotewskiej aktorki i reżyserki teatralnej, a przede wszystkim ideowej komunistki, by zakończyć rozpoczęty na Capri z nią romans i napisać pod wpływem przeżytych cierpień „Ulicę jednokierunkową”.
Jednak nie bolesne spawy osobiste są głównym tematem „Dziennika”, ale właśnie Moskwa, którą filozof bada z najwyższą ciekawością i uwagą. Oglądamy wraz z bajkowym śniegiem iskrzącym się w błocie ulice grudniowej, dwudziestowiecznej metropolii w dziesięć lat po Rewolucji Bolszewickiej, już pod bezwzględnymi „rządami” NEP-u.
Badanie jest fascynujące.
Benjamin niedługo siądzie w paryskiej bibliotece, by czytać i przepisywać fragmenty gazet z epoki Marcela Prousta. Nad przekładem tomu piątego „Uwięziona” pracuje w moskiewskich mieszkaniach w wolnych od bywań w teatrach i kinach chwilach. I właśnie te mieszkania go najbardziej niepokoją i zastanawiają. Rozważa bowiem, będąc pod ideologicznym wpływem Asji, wejście do partii komunistycznej.

„(…). Jak we wszystkich pokojach, które dotąd widziałem (u Granowskiego, u Illesa), jest tu mało mebli. Ich ponura, drobnomieszczańska forma działa tym bardziej przygnębiająco, że pokój jest słabo umeblowany.
Tymczasem drobnomieszczański styl urządzania wnętrz cechuje się kompletnością: obrazy muszą pokrywać ściany, poduszki sofę, powłoczki poduszki, bibeloty konsole, witraże okna. Z tego wszystkiego zachowało się przypadkowo jedno czy drugie. W tych pomieszczeniach, które wyglądają jak lazaret po inspekcji, ludzie wytrzymują dlatego, że swoim sposobem życia wyobcowali się z nich. Miejscem ich życia jest biuro, klub, ulica.(…).

W domach, ulegając licznym zaproszeniom zamieszkałej w Moskwie inteligencji, panuje zimna pustka ogołocenia i braku gustu dowodząca nie rozkwit, a upadek kultury życia codziennego:

„(…)Jest to mieszkanie tak drobnomieszczańskie, że trudno sobie wyobrazić gorsze. Patrząc na setkę serwet, konsoli, politurowanych mebli, draperii, ledwie można oddychać; powietrze musi być gęste od kurzu. W wykuszu okiennym stała wysoka choinka. Nawet ona była brzydka, miała chude gałązki i niekształtnego bałwana na czubku.(…)”.

Z okien mieszkań Benjamin ogląda wprawdzie „wspaniały, długi rząd świateł bulwaru Twerskiego”, ale ulica nie różni się wiele od dziewiętnastowiecznego miejskiego zacofania cywilizacyjnego carskiej Rosji. Odnotowuje skrupulatnie tę malowniczość, nie dając się jednak zwieźć sentymentowi:

„(…) Podczas długiego przedpołudniowego obchodu miasta zauważyłem coś jeszcze: przekupki, wieśniaczki stawiające obok siebie swój kosz z towarem (niekiedy także na saniach podobnych do tych, które służą tu zimą jako wózki dziecięce). W tych koszach leżą jabłka, cukierki, orzechy, figurki z cukru na wpół ukryte pod chustą. Odnosi się wrażenie, że troskliwa babcia przed wyjściem rozejrzała się po domu za wszystkim, co mogłoby uradować jej wnuczka. Spakowała to wszystko i tylko na chwilę przystanęła na ulicy, by trochę odsapnąć.(…)”

Moskiewska ulica przed świętami Bożego Narodzenia wygląda jak jeden wielki sklep. Dla zarobku nędzna ludność handluje tu wszystkim, co posiada i co zdążyła przed świętami wyprodukować. Oprócz prymitywnych manufaktur, które Benjamin odwiedza, składających się z kilkudziesięciu bab wytwarzających ręcznie ozdoby choinkowe, niewiele ułatwień technologicznych i zastosowań wynalazków dwudziestowiecznych odnotowuje przenikliwe oko obserwatora. Ulica moskiewska mimo trzaskających mrozów obywa się bez sklepów, zadaszeń, osłon przed zimnem. Mrowie ludzkie handluje ubraniami, butami, czapami, wszystkimi przedmiotami niezbędnymi do życia na otwartych przestrzeniach. Luksusowe sklepy oferują wprawdzie towar, ale po niebotycznych cenach, wiele produktów jest reglamentowanych i stoją długie kolejki.
Przechodnie chodzą w walonkach i jest to obowiązkowe obuwie moskwiczan. „Walonki są ozdobą stóp” – napisze Benjamin widząc je na nogach dam i chłopek.
Tkwiąc po uszy w Prouście, w wykwincie La Belle Époque, Benjamin usilnie poszukuje w sklepach starej Rosji obecności kultury, chociażby ludowej. Znajduje ją w zabawkach dla dzieci, które z radością wykupuje, dostępne są jeszcze zabytkowe egzemplarze po niewielkich cenach. Z papier-mâché, blachy, drewna, bogato zdobione baby, koniki, wyroby z laki i malowanej tektury zachwycają go nie tylko jako prezenty dla swojego syna Stefana. Badanie zabawki rosyjskiej ma głębszy wymiar, tak jakby tam poszukiwał odpowiedzi na powód dzisiejszej degradacji radzieckiego, raczkującego dopiero cywilizacyjnie społeczeństwa.
Skrzętnie odnotowuje wygląd wystaw, szyldów i reklam. W odróżnieniu od przeszklonych pasaży dziewiętnastowiecznego Paryża, funkcję architektonicznych pilastrów i kolumn pełnią poukładane i pozawieszane buty, walonki, ręczniki, futra i koce. Prymitywizm szyldów nie nadąża za duchem czasu. W zamian narzuca się ryk agresywnych plakatów politycznych i nieporadnych biznesowych.
Benjamin, mimo świątecznego zgiełku pełnego anielskich włosów, cukrowych ozdób choinkowych, o których tak czule pisał w „Berlińskim dzieciństwie”, a które teraz w dorosłym życiu odnajduje w całej okazałości, odczuwa smutek miasta, jego ponurość i tandetę. Dostrzega, Moskwę jako architektoniczną kupę śmieci bez harmonijnej architektury, za to z drewnianymi domami, chałupami, biednymi tawernami zamieszkałymi przez żebraków i nędzną ludność. Utopijne państwo komunistyczne traci w oczach Beniamina na znaczeniu w miarę upływających dni, co wzmaga jeszcze dziwne zachowanie się jego włoskiej kochanki. Zanim Asja zostanie aresztowana przez KGB i deportowana do Kazachstanu, upłynie jeszcze kilka lat między ich definitywnym zerwaniem.
I melancholia „Dziennika moskiewskiego” dotyczy właśnie nieudania. Nie tylko osobistego, uczuciowego, także zawodowego – Benjamin nie nawiązuje kontaktów istotnych ze znaczącymi pisarzami i redaktorami radzieckimi. Rozczarowuje się ZSRR, co zawrze w napisanych esejach później. O ich treści dowiaduję się od Adama Lipszyca, znającego język niemiecki, mogącego je przeczytać pisząc swój wyśmienity esej Benjamin na lodzie

Ja niestety bazuję jedynie na spolszczonych utworach Waltera Benjamina, ale i to jest wystarczające dla diagnozy, jaką Walter Benjamin wystawił tym razem sowieckiej Rosji w sto lat po markizie de Custine zawartej w „Listach z Rosji”, Jak pisze Adam Lipszyc, Benjamin nie przeczuł jeszcze stalinowskiej czystki. Może nie przeczuł, ale pisze i tak złowróżbnie:

„(…)Po krótkim pobycie w moim hotelu pojechaliśmy pod Krasnyje Worota obejrzeć film, o którym Panski powiedział mi, że odniesie większy sukces niż „Potiomkin”. Nie było już biletów. Kupiliśmy je na następny seans i poszliśmy na herbatę do Jelowej, która mieszkała w pobliżu. Także jej pokój był ogołocony jak wszystkie, które dotąd widziałem. Na szarej ścianie duża fotografia Lenina czytającego „Prawdę”. Na wąskiej etażerce stało kilka książek, pod krótszą ścianą obok drzwi dwie torby podróżne, pod dłuższymi ścianami łóżko, a naprzeciw stół i dwa krzesła.(…)”

Cytaty w tłumaczeniu Bogdana Barana.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , , , | Dodaj komentarz

BENJAMIN

Wysyp spolszczeń Waltera Benjamina ostatnimi laty cieszy, bo przybliża nie tylko europejskie miasta tak mu bliskie, ale także jego samego zamkniętego w wykwintnej prozie.

Kiedy czytałam opasłe „Pasaże” o dziewiętnastowiecznym Paryżu spolszczone niemal dziesięć lat temu, to zapamiętałam zdanie – zdaje się, od tłumacza – że czyta się to z rozkoszą, do ostatniego komentarza, do ostatniej litery, do ostatniej kruszynki i czuje się niedosyt. I tak właśnie jest.
Benjamin po latach, po półwieczu od jego śmierci jest czytelnikowi jednakowo bliski poprzez sposób pisania – ni to naukowca, ni to artysty – jednak zawsze powściągliwie i z dbałością o selekcję tego, co ważne w natłoku spostrzeżeń. Odczuwa się tę pisarską dyscyplinę rugującą rzeczy zbędne, pisane jednak zawsze w nadmiarze spostrzeżeń, przemyśleń, jakby autor nie nadążał wszystkiego w trakcie pisania złapać i przenieść na papier. Zawsze czuje się te nie napisane jeszcze obszary, nie zdążone, podskórne, każda rzecz jest jak gdyby nieskończona, ledwo napoczęta, a konkluzje, do których dochodzi są otwarte i zadziwiają finałem samego autora.

Mnie najbardziej interesują portrety miast Waltera Benjamina. Zarówno Berlin z „Berlińskiego dzieciństwo na przełomie wieków” (1938), Paryż z „Pasaży” (1927- 1940) i Moskwa z „Dziennika moskiewskiego”(1927) mają jednego obserwatora patrzącego na nie własnym, jednakowym sposobem.

W każdym z tych miast Benjamin ogarnia zmysłowo zapachy, kolory, hałasy i obok architektury z epoki pojawia się to, co nazwałabym „mchem miasta”. Ten niewidoczny dla oka, dla turysty, smak nakładających się na siebie warstw z ludzkim brudem i elegancką czystością. Warstwy, które Benjamin na oczach czytelnika zdejmuje bez końca wchodząc w głąb Czasu nie mają charakteru retro, ani nawet historycznych badań. Nie kieruje nim ciekawość przyczyn i skutków. Jest jedynie poszukiwanie człowieka w celu oddania istoty jego egzystencji. Ani socjologicznie, ani politycznie, ani też poetycznie. Stwarza go na nowo na kartach utworów swoim precyzyjnym aparatem poznawczym i odnajdujemy go utrwalonego na zawsze naszego borykającego się z życiem przodka, rzuconego na pastwę bezwzględnie rozwijającej się, jakby wyjętej z proroczego poematu Blake’a stalowej, a zarazem pięknej nowoczesnej cywilizacji.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , , | Dodaj komentarz

Patrick Modiano „Zagubiona dzielnica” (1984)

Modiano w swojej prozie nigdy nie jest jednoznaczny i jeśli chce się dociec elementarnych informacji o bohaterach powieści „Zagubiona dzielnica”, to zawieruszają się one w niepamięci, zapadają się wraz z ulicami, domami i mrokiem nocy. Nieostrość konturów wywoływanych osób to efekt niedoskonałości trwania czegoś ulotnego na soczewce oka dłużej niż trwa chwila. Ale również, jak to wyjaśnia w „Katarzynce” – krótkowzroczności, czyli jednostkowego defektu obserwatora zdarzeń. Jednak jak się okazuje, wszelkie widoki i powidoki pozostają w człowieku na zawsze.
W dziewiętnastoletnim chłopcu scena zabójstwa przetrwała w nim niepokojem przez dwadzieścia lat. To o tym jest ta książka, o niemożności zapamiętania i niemożności zapomnienia. W tej pułapce podwójnej niemocy odnajdujemy głównego bohatera, angielskiego powieściopisarza Ambrose Guise, który w dorosłym życiu osiągnął sukces literacki, ma piękną rodzinę, dom i podpisuje właśnie w Paryżu intratny kontrakt wydawniczy. Wie, że jest wygranym i szczęśliwym człowiekiem, a jednak już na wstępie boi się tego miasta, do którego wrócił jak zbrodniarz na miejsce zbrodni. Wraca do swojej tożsamości sprzed 20 lat, gdy nosił nazwisko Jean Dekker, był Francuzem i nie wiedział, jaki ma wybrać zawód. Po latach dostaje od swojego wydawcy list o tym, że ludzie, których przed laty opuścił znają jego losy:
– Jean Dekker już nie istnieje, a nie mam zaszczytu znać Ambrose’a Guise – pisze do niego jego ówczesny protektor, który na pożegnanie wręczył mu sporą ilość pieniędzy zachęcając do ucieczki z Francji po wplątaniu go w morderstwo.
„Zagubiona dzielnica” to właśnie konfrontacja dwóch oddzielonych na zawsze światów, bohater przeskakuje raz do pierwszego, raz do drugiego. Jego wehikuł czasu to archiwum rzekomo samobójcy, świadka zarazem zdarzeń we Francji sprzed lat. Zamyka się w jego gabinecie na kilka paryskich dni, by w obfitości materiału otwierać co i rusz inne segregatory i zakamarki pamięci. Precyzyjny, posiłkujący się archaicznymi dokumentami, książką telefoniczną, notatkami, listami i artykułami z gazet, bohater rozpoczyna swoisty proces karny, gdzie jest zarówno oskarżającym, jak i oskarżonym. Jest katem i ofiarą.
Jednak, kiedy wydaje się, że nastąpią tu echa Dostojewskiego czy Kafki, nic takiego nie ma miejsca. Powieść wyraźnie zbacza na manowce, penetruje boczne tory ludzkiej egzystencji i już problem winy i kary zostaje raz na zawsze odroczony. Na arenę wchodzi miasto, po pustej ulicy Paryża krąży nocami samochód, w którym najprawdopodobniej siedzi domniemany samobójca podglądany przez głównego bohatera i dawnego służącego samobójcy. Najprawdopodobniej, gdyż profil w samochodzie jest zamazany, spowity zaparowaną szybą mgłą paryską. I tak jest cały czas. Jak autor przybliży nas do odnalezionego obiektu, ten jak w śnie rozpływa się i rozbija na wielokrotne interpretacje.
Paryż Modiano to przede wszystkim wielki kołtun zdarzeń splątanych czasem i zatarciem splątania. Taki Paryż niepokoi i przeraża, a zarazem uwodzi i pisarz przedłuża swój pobyt dobrowolnie na następne dni, by kontynuować walkę z pamięcią poprzez osobliwe śledztwo. Archeologia przeszłości jest nie tylko bolesna poprzez porwanie struktury wyłonionego z poszukiwań materiału dziurami zapomnienia, ale też właśnie poprzez przypomnienie, które jest jeszcze boleśniejsze. Labirynty pamięci dochodzą też do obrazów wyjętych z literatury Prousta, Bell epok, jak opisany buduar Carmen, do dźwięków sączącej się z płyty pieśni Elli Fitzgerald i Luisa Amstronga, by nagle wrócić w paryską noc w z optycznymi zabiegami nastrojów pustych ulic. Tu przypominają się filmy, jak „Moderato Cantabile” Petera Brooka, czy „Tamtego roku w Marienbadzie”, powieści Robbe-Grilleta, Pereca, zmieszane z amerykańskim kryminałem czy thrillerem Chandlera, czy jak film „Oczy szeroko zamknięte” Stanleya Kubrica. Bo bohater jako urodziwy chłopiec staje się maskotką grupy zblazowanych francuskich burżujów, wciągających go w libertyńskie wieczory i noce. Paradoksalnie, to nadużycie uczyni z niego pisarza, da materiałami na książkowy debiut. Jednak jaka była cena, czy zabił, to się nie dowiemy, jak i po latach już nie wie ego sam pisarz.

Ta książka to nie tylko neorealizm francuski, nouveau roman, wcielone współcześnie zdobycze Nowej Fali i eksperymenty grupy OuLiPo, ale jeszcze nowoczesne pisanie krótkimi, zrozumiałymi zdaniami czyniące tę prozę komunikatywną i przystępną mimo celowych niedopowiedzeń i tajemniczości nigdy nie rozwikłanej.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , | 2 komentarze

MODIANO

Tegoroczny Nobel 2014 dla Patricka Modiano to opowiedzenie się za powolną, malarską narracją snutą zawsze obok tego, co ma przekazać pisarz wprost. Jakby literatura była jedynie otuliną przekazu, a sam przekaz niezmiennie wymyka się i czytelnik może go tylko w sobie stwarzać.
Kunszt prozy Modiano, którego zakosztowałam zaledwie z dwóch krótkich książeczkach pożyczonych w naszej publicznej bibliotece – „Katarzynie” i „Zagubionej dzielnicy” – jest być może tylko metodą, sposobem na rozwiązywanie problemu czasu, zarówno biograficznego, jak i czasu w powieści. Nieśmiertelność Prousta przecież nie polega na jego reinkarnacji, ale na specyfice kondycji ludzkiej, na tym, że ona taka jest.

Podobno trzeba znać obowiązkowo dziesięć powieści Modiano, by wyrobić sobie o jego prozie jakieś zdanie. Filmy, których był scenarzystą, niewiele wzbogacają wyobrażenie o jego twórczości (najwierniejszy jest mu Louis Malle w „Lacombe Lucien” z 1974). Ale z drugiej strony czytam głosy, że Modiano jest cały czas taki sam, jakby pisał nieustannie jedną książkę. Że pisze ją niezmiennie o sobie, mimo, że jego bohaterowie niejednokrotnie przyszli na świat o wiele wcześniej od niego. Że labirynty ulic Paryża na kartach jego powieści nie różnią się wiele od nocnych wędrówek wieśniaka Restif de La Bretonne’a trzy wieki wcześniej.
I może ten pozorny konserwatyzm, powrót do wolno przesuwającej się powieściowej narracji jest właściwy dla czasów osaczonych popkulturą.
Ja się Noblem dla Modiano ucieszyłam.

Zaszufladkowano do kategorii dziennik duszy | Otagowano , , , , , , , | Dodaj komentarz

Bartosz Paduch „Totart” (2014)

Film zobaczyłam dopiero po przeczytaniu „Listu otwartego” Zbigniewa Sajnóga, w którym sprzeciwia się filmowej wymowie i prosi, by usunąć sekwencje z jego udziałem. Dopiero po zobaczeniu filmu można zrozumieć, o co Sajnógowi chodzi, gdyż wypowiedzi reżysera i liczne wywiady gazetowe nie dają pełnej odpowiedzi, na czym polega konflikt.

Niedawno TVP Kultura wyemitowała piękny film „To nie Kalifornia” o subkulturze deskorolkarzy w NRD na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Amerykańska deskorolka przemieniła życie grupy chłopców z podwórka, wśród nich wybitnie utalentowanego pływaka szkolonego do kadry olimpijskiej, który zrywa z treningiem na rzecz berlińskiej swobody i wolności w grupie deskorolkarzy działającej w wąskiej szczelinie aktywności wolnej od oka Stasi tropiącej sport niezorganizowany w strukturach Państwa.
Analogia do formacji Totart nie jest może szczęśliwa (sport-sztuka), jednak niemiecki film pokazuje brutalność tych czasów i to, że zrodzone w reżimie pokolenie w całym Bloku Wschodnim dusiło się, nie mając za sobą hartującego masażu Historią, jak ich rodzice. Jeszcze nie złamane, przygotowywane było dopiero do definitywnego podporządkowania.

Polskie pokolenie roczników 60 wchodziło w dorosłe życie w poczuciu niewoli niezasłużonej i niesprawiedliwej, nie mając już wyobrażenia o wolności między dwoma światowymi wojnami, jaką zakosztowali ich dziadkowie czy nawet lat euforycznych, lat bezpośrednio po wojnie, kiedy reżym komunistyczny dopiero się umacniał.
W dwóch tych dokumentach przemawia do wyobraźni dzisiejszego widza wola chcenia, chcenia zmiany, w odróżnieniu od bohaterów dramatów Mrożka opisujących permanentny marazm.
Wiatr zmian, który, jak śpiewali Skorpionsi, zaczął nagle wiać, ale przecież Ducha Czasu, choć odczuwalnego przez wszystkich, niełatwo było przetworzyć na realność. Uczelnie, szkoły, zakłady pracy, media były nienaruszalne.
Totart, jak widzimy w filmie, zagnieździł się w mieszkaniu Zbigniewa Sajnóga, na czwartym piętrze bloku przy Leningradzkiej w Gdańsku. Na 20 metrach kwadratowych typowego gierkowskiego panelaka powstało coś w rodzaju murala na wszystkich sześciu powierzchniach, stanowiącego tło dla zbierającej się tu licznie artystycznej młodzieży. Nie miało to nic wspólnego z galerią do oglądania, stworzono coś do egzystowania, do życia, do odgrodzenia się od zewnętrzności. Ta kapsuła, ten podniebny prostopadłościan, futerał na idee mogące powstawać tylko na papierze pakowym pomazanym plakatówkami, na spadających papierkach, służył wszystkim niemal dostępnym kategoriom artystycznym do wyrażania siebie: muzyce, literaturze, teatrowi. Tutaj grupa artystów tworzyła i wychodziła nielegalnie z artefaktami w miasto, na uczelnię, do innych miejsc w Polsce. Artystów widzimy na dachu, na ulicy, w świetlicy, korytarzu, stołówce, pokoju, salach GOK-u, w parku, lesie. Te legendarne filmy przechowane przez członków grupy i przeźrocza wydobyte z prywatnego archiwum Joanny Kabali i Andrzeja Awsieja z ich dzisiejszego mieszkania w Holandii są przetykane obecną relacją sprawców tamtejszych artystycznych zdarzeń. Dzisiaj blisko pięćdziesięcioletni weterani ruchu jednoznacznie świadczą o szczęściu, jakie im właśnie się przytrafiło dzięki artystycznej izolacji od oficjalnych mediów, w której mogli wyrażać siebie i nikt nie był w stanie im tego zabrać.
Paweł Konnak (Koñjo), Artur Kozdrowski (Kudłaty), Ryszard Tymon Tymański, Paweł Paulus Mazur, Lopez Mausere, Dariusz Brzóska Brzóskiewicz opowiadają żywo, jakby to było wczoraj. Jest w tych wypowiedziach żarliwość i odczuwalna przez widza żywotność tych przecież już archaicznych dzisiaj zdarzeń.
Reżyser filmu prowadzi narrację chronologicznie. Poszukiwanie Sajnóga, porównywalne przez recenzentów do dramaturgii filmu „Sugar Man”, który w konsekwencji, podobnie jak Zbigniew Sajnóg, też na końcu się odnajduje cały i zdrowy, jest być może jedynie zabiegiem formalnym, a nie istotną koniecznością. Tak naprawdę od wejścia nieformalnej, niszowej grupy alternatywnej, jaką był Totart do politycznej przemiany w Polsce do oficjalnego obiegu, czyli na antenę publicznej telewizji, Zbigniew Sajnóg stopniowo odchodzi fizycznie i duchowo od grupy przyjaciół. Robi to w momencie, kiedy drogi wszystkich członków grupy się rozchodzą po telewizyjnym boomie programów zrealizowanych przez nich, które oglądaliśmy wtedy w domu na maleńkim telewizorze z wypiekami na twarzy, jako coś niepojętego w kontraście do jednostajnej telewizyjnej papki.
W filmie jednak Zbigniew Sanóg jednoznacznie mówi, że programy mu się nie podobały. Gdyby, być może, zaproponowano mu wtedy jakiś godny jego talentowi kawałek placówki kulturalnej niezależnej, takiej, jak swego czasu wywalczył sobie Grotowski, Kantor, czy Szajna, to może los Zbigniewa Sajnóga potoczyłby się inaczej. Na filmie widzimy tyko niezgodę Poszukiwanego i Odnalezionego, któremu w nowej rzeczywistości nie zaproponowano nic godnego jego potencjałowi twórczemu.

Powstały w tym roku film o Totarcie miejmy nadzieję zmobilizuje decydentów przydzielających środki na ocalanie śladów naszej niedawnej przeszłości do szerszej inicjatywy na tym polu. Niemniej, trzeba cieszyć się z każdego filmu dokumentującego czas przemocy, czas niszczenia duchowości, czas propagowania martwoty i o tych, którzy temu nie ulegli, a niejednokrotnie zapłacili za to najwyższą cenę, cenę alienacji.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , | 129 komentarzy

Konstanty A. Jeleński „Bellmer albo Anatomia Nieświadomości Fizycznej i Miłości” Katarzyna Przyłuska-Urbanowicz „Pupilla. Metamorfozy figury drapieżnej dziewczynki w wyobraźni symbolicznej XX wieku.”

Widocznie pisze się, komponuje, maluje i rzeźbi, by nie zabijać z namiętności w świecie realnym.
Kuba Rozpruwacz – którego rolę na deskach swojego teatru grał sam Frank Wedekind – to artysta patroszenia kobiet żyjący już teraz tylko w operze, teatrze i filmie, a ofiary gwałtów na kobiecym ciele i perwersyjnej libertyńskiej destrukcji unieśmiertelniły dzieła sztuki niemal wszystkich gatunków.
Zastanawia tak nadmierny i zacietrzewiony opór społeczny przed aktami mówienia o tym, przed tego typu wyładowaniem i wyzwoleniem drzemiących w mężczyznach pokładów nigdy niezrealizowanych marzeń o agresji i zbrodni.
Artyści tworzą, jaśniejsi krytycy usiłują walczyć o publiczne przyzwolenie ich twórczości.
Nieprzyzwoite lalki Bellmera powstały z buntu przeciwko faszystowskiemu ojcu, co może nareszcie połączy te oddzielane ciągle rodzinne aberracje w spójny ciąg powiązań dziecięcej krzywdy wpływającej na seksualność dorosłego człowieka. Jednak rodzić w ten sposób perły światowej sztuki, to nieporozumienie. Sublimacja to nie jest, jedynie dowód na istnienie obszarów uznanych za nieprzyzwoite.
Gdy oglądałam malutkie rysunki Bellmera w nowojorskiej MoMa, od razu było widać, że rysował je ktoś nie stąd. Bellmer jest precyzyjnym, celnym rysownikiem, gdzie żadna kreska nie przychodzi niezamierzona, nie na miejsce. Tak, jakby sam stanowił kosmiczny przyrząd do ujawnienia tu na Ziemi tajnych szyfrów niezrozumiałych, a jakże niezbędnych. Bellmer tworząc swoje rzeźby, trafiał swój na swego.
Konstanty Jeleński, artysta pióra, tak pisze pięknie pod ich wpływem:
„(…)PISARZE BRUKOWI, SZTUKMISTRZE I CUKIERNICY MIELI TO COŚ tajemniczego i cudownie słodkawego, co nazywało się nonsensem i oznaczało radość. Rozpraszali niechęć, która w moich przeżyciach łączyła się zwykle z jakimś pożytecznym celem, i wskazywali ciekawości bardziej uboczne drogi.(…) W ogóle bagatelizowanie takich dziewczyńskich sekretów nie bardzo się już udawało. Temu, co przesączało się schodami lub przez uchylone drzwi, kiedy na poddaszu bawiły się w lekarza, temu nawet, co sączyło się z lewatyw z wody malinowej – temu wszystkiemu nie brakowało czegoś widocznie kuszącego, ba! godnego zazdrości. Każdy przyzna, co i ja robię, choć niechętnie, że zbyt mocno utrwaliło się to, czego się o tym nie wiedziało. Nikt też, jak ja, nie oparłby się podejrzliwości choćby tylko wobec nóg podobnych smarkul (…)”.
[Konstanty A. Jeleński „Bellmer albo Anatomia Nieświadomości Fizycznej i Miłości” tłum. Buras]

Niedawno wydany zbiór esejów Katarzyny Przyłuskiej-Urbanowicz o Pupilli, czyli o zbiorowym portrecie uwiecznionych w sztuce nieprzyzwoitych dziewczynek, to może nie tyle, jak chcą recenzenci, poetyckie przetworzenie męskich skrywanych potrzeb, co ich diagnoza. Diagnoza wręcz lekarska, gdyż autorka jest zawodowo psychoterapeutką.
Przyłuska-Urbanowicz przywołuje kolejno pod swoją badawczą lupę Lulu, Lolitę, Alicję, dziewczynki z płócien hrabiego Klossowskiego i Nowosielskiego oraz rzeźb Bellmera. Nieśmiało pod koniec książki przychodzi Tadzio z Wenecji i Dawidek z Gdańska. Ale książka głównie jest o żeńskiej Pupilli, o pupilce wszelkich ksiąg zakazanych, która potem wyrasta na cieszące zmysły odbiorców nie łamiąc paragrafu o nieletnich: Nanę, Carmen, Odettę.
(…).Kierkegaardowska Kordelia, wdzięczna, niewinna i czarująca, zapowiada już nimfetki dwudziestowieczne — nieletnie i beztroskie, lecz mimo swych źrebięcych jeszcze ruchów diabolicznie monstrualne i odporne na egzorcystyczne zabiegi. Tak jak ich poprzedniczki: opisywane przez nieocenionego Mario Paz Femmes fatales, śmiercionośne kokietki (allumeuses), rusałki, elfy, kobiety-wampiry, „rozwiązłe orientalne królowe o dziwnych imionach”, Semiramidy, Kleopatry i Herodiady, rozliczne Dalile, Lukrecje i Kalrymondy — a obok nich również Lilith, Judyta, Salome, Meduza czy sfinks — są one w istocie drapieżcami nadzwyczaj skutecznie udającymi ofiary. Dopiero wkraczają jednak w wiek pokwitania, więc ich seksualność i związana z nią władza zachowują charakter mrocznej tajemnicy.(…)”
[Katarzyna Przyłuska-Urbanowicz „Katarzyna Przyłuska-Urbanowicz „Pupilla. Metamorfozy figury drapieżnej dziewczynki w wyobraźni symbolicznej XX wieku.”]
Co by było gdyby, gdyby Markiz de Sade literacko wszystkiego nie przerobił zastrzegając, że nikogo nigdy nie zabił. Nabokov udowodnił, że Lolita jest zawsze ofiarą, a nie sprawczynią.
Co by było gdyby dzisiaj w dwudziestym pierwszym wieku psychiatrzy nie doszli do wniosku, że seksualne użytkowanie dziecka jest nieodwracalnym zniszczeniem całego jego życia.

Zła nie da się usunąć z logosu, ale przecież demony da się zagospodarować, by nam służyły i błyszczały swoim uwodzicielskim blaskiem.
O tym, jak wygląda życie z dorosłą demoniczną dziewczynką lub chłopakiem, jest sieciowy portal Borderlline.
I może arcydzieła światowe są też po to: ku przestrodze.

Zaszufladkowano do kategorii czytam więc jestem | Otagowano , , , , , , , , , , | Dodaj komentarz