List wrocławski

Wiesz, jak zostawiłeś mnie na Mickiewicza, to weszłam na Stawową już pewna, że zdążę na pociąg. Niebo było jeszcze granatowe, ale już od linii horyzontu jaśniało i kiedy zbliżałam się do dworca, oszklona ściana Galerii Katowickiej z bożonarodzeniowym oświetleniem stanowiła jakby część nieba, gdyż sylwetka budowli w ciemności była niewidoczna. Chyba pozostawiono jeszcze starą, popękaną, betonową nawierzchnię przed wejściem, ale jak się przekracza automatyczne drzwi, to czujesz się jak na międzynarodowym lotnisku. Zapach kawy miesza się tu z pysznym smakiem zapiekanek, a z oszklonych gablot cukierni dochodzi do tego wanilia. A wiesz, ja nie mogę nic rano jeść i wyszłam z domu bez śniadania, i tym bardziej uderzyła mnie jak psa Pawłowa ta fala dobrego jedzenia, i poczułam głód. Tylko wnikliwe oko, takie jak moje, doszuka się wśród godnie oczekujących na pociąg w wygodnych fotelach starej gwardii obszczymurków i bezdomnych, którzy jeszcze niedawno byli włodarzami tego dworca i podchodzili za każdym razem do kasy, jak ktoś kupował i mówili, że mogą być nawet i te żółte monety. Teraz spali idealnie wpisani w pozostałych pasażerów upodabniając się do nich godnymi pozami sytych i stabilnych egzystencji, jedynie jakiś upiorny grymas na twarzach zdradzał to, że w dalszym ciągu dworzec jest ich jedynym domem. Jednak ta powściągliwość zdawała się być tymczasowa, rozwydrzenie otamowane jedynie nowością świeżo zbudowanego dworca, jakby obowiązywała jakaś karencja, jakby nietykalność wypływała z pobudek sakralnych. Objaśniono mnie w kasie o wszystkim, o co spytałam, co było nie do pomyślenia w czasach jeszcze niedawnych, kiedy do tego służyło osobne okienko z napisem „informacja” zawsze oblegane, bo dawało odpowiedzi na pytania pasażerów ze wszystkich klas.
Pociąg Spółki Akcyjnej „Intercity” wjechał punktualnie i punktualnie odjechał, wioząc niemal puste, luksusowe przedziały z miękkimi fotelami z wejściami na wtyczki zasilaczy laptopów i komórek. Dosiadła się młoda kobieta z dwoma chudymi córeczkami, które jechały na ferie szkolne do dziadków pod Poznaniem. Piszę ci o nich dlatego, że interesowały się mną i podglądały mnie w odbiciu szyby, by tak nachalnie się nie przyglądać. Jest to o tyle cenne, że dawno nie wychodziłam z domu i dzisiejszą młodzież znam z relacji gazetowych utyskiwań, jakoby dzieci nie bawią się na podwórzu i grają tylko w gry komputerowe i nic z nich tym sposobem nie będzie. Szczególnie ta młodsza, o wyrazie czujnego szczura podchwytywała każde moje zdanie skierowane do jej matki i wykazywała o wiele większą inicjatywę w rozwoju konwersacji, której na dobrą sprawę w ten wstający, styczniowy poranek nikomu nie chciało się prowadzić. Za oknem było buro, dziewczynki z utęsknieniem wyszukiwały na mijających polach śniegu, którego istnienie właśnie ich dziadek przez komórkę udokumentował. Powiedział, że śnieg był wczoraj pod Poznaniem, ale dzisiaj już zniknął. Szukaliśmy wspólnie tego śniegu, podszywanie się pod śnieg jeziora na horyzoncie, czy wysokich zagonów pokrytych folią demaskowała szybko matka dziewczynek.
W Opolu zaczął padać deszcz, a ja zmartwiłam się, bo planowałam od dworca wycieczkę pieszą na Sępolno i moje adidasy chyba by nie wytrzymały. Jednak Wrocław okazał się wprawdzie pochmurny, ale kałuże na ulicach były jedynie pozostałością załamania się pogody. By zdążyć na pogrzeb, szybko skierowałam się w lewo. Szłam Świerczewskiego przemianowaną na Piłsudskiego. Przeszłam most nad Oławą przy Szybkiej gdzie stał zapijaczony mężczyzna z puszką piwa w ręce i filozoficznie wpatrywał się w pływające kaczki, co wprowadziło mnie w wodne klimaty. Będąc Na Grobli widziałam już te rzeczne, nostalgiczne przestrzenie, barki na Odrze i rdzawy, mokry pejzaż otaczający z obu stron kładkę Zwierzyniecką. Kiedy dotarłam do czerwonego domku starego wejścia ZOO poczułam taką nostalgię za Wrocławiem, że się niemal rozpłakałam. Przejechał obok mnie rower i mężczyzna rzucił w moim kierunku przyjazne dzień dobry. Szłam z plecakiem, w którym był tylko wieniec plastikowy ze wstążką z wypisanymi przeze mnie czarnym flamastrem kondolencjami dla ciotki i szczoteczką do zębów na wszelki wypadek, gdