Pewna kobieta suknię ujrzała
W wystawie sklepu Emhade.
Zieloną w kwiaty i nawet tanią,
Wchodząc więc, woła za ladę:
„Suknię zieloną w kwiaty poproszę
Z daleka po nią przychodzę!”
A sprzedawczyni mówi spode łba:
„Nic nie ma, a ja nie urodzę”.
Na to kobieta nieustraszona
Palcem wystawę wskazuje,
Lecz sprzedawczyni mówi: „Akurat!”
I już się nią nie zajmuje.
Dzielna kobieta krzyknęła: „Czekajcie,
Ja was przed sądem urządzę
Żeście mi sukni nie chcieli sprzedać
Za moje własne pieniądze.
Już jest przed sądem, już skargę wnosi
A sędzia gniewem zapłonął
Wstał, tupnął nogą i kazał sprzedać
Powódce suknię zieloną.
„Ja tu was” – mówi – „zaraz oduczę
Z klientów robić balony”.
Ach, zadrży teraz i się uzdrowi
Nasz handel uspołeczniony.
[Stefania Grodzieńska „Szpilki” 1959]
Krystyna nie miała takich ambicji jak bohaterka wiersza Grodzieńskiej, obywatelka Katowic, której incydent w sklepie został przykładowo nagłośniony w prasie codziennej i stał się pożywką dla reżimowych satyryków. Nie interesowała się handlem uspołecznionym i nie śledziła wystaw sklepowych. Jeśli sąsiadki powiadomiły ją, że coś rzucili do sklepów, szła posłusznie do kolejki, bo wiedziała, że ta informacja jest prawdziwa i nie wytraci tam niepotrzebnie energii i przyniesie coś do domu.
Nie zdarzało się, by towar wystawiony w witrynie, na dodatek z niską ceną był dostępny w sprzedaży. Obowiązywała zasada, że towaru z wystawy się nie sprzedaje, bo został tam ustawiony jako dekoracja przez dekoratora, któremu witryny sklepowe zatwierdzał cenzor. Naruszenie scenerii witryny sklepowej było nie do pomyślenia przed zmianą dekoracji, łączyło się to z sabotażem i taka samowolka mogła skończyć się nie tylko wyrzuceniem z pracy kierownika sklepu i personelu, ale nawet więzieniem. Witryny sklepowe służyły do celebracji świąt politycznych, których było tak dużo w ciągu roku kalendarzowego, że każda zmiana ich wystroju sygnalizowała nadchodzące, kolejne święto. Dlatego warto było nie zwracać na nie uwagi. Większość przechodniów znieczulała się do tego stopnia, że nie czytała transparentów, napisów w witrynach i anonsów gazetowych donoszących z entuzjazmem, co jest już bez problemu dostępne w sklepach. Reporter „Trybuny Robotniczej” cieszył się, że telewizory w sklepie na Pocztowej już właściwie się kończą i trzeba nowe przywozić z magazynów. Wszyscy wiedzieli, że żeby kupić telewizor na Pocztowej, trzeba mieć talon lub jakieś inne pozwolenie jego zakupu, najczęściej firmowane, jako nagroda z polecenia zakładu pracy.
Mimo wszystko telewizorów na Koszutce przybywało. Doszło do tego, że po powrocie z wakacji z Wisły, w mieszkaniu Rudka z oglądających telewizję został jedynie Horoszczak, który uważał, że telewizor psuje wzrok i trzeba go oglądać z dużej odległości. Rudek, zniesmaczony programami telewizyjnymi przeniósł go ze swojego pokoju do dużego pokoju i postawił koło balkonu, a Horoszczaka posadził w przedpokoju. Horoszczak osiem lat temu w czasie separacji Rudka z Krystyną swatał mu swoją córkę i teraz czuł się jak niedoszły teść Rudka i przychodził z parteru na trzecie piętro do mieszkania Rudka na wszystkie mecze hokejowe. Siadał na krześle w przedpokoju, by oglądać je przez całą długość dużego pokoju. Kiedy wróciła Krystyna z wakacji, starła się Horoszczakowi nie wchodzić w linię wzroku. Jednak idąc po coś do pokoju – a było to nieuniknione – zasłaniała sobą malutki ekran. Wtedy Horoszczak zniecierpliwiony przechylał głowę, gdyż najprawdopodobniej Krystyna nieświadomie wchodziła w momentach dla meczu najważniejszych, o czym świadczył podniesiony, histeryczny głos spikera.
Krystynę mało to wszystko obchodziło i mało przejmowała się Horoszczakiem. Również niewiele obeszła ją wizyta mecenasa Janeczka, który wstąpił do Katowic z Przemyśla, jadąc do córki Maryśki do Wrocławia, studiującej tam medycynę. Mecenas Janeczek siadł wieczorem na krześle Horoszczaka w przedpokoju, bo też nie chciał sobie zniszczyć oczu i oglądał z dziećmi Diseny’a, ich ulubiony program. Wyglądało to tak, że Andrzej, jako niezdiagnozowany krótkowidz siedział z nosem przy ekranie, Ewa na tapczanie, a z przedpokoju dolatywał głos mecenasa Janeczka wygrażający psu Goofiemu:
– Do czego to podobne – grzmiał mecenas Janeczek.
– Jakie to niepedagogiczne! Jak można walić młotkiem po głowie, zrzucać z dachu wieżowca i pokazywać to dzieciom?
