E tam…, w jakiej matni? Filip Gańczak spełnia dziennikarską robotę po pół wieku od opisywanych w niej wydarzeniach, bazując głównie na wywiadach z „poszkodowanymi”, czyli tymi, którzy „musieli” donosić na swoich kolegów z branży filmowej.
Jeśli film niemiecki „Życie na podsłuchu” może wzbudzić w odbiorcy „współczucie” wobec katów, czyli pracowników Stasi, że tak się musieli biedacy męczyć instalując swe archaiczne urządzenia na dusznym strychu berlińskiej kamienicy (zbliżony współczuciu, jakie budzi matka zwracając swojemu dziecku uwagę słowami „nie kop kolegi synku bo się spocisz”), to podobny resentyment wywołuje we mnie Gańczak swoją „rozliczeniową” książką. Bo Gańczak przyzwala swoją miękką narracją na wybielanie tych znojnych dla artystów czasów.
Autor grzecznie i niewinne pyta swoich bohaterów, dlaczego wobec wewnętrznego wstrętu, jaki dzisiaj czują do skutków wmanewrowania ich w pracę na rzecz Służb Bezpieczeństwa, po prostu nie rozgłaszali wśród swoich przyjaciół, przełożonych i rodziny swych trosk według zasady „(…)nęka cię SB, rozpowiadaj o tym; staniesz się bezwartościowy jako informator(…)”.
Ale z odpowiedzi ich niejednokrotnie wynika, że popadłszy raz w zależność od SB, aktorzy i filmowcy polscy w czasach reżimu komunistycznego informatorami wyraźnie być chcieli. Niejednokrotnie przez książkę – zapewne niezamierzenie przez Gańczaka – przewijają się uwagi ze strony opresyjnej i wahania: czy ten TW aby jest nam jeszcze potrzebny? Czy nie za dużo fatygi na rzecz takiego właśnie konfidenta, czy nie za dużo na niego płacimy, a jest tak mało przydatny naszej sprawie?
Z całej tej przygody esbeckiej, tej zabawy w wołka i zajaca, na którą szły pieniądze z podatków od nędzarskich zarobków polskiego proletariatu, pieniądze na niezbudowane autostrady i drogi dojazdowe, nieskanalizowane wsie i biedne biblioteki – powstaje jakiś upiory scenariusz filmowy, gdzie świat się wali, wali się Mur Berliński, a inwigilacja, donosy trwają w najlepsze, informatorzy i informowani spotykają się jak gdyby nigdy nic po kawiarniach, piją koniaki i w dalszym ciągu szastają publicznym groszem.
W proceder wplątani są najzwyklejsi zjadacze chleba nie mający z racji swojego niskiego morale aspiracji do bycia bohaterami, czyli posiadacze bądź wynajmujący mieszkania inwigilowanym i chętnie je udostępniają tajnym służbom: (…)należy pozostawić jej w kopercie sumę 500-600 zł, co zobowiąże ją jeszcze bardziej do zachowania w tajemnicy faktu korzystania przez nas z mieszkania (…).
Na przestrzeni całej książki nie padło ani raz słowo skruchy, czy zaniepokojenia, że swoimi donosami komuś zaszkodzili. Damian Damięcki, najbardziej, jak wynika z relacji w książce skrzywdzony dzisiejszym zdemaskowaniem jego słabości sprzed czterdziestu lat wie, że nikogo nie skrzywdził i nikt przez niego nie siedział. Ówczesne prawa jazdy, paszporty (dziwna była ta przemożna potrzeba kierowania trabantem, posiadania paszportu, skoro cała kariera artystyczna rozgrywała się przecież w teatrach warszawskich i polskiej telewizji oraz w polskich filmach, gdzie z powodzeniem można było dojechać tramwajem) były tak dla nich ważne, że godzili się na warunki SB.
Właściwie czytając tę książkę pisaną przecież nie przez świadka epoki, a przedstawiciela pokolenia moich dzieci, trudno uwierzyć, że nastąpi spłycenie i niwelacja wagi postaw ludzkich tak szybko. Wtedy, kiedy ułamki informacji, które wyłapywaliśmy z zagłuszanej Wolnej Europy szukając ratunku i pomocy w bojkocie stanu wojennego były najważniejsze na świecie. Nikt nie przypuszczał, że były tak naprawdę takie biedne i takie smutne.
Honor, sumienie to koszt jedynie anulowanej kary za jazdę po pijaku, za to, że zdrady małżeńskie nie będą ujawnione. Niewiarygodne, czy można tym wynurzeniom ufać? Przewija się co i rusz nie tylko zaklinanie się, że pieniędzy za donosy się nie brało, ale też kwestionowanie prawdziwości zapisów pozostawionych przez operatorów w teczkach. Jednak każde tłumaczenie aktorów i filmowców jeszcze bardziej pogrąża i coraz bardziej przypomina bohaterkę piosenki o tym, jak za reklamówkę z Peweksu puszczała się z dewizowym Włochem. Ta taniość kurwienia się idoli polskiej telewizji i kina wręcz przeraża i niepokoi. Ale czy tak było?
Czytamy, że Daniel Olbrychski wydaje dużo na rozmowy z Marylą Rodowicz: (…) Szukali się telefonicznie po całym świecie, rachunki telefoniczne płacili po 7 tys. zł miesięcznie. (…) Jak widać potem, pieniądze były i tak źle inwestowane, bo (…)Rodowicz spotyka się w tym czasie z Andrzejem Jaroszewiczem — znanym kierowcą rajdowym i zarazem synem ówczesnego premiera(…).
Ale na kartach książki, Olbrychski, jako niesłusznie posądzony i tym skrzywdzony przez SB próbuje wygrać ten fakt i być dumnym, że właśnie na niego, z powodu jego niebezpiecznej pracy opozycyjnej wstrętne „proste, słowiańskie debile” zagięły parol.
