Co dzisiaj piszą internauci w Sieci o Towiańskim? Niewiele. „Biesiadę” wydano ostatnimi czasy już wielokrotnie, lecz na Allegro kosztuje tylko 1 zł 50 groszy, a przecież była owocem zakazanym i do 1965 była na indeksie kościelnym. Nie wydawano jej w PRL i jako uwielbiająca w liceum epokę romantyzmu, nie pamiętam, by o tym dziele literackim na lekcji wspomniano, nie mówiąc już o możliwości przyswojenia sobie tej krótkiej książeczki.
Czytam w przedwojennych wydaniach pism Wincentego Lutosławskiego, że gorąco podtrzymywał pamięć o Towiańskim. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku pisał o nim miesięcznik „Znak” publikując dokumenty o losach elsów, członków krakowskiego młodzieżowego stowarzyszenia Eleusis. Nawiązywało ono pośrednio do Koła Sprawy Bożej Andrzeja Towiańskiego.
W okresie międzywojennym nagonka na Towiańskiego była jeszcze intensywniejsza, niż za jego życia, gdyż starano się o beatyfikację Ks. Piotra Semenenki, głównego antagonisty Andrzeja Towiańskiego w Paryżu. Z tych lat pochodzi artykuł przemyskiego biskupa Józefa Sebastiana Pelczara o pseudo mistykach. Dzisiaj niewiele jest głosów w obronie Towiańskiego.
Broni go jednak Cezary Michalski: ”(…) Religijność Towiańskiego jest rzeczywiście, co będą mu wypominać jego przeciwnicy, trochę rosyjska – mroczna, pesymistyczna i ambiwalentna. Ale udaje się ją zaszczepić dumnym Lachom wyłącznie dlatego, że ich własny zmysł religijny – zdolność nadawania sensu życiu własnemu i własnej wspólnoty – pod wpływem historycznej klęski zaczyna nieco szwankować. Powiedzieliśmy tu, z pewną przesadą, o neoplatonizmie Towiańskiego. Jest to oczywiście neoplatonizm wywodzący się raczej od Hermesa Trismegistosa i studiujących go adeptów wiedzy tajemnej, niż od Plotyna i filozofów. Przy tych wszystkich zastrzeżeniach “Biesiada” pozostaje jednak niemniej poważnym przykładem gnostycyzującego pisarstwa, niż pisma Swedenborga, Hoene-Wrońskiego, czy wielu intelektualnych liderów XIX–wiecznego odrodzenia europejskiej ezoteryki. A ich nikt przecież nie poniża tak, jak naszego Mistrza Andrzeja. (…)”
György Spiró w „Mesjaszach” nie poniża nie tylko Towiańskiego, ale żadnego ze sportretowanych Mesjaszy, bo przecież, zgodnie z założeniem Mistrza, wszyscy, jeśli nie są jeszcze, to przecież będą Mesjaszami za sprawą stworzonego przez niego Koła Sprawy Bożej.
Jest w tej niespiesznej narracji powieściowej – a miejscami wręcz męczącej dla czytelnika, gdy natrafia np. na nie kończące się, wielostronicowe wątki o Żydach sefardyjskich – jakaś jednak drwina nie tyle z bohaterów uwiedzionych utopijną misją, co z naiwnego człowieka.
Spiró odpuszcza Mickiewiczowi jego trwonienie czasu na bzdury; Towiańskiemu, bo nie ma co trwonić; Ksawerze, bo każda witalność w tych ponurych czasach była na wagę złota. Natomiast nie odpuszcza wileńskiemu Żydowi Gerszomowi Ramowi, którego całe życie niemal – od nastolatka do wieku dojrzałego – przedstawione jest na kartach powieści w najdrobniejszych szczegółach. Ram poddany tutaj jest jak papierek lakmusowy wszelkim skutkom spotkań z zarówno z ludźmi, jak i ze zjawiskami. Wypija całą gorycz mistycznego doświadczenia zrodzonego z młodzieńczego idealizmu i bezgranicznej miłości do twórczości Mickiewicza, którą w całości znał na pamięć. Właściwie tylko on jeden potrafi sprostać reżimowi poczwórnej wstrzemięźliwości od alkoholu, rozpusty, nikotyny i kart. I w nagrodę tylko jemu autor powoli się wyzwolić z wpływu sekty, dojrzeć i przejść na bardziej racjonalne, pozytywistyczne działanie.
Gerszom Ram to taki wszędobylski bóg Merkury podobny postaci Antoniego Fiszera z „Iksów”. Takie trochę popychadło, trochę człowiek niezastąpiony od wszystkiego, obdarzony gombrowiczowską zielonością, niezwykle sympatyczny, a przede wszystkim niesłychanie zdolny i inteligentny chłopak. Ram, syn drukarza przybywa do Paryża nie tak jak Towiański, wskutek objawienia w kościele i nakazu wewnętrznego, ale z przyczyn bardziej racjonalnych. Chce się przydać po upadku Powstania Listopadowego w którym ze względu na młody wiek brać udziału nie mógł i ofiaruje pełen zapału całe swoje młode życie. Oddaje je jak Święty, bezkrytycznie, spełniając wszystkie absurdalne wymogi sekty religijnej, jakim było między innymi wychrzczenie go przez Semenenkę, głównego przeciwnika zwalczającego wszelkie inicjatywy Towiańskiego łącznie z donosami na niego do Watykanu.
Ram żyje ascetycznie, nie ma się z czego w „siódemkach” spowiadać, chociaż jego asceza wynika bardziej w wyboru, podczas gdy inni członkowie wspólnoty po prostu nie mają środków na to, by grzeszyć.
Być może Spiró wybierając właśnie taką postać i jej poczynania za oś powieści, chciał przerobić literacko pewne możliwości, by wykluczyć słabość ludzką i udowodnić, że przy najlepszych chęciach i talentach religijny zryw Towiańskiego był niemożliwy. Zresztą sam Towiański wysługując się Ramem (to Ram, według Spiró rozmawiał z papieżem), jest cały czas w cieniu fabuły i tak wciąż zajęty, że nawet z czytelnikiem nie ma czasu pobyć. O „Biesiadzie” Spiró nie ma chyba najlepszego zdania, bo i w usta Czartoryskiego, i Rotszylda wkłada niepochlebne zdania o utworze. Oni po prostu nie tyle nie chcą „Biesiady” czytać, a nawet brać do ręki, bo są przeświadczeni, że to bzdury.
Inaczej jest z twórczością Mickiewicza, nawet jego ostatnie wykłady w Collège de France nie są źle ocenione. Spiró daje też za pośrednictwem Rama poznać nam Słowackiego, jednak to wszystko w sumie jest marginalne. Głównie – od początkowych scen przemarszu Polskiego Legionu przez Europę udającego się na emigrację do Paryża po ostatnią, gdy Ram płacze na wieść polskich przybyszy donoszących mu o śmierci Mickiewicza, autor pilnuje się, by nie popaść wraz ze Sprawą Bożą w jej miazmat i zapomnieć, że istnieją jeszcze inne światy równoległe.
Ram, jak tarotowy Głupiec pokonuje podróż w czasie i przestrzeni, by w Londynie dorobiwszy się majątku zobaczyć wszystko z innej, okiem autora, szerszej perspektywy, czyli nie z wileńskiego podwórka, nie z francuskiej sekty religijnej, lecz z tygla światowych wpływów i prądów zarówno artystycznych (bywa w operze), jaki i filozoficznych, społecznych, duchowych.
O tym są „Mesjasze”: o wyjściu, o exodusie, o przełomie, o dojrzewaniu i o poszukiwaniu, o drodze.
György Spiró nie ośmiesza Koła Sprawy Bożej (tylko troszeczkę…), nie poucza, jak robili to przed nim polscy krytycy literaccy dowodząc, że to była mylna, niszcząca sztukę polską droga. Trochę bardziej zabieg literacki György Spiró przypomina mi film Juliusza Machulskiego „Kingsajz”. Tu też mamy Sprawę Bożą, mimo koturnów i szczudeł, jest ona na tle światowych mistycznych prądów, rewolucji, rewolt, buntów, rozmiaru niewielkiego. To Ram wychodząc z sekty widzi rozmiar świata wielorakiego, ogromnego i o wiele bardziej skomplikowanego, niż problem wyboru stróża w przydzielonej mu siódemce, by móc się u niego publicznie wyspowiadać.
Jednak żal serce ściska wielkie zmarnowanie genialnych artystów mrących jak muchy z niedożywienia i złych warunków socjalnych, podczas gdy brat Jan Andrzej, czyli Gerszom Ram, nie mający żadnych aspiracji artystycznych dociera do końca powieści w zdrowiu i bogactwie.
Niczego podobno nie da się odszukać o losach historycznego Gerszoma Rama. I to już jest decyzja autora.