Chowa spekulant worki w sklepie,
Kołtun z trwogi pacierze klepie…
Wiedźmy po domach straszą dzieci,
Masła nie ma, wzięli “Sowieci”…
[Jan Brzechwa „Marsz”]
Rudek pełniąc funkcję starszego inspektora budowy Telewizji Śląskiej i modernizacji radiostacji w Rudzie Śląskiej ukończył pracę przy budowie masztu Telewizji Katowice w Bytkowie i mógł wyjechać na dłużej do Bogatyni, gdzie specjalistom przydzielono na kwatery poniemieckie pensjonaty. Wanda, korzystając z wolnego pokoju na Koszutce, przyjechała pociągiem z małą tekturową walizką w której był grejpfrut. Po rozpakowaniu rzeczy wyjęła owoc, przecięła go na pół, posypała cukrem i podała Ewie sok łyżeczką. Ewa jadła po raz pierwszy w życiu grejpfruta, którego gorzki smak natychmiast polubiła. Zapach skórki, jak się potem okazało, nie dającej się spożytkować na słodycze – co robiła Krystyna ze skórką pomarańczy, znajdowaną raz w roku w paczce barbórkowej dla dzieci, przynoszonej z pracy przez Rudka – długo utrzymywał się w kuchni jak i inność zapachu Wandy.
Ewa bardzo kochała babcię, bo Wanda nie tylko zachwycała się wszystkim, co zrobił i powiedział Andrzej, ale także tym – w odróżnieniu od Krystyny – co robiła i mówiła Ewa. Wanda przyjechała przed południem, gdy Andrzej był jeszcze w szkole i radość Wandy bycia z wnukami dostała się Ewie. Przywiozła jej uszyte przez córkę przemyskiej krawcowej ubranka dla Hani. Był to różowy kapelusz z jedwabiu i z tego samego materiału letnia sukienka zapinana na zatrzaskę, oraz spódnica kretonowa i biała bluzka z bufkami. Ewa była zachwycona tymi prezentami tak samo jak grejpfrutem i tym, że Babcia jest i że nie będzie w domu już sama.
Wanda natychmiast przystąpiła do nowych porządków w domu ujrzawszy Andrzeja, który był w dalszym ciągu najmniejszy w klasie. Zaczęły się tarte na tarce i wyciskane w pieluszce tetrowej soki z warzyw, których ani Andrzej, ani Ewa pić nie chcieli. Najgorszy w smaku był sok z buraków, do którego Wanda zmuszała dzieci tym usilniej, im bardziej wierzyła, że jest, ze względu na czerwony kolor, producentem hemoglobiny i przyczynia się do polepszenia ogólnego stanu organizmu dziecka. Zaczęły się częstsze wysyłanie Andrzeja po masło. O rzuceniu masła pantoflową pocztą klatkową natychmiast się Krystyna dowiadywała i przy szybkiej komunikacji sąsiedzkiej można było, jak kolejka jeszcze nie była długa, stanąć dwa razy i przynieść do domu aż dwie koski masła. Andrzej często z tego korzystał, jak nie był pomijany przez nieczułą ekspedientkę udającą, że tak małego dziecka nie zauważa. Andrzej został też zobligowany do codziennego wstępowania po drodze do szkoły do kiosku i kupowania „Dziennika Zachodniego”, skąd Krystyna i Wanda, wycinały kolejny odcinek powieści kryminalnej, a resztę nie czytając cięły na mniejsze arkusze i zawieszały nanizane na sznurek w łazience, gdyż papieru toaletowego nie można było kupić. Krystyna część gazet kładła w przedpokoju dla Andrzeja, by mógł zanieść do szkoły miesięczną, obowiązkową porcję makulatury.
Raz się zdarzyło, że Andrzej zapomniał gazety przynieść ze szkoły i zostawił ją pod ławką. Gazeta oczywiście na drugi dzień już była zabrana przez sprzątaczki, tak, że odcinek niezwykle ważnej powieści kryminalnej, którą zwijano w rulony i spinano czarną gumką wyciętą z dętki rowerowej raz na zawsze utracono. Babcia długo wypominała biednemu wnukowi jego winę, codziennie napominając go rano przy wychodzeniu do szkoły:
– I co? Tak zrobisz, jak wtedy z gazetą? – Machnuł? – I co, machnuł, a gazety niet!
„Machnuł” oznaczało, że Andrzej wykonał wszystko, co mu polecono – po położeniu kioskarce na ladzie 50 groszy i zabraniu gazety miał obowiązek stanąć przed kioskiem i zamachać gazetą trzy razy, a następnie odwrócić się i włożywszy gazetę do tornistra, pójść szybko w górę ulicą Liebknechta do szkoły. Obserwująca go w oknie balkonowym Wanda mogła wtedy powiedzieć Krystynie, że gazety przywieźli na czas i nie musi po nią specjalnie iść później. „Dziennik Zachodni” rozchodził się natychmiast i już w godzinę później nie było go w kiosku, pozostawała tylko „Trybuna Robotnicza” i „Trybuna Ludu”. Krystyna nigdy nie kupowała tych dzienników, jak i żadnych tygodników ilustrowanych, które nie nadawały się do klozetu, a też dlatego, że trzeba było kupować je obowiązkowo z „Krajem Rad”, a oszczędzała każdy grosz na wakacje. Krystyna kupowała sporadycznie „Świerszczyk” dla dzieci, bo pamiętała go sprzed wojny, „Misia” i tak nigdy w kiosku nie było. Ewa wiedziała o istnieniu „Misia” od innych dzieci na podwórku. Miś miał w środku zawsze wycinankę, z której po wycięciu można było wykonać przestrzenny domek lub inne pożądane dla lalek rzeczy i Ewa zawsze zazdrościła innym dzieciom „Misia”. Nieudolnie sama próbowała narysować kredkami coś podobnego, ale nigdy jej się nie udawało. Mimo okaleczeń przez Andrzeja zgubami gazet rulony powieści powiększały się i jak uzyskały odpowiednią grubość były chowane do szuflady. I Wanda po wyjeździe z Katowic zabierała je do Przemyśla Leśce do czytania, a potem na wymianę. Leśka wycinała podobne w „Expressie Wieczornym”, który nie docierał na Śląsk, natomiast można go było kupić w Przemyślu i Wanda wysyłała je w paczce Krystynie do Katowic. Głód różnorodności bodźców rozrywkowych nie zaspakajał jeszcze telewizor. Emisje, z początku dwa razy w tygodniu, na które waliły tłumy dzieci i ich rodziców do mieszkania Krystyny traktujących jej gościnność jako należną im świetlicę w której wstawiono dostępny wszystkim telewizor, były tak trudne w odbiorze z uwagi na zgiełk w ciasnym mieszkaniu i ciągle psującą się emisję, że Wanda wolała z Krystyną radio. Przedwojenny niemiecki odbiornik nastawiony na Wolną Europę w czasie nieobecności Rudka został przeniesiony do kuchni. Antenę pociągnięto na zewnątrz budynku i włożono z powrotem w okno kuchenne. Ewa podsłuchiwała Matysiaków, ale niczego z tego nie rozumiała i szybko się zniechęcała. Też „Podwieczorek przy mikrofonie” nie sprawiał jej żadnej przyjemności, na który Andrzej reagował śmiechem wyłapując epizody o szkole. W czasie plotkowania na schodach, w czym chętnie uczestniczyła też Wanda poznając błyskawicznie wszystkie sąsiadki i komplementując ich wygląd stała się osobą lubianą i pożądaną, dowiadywały się o innych programach, które należy słuchać. I tak Jadwiga przypomniała lokalną audycję „Czelodka Radiowa”, gdyż podobno tam Karlik przywalał rządowi. Wanda słyszała w czasie pierwszego pobytu w Stalinogrodzie w Boże Narodzenie tę audycję. Z początku myślała, że będzie to podobne do Wesołej lwowskiej fali i postacie batiarów Tońcia i Szczepka zastąpi z powodzeniem Lichtoń, górnik, pracujący z Kaczmarkiem górnikiem na jednej kopalni. Jednak gwara śląska, najczęściej mówiona też w tej audycji przez lwowiaków-repatriantantów przybyłych tutaj do Teatru Śląskiego z całym zespołem, była dla Wandy niezrozumiała, jak i niezrozumiały był zachwyt Jadwigi. Toteż szybko zaniechano w domu słuchania „Śląskiej fali”, poprzestając na słuchaniu radiowych piosenek wykonywanych niejednokrotnie przez aktorki z kresów z charakterystycznym, miłym dla Wandy zaśpiewem wschodnim. Krystyna, chcąca jak najszybciej zasymilować się ze Śląskiem, krzywo patrzyła na poczynania swojej matki, która nie tylko przy dzieciach opowiadała dowcipy polityczne, ale cały czas wyśmiewała się bez żadnych konspiracji z Gomułki i Cyrankiewicza. To, że Nina Andycz robi grzywkę Cyrankiewiczowi, tego Ewa nie mogła pojąć, bo po co żona Cyrankiewicza miałaby wchodzić na głowę swojego męża i skąd miałaby między nogami włosy. Niepojęte były też dla Ewy amerykańskie sympatie Wandy, gdyż jej matka Krystyna nienawidziła Ameryki z całej duszy ze względu na brata Rudka, Mariana, który się do niej wybierał jak sójka za morze przy pomocy ich pieniędzy. Krystyna pragnęła dla syna jak najlepiej i wszelkie domowe gadanie o złej polityce rządu mogło Andrzejowi zaszkodzić w szkole. Dlatego Wanda zaniechawszy politycznej indoktrynacji, skierowała całą energię na zwalczanie leworęczności Andrzeja. Przez wiązanie mu lewej dłoni sznurkiem doprowadziła jedynie do tego, że potrafił pisać tak samo sprawnie lewą ręką, jak i prawą.
W niedzielę Wanda i Krystyna szły z dziećmi na szkolną mszę do osiedlowego, rozbudowanego Kocioła Najświętszego Serca Pana Jezusa na ulicy Marchlewskiego. Miały na głowach kapelusze, Wanda popielaty w stylu Borsalino, Krystyna zakładała nieodmiennie przedwojenny Habig. Chodziły niemal z obowiązku, gdyż Andrzej przygotowywał się do komunii świętej. Całą jesień szukały dla niego białej wełny na ubranko komunijne. Wanda nie wyobrażała sobie, by jej wnuk nie poszedł w białym garniturze, ale nawet w Przemyślu nie udało jej się kupić kuponu białej wełny, a tym bardziej białych, chłopięcych półbutów. Dlatego Krystyna, by zdążyć, kupiła granatową zerówkę i zleciła uszycie ubranka komunijnego u Czeszki, która właśnie osiedliła się z mężem na osiedlu, u pani Szczerbowej. Tymczasem nadchodziło Boże Narodzenie i Rudek miał przyjechać na święta. Święta te Wanda postanowiła spędzić u syna i synowej we Wrocławiu, gdzie jej pilnie oczekiwano, bo we wrześniu urodziła się im córeczka. Rudek wracając z Bogatyni miał wstąpić do Wrocławia i trzymać Mirkę do chrztu. Gdy przybył do Katowic, Wanda już była we Wrocławiu obiecując, że na komunię Andrzeja przyjedzie.
Nastała śnieżna zima. Ewa siadywała na parapecie okna w małym pokoju i na głos czytała bajki, trzymając je do góry nogami, ale nikt się tym nie interesował. Wśród książek dla dzieci znalazła radziecki duży album pełen czarnobiałych fotografii przedstawiających radziecką szkołę. Widocznie na czas pobytu Wandy Krystyna ukryła tę książkę. Bohaterka albumu, pierwszoklasistka w białej bluzce i czarnym fartuszku na szelkach z falbankami miała na szyi przewiązaną pionierską chustę. Miała nieskazitelnie splecione warkocze zakończone białymi kokardami. Obrazki pokazywały krok po kroku, jak należy zachować się w szkole i jakie to jest przyjemne. Ewa zatęskniła za szkołą, od której dzieliło ją dziewięć miesięcy. Inną książkę przedwojenną przywiezioną przez Wandę Krystyna ukryła przed dziećmi.
Andrzej zobaczył prezent imieninowy wcześniej, nim wręczono go Ewie i opowiadał, że jest piękny. Okazał się być pierścionkiem z czeskiego złota z plastikowym różowym oczkiem. Rudek w NRD kupił sobie radio i pozostawił w Bogatyni. Mirce do Wrocławia przywiózł lalkę z zamykanymi oczami i nylonowymi włosami. Do Katowic nic nie przywiózł, bo, jak opowiedziała złośliwie Krystyna dzieciom wszystko, co mu pozostało z diet, zużył na automaty uliczne chcąc zobaczyć, co z nich wyskoczy. I chyba była to prawda.