Krystynę nie obchodziły nic a nic opinie mecenasa Janeczka o programie dziecięcym. Była myślami gdzie indziej, jej mózg zajmował Rudek, który znowu zapełnił po wakacjach meblami jej pokój, używając w swoim pokoju wygodne, przedwojenne meble zaprojektowane przez jej ojca w stylu konstruktywizmu. Postanowił cały swój twórczy potencjał przeznaczyć na urządzenie pokoju Krystyny i dzieci motywując to wyrzutami sumienia, że zagarnął dla siebie wszystkie meble. Rudek naśladował wprawdzie najnowsze trendy w światowym meblarstwie, ale materiały, jakich używał były nie do zniesienia. Otyła Zosia, która zaraz przyszła je zobaczyć, usidławszy na trójnogim taborecie z wcinającym się w pośladki metalowym kółkiem na środku, pomalowanym czarną, nigdy nie wysychającą emalią i owiniętym czerwonym winylem, od razu zgięła swoją masą taboret. Spanikowana Krystyna chciała po jej wyjściu go naprostować, ale już się nie dało. Rudek wyginał pręty zbrojeniowe na specjalnie skonstruowanym kopycie i jeden stołek z pozostałych trzech pozostał już krzywy.
W rogu tak ciasnego pokoju stały jeszcze nieposkładane elementy tapicerowanych foteli, które Krystynie spędzały sen z powiek, gdyż Rudek był po wsiowemu nerwusem i Krystyna po prostu się go bała. Również bały się go dzieci. Toteż posłusznie z rozpoczęciem roku szkolnego siadły do nowej konstrukcji ojca, czyli do stolika do odrabiania lekcji.
Z powodu ciasnoty stolik ten, na metalowych nogach miał niewielki, półmetrowy blat, który można było na czas odrabiania lekcji poszerzyć dwoma rozkładanymi blatami wysuwanymi od spodu na konstrukcji z dwóch kątowników przyciętych i pospawanych na budowie.
Andrzej z Ewą odrabiali lekcje niemal ocierając się głowami, na przeciw siebie, a każde położenie dodatkowej książki na rozłożone blaty i macierzystą powierzchnię stolika było walką o miejsce i terytorium. Rudek pomalował wszystkie kawałki płyt paździerzowych, z których wykonał stolik lekcyjny bezbarwnym lakierem i obił krawędzie listewkami, które pomalował na czerwono. Dodatkowo wykonał lampkę nocną na stojaku z małej płytki pilśniowej z wyciętym po pikasowsku owalem na dłoń. Krawędzie pomalował na czerwono, a całość bezbarwnym lakierem. Wszystko w dalszym ciągu śmierdziało niewywietrzonym paździerzem, a powierzchnia mająca strukturę spilśnionych wiór i była nierówna.
Krystynę jednak i to już nie troskało, właściwie zobojętniała na wszystko. Prace domowe w miarę wzrostu i obsługi dzieci, a także stuprocentowej obsługi Rudka, stawały się nieznośne. Pralkę, którą udało się jej wreszcie kupić musiała podłączać kilkoma przedłużaczami, gdyż jedyny kontakt elektryczny był w kuchni, a przedłużacze przerzucała przez okienko łączące ubikację z kuchnią, by móc zużytą wodę z pralki wlewać do wanny i moczyć tam skarpetki w jeszcze „dobrej” wodzie z mydlinami. Ucieszyła się z lodówki, wprawdzie nie takiej, jaką Józek kupił Zosi – podobnej do tych z filmów amerykańskich, wielkości człowieka – ale zawsze. Jednak wkrótce sąsiedzi dowiedzieli się i o lodówce. Hechliński zapraszał co jakiś czas do swojego mieszkania miłośników swojego śpiewu, gdyż żona nie pozwoliła mu pracować w charakterze tenora w Operze Bytomskiej mimo ukończenia szkoły muzycznej w Zabrzu z najwybitniejszymi wynikami. Potrzebował lodówki na gwałt, gdyż goście musieli jeść smakołyki na miarę arii, które wyśpiewywał. Nim Hechlińska z pierwszego piętra wniosła na trzecie tacki z maleńkimi ciasteczkami przekładanymi maślaną masą, Krystyna opróżniała lodówkę przenosząc swoje wiktuały na balkon. Potem do późnej nocy niosły się po klatce schodowej jęki Jontka, groźby Stefana, przerażenie Rigolletta, zawodzenia Leńskiego i dużo pieśni religijnych. Nazajutrz w drzwiach zjawiała się Hechlińska z maleńkim talerzykiem, gdzie ułożone były po ciasteczku każdego gatunku w podzięce za użyczenie lodówki. Ciasteczka te Krystyna kroiła na jeszcze mniejsze kawałeczki, by każdy z domowników mógł skosztować smakołyków Hechlińskich, wykonanych według przedwojennych lwowskich receptur.
Krystyna w trakcie krochmalenia i prasowania pościeli, koszul Rudka, krawatów, chusteczek do nosa i kołnierzyków dzieci do szkoły, bo musiały być codziennie świeże, myślała już o wakacjach w Przemyślu. Wanda pisała z Przemyśla, że w to lato jej syn z rodziną jedzie na wczasy nad morze i dom będzie wolny. Krystyna miała już dość wakacji w Wiśle i zapragnęła spokoju i odpoczynku u swojej mamy. Szczególnie, że Wanda pisała, że kupiła okazyjnie z zagranicznej paczki kupon cienkiej wełny w kolorze zieleni veronese’a i można z niego uszyć modną, wąską sukienkę, a nawet bolerko, ale Krystyna musi przyjechać, by krawcowa mogła sukienkę dopasować.
Ale był dopiero wrzesień i na razie Krystyna głowiła się, jak zebrać wystarczającą ilość gazet na makulaturę dla dzieci do szkoły. Zdecydowała oddać swoje ulubione „Przekroje” z rubryką mody Barbary Hoff na szczupły stos papieru, który wiązała na krzyż sznurkiem i kładła w przedpokoju.