Oczywiście egzystencja aktorów, na ówczesne czasy kosztowna niebywale i ponad stan, odbywała się tylko dzięki ich ponad dwudziestoczterogodzinnej pracy artystycznej i posiadania przez nich niespotykanego talentu, którego zmarnowanie poprzez zamilknięcie byłoby stratą dla kultury polskiej nieodżałowaną. Nigdy do tego nie doszło. Dlatego widocznie Andrzej Wajda, wobec którego w osobistej rozmowie Filip Gańczak zachowuje się jak potulny piesek i po chińsku przyrzeka, że skoro on sobie nie życzy umieszczenia w książce portretu jego byłej żony Beaty Tyszkiewicz, to zamieszczał nie będzie, może sobie bezkarnie pozwolić na wszelkie fumy i szantaże.
– „(…) Andrzej Wajda spotkał się ze mną, ale później wycofał z udziału w książce. Nie wiem, co zaważyło na takiej jego decyzji. Po publikacji książki wydawnictwo na moją prośbę wysłało mu egzemplarz, ale nie dostałem od pana Wajdy żadnej odpowiedzi. – czytam w sieciowym wywiadzie z Gańczakiem w „Zwierciadle”. I potem wysłuchuję w linku autora prezentacji książki jak niemal z płaczem żali się, że o Wajdzie tak dobrze napisał, a ten nawet nie zgodził się na autoryzowanie tekstu.
Mimo wielu starań, by jak najlepiej świat artystów filmowych i telewizyjnych komunistycznego reżimu przedstawić i tym wywyższyć morale polskiego artysty tych czasów, Gańczakowi niewiele się udaje. Bohaterski Andrzej Łapicki, tak zawzięcie podpisujący wszelkie petycje w obronie masakrowanych robotników ma nie tylko złą stalinowską przeszłość , co od biedy daje się ustami aktora wytłumaczyć:
„(…)Ale to były inne czasy. Wszyscy kolaborowali z systemem, żeby jakoś egzystować. Nawet moi mistrzowie, Zelwerowicze, Schillerzy, wszyscy byli w partii i popierali Związek Radziecki ze Stalinem na czele. To był dla mnie przykład, że można, proszę bardzo, nawet należy. Każdy myślał, że tak będzie na pewno ze sto lat i trzeba się zorganizować, a zawód mamy jak każdy inny.
Gustaw Holoubek grał fanatycznego Dzierżyńskiego, a Zygmunt Hubner – Stalina, niezwykle skupionego inteligenta. Normalnie, dostali rolę, to grali. Była praca i już. Nie można dzisiejszą miarą tego oceniać(…)”
Niestety po dwudziestu latach, po krwawym stłumieniu strajków w Radomiu i po wypadkach marcowych i po wypadkach na Wybrzeżu, Andrzej Łapicki jest w dalszym ciągu wierny. Jest głównym konsultantem Krwawego Maćka w Polskiej Telewizji:
„(…) W 1979 roku – w trakcie pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski -wydaje polecenie, by kamery nie pokazywały wiwatujących tłumów. Łapicki doradza Szczepańskiemu w sprawach Teatru Telewizji. Łącznie za tego rodzaju współpracę otrzymał z kasy Radiokomitetu kwotę 170 tys. złotych (po pięć tysięcy miesięcznie) – wyliczy potem Departament III MSW.(…)”
Materiałów IPN, jak sam przyznaje autor, których nie użył, by nie szkodzić bohaterom swojej książki jest mnóstwo i jego wybór i zestawienie mógłby przybliżyć niezorientowanemu czytelnikowi te czasy, które, gdyby nie ich nieprawdopodobnie wysoki koszt społeczny, a nawet czysto ekonomiczny, byłoby jedynie komicznym zwierciadłem głupiej epoki, głupich władców i głupich artystów ściśle ich głupotę wspierających.
Ale tak nie jest i nie będzie. Dla mnie, dla mojego pokolenia nie sposób czytać o tych czasach z wolnościowym dystansem, bo wiadomo, Zło nie istnieje, pozostaje jedynie Dobro. A tego w tych latach było jak na lekarstwo.
Po śmierci Marka Nowakowskiego wiele z nim archiwalnych wywiadów w telewizji. Jednoznacznie opowiada się za czytaniem własnych i cudzych teczek i tłumaczy, jakie to ważne dla nas dzisiaj i następnych pokoleń.
ja tu już na blogu polecałam doskonałą książkę Romana Graczyka „Tropem SB. Jak czytać teczki”, gdzie autor potwierdza wiarygodność teczek, gdyż spawa była zbyt poważna, by ktoś ryzykował ich fałszowanie. Na podstawie tych informacji pisano raporty do Moskwy i tak zapadały decyzje polityczne na najwyższym szczeblu, a np. w okresie zimnej wojny przecież niesłychanie niebezpieczne.
Tutaj w książce Filipa Gańczaka autor w pewnym momencie po notorycznym kwestionowaniu wiarygodności teczek przez pytanych radzi się historyka:
„(…) Antoni Dudek: To trzeba samemu rozstrzygać. Jednak powstaje pytanie, po co funkcjonariusz SB miałby przez te kilkanaście lat pozorować współpracę i skąd brał te wszystkie informacje.(…)
(…)Profesor Antoni Dudek podkreśla, że tego typu przypadki fałszowania akt były w SB marginesem. W dodatku fałszerze musieli się liczyć z wewnętrznym śledztwem i wykryciem procederu. Generalnie jestem skłonny uznać za bardziej wiarygodne to, co wynika z dokumentów – ocenia Dudek.(…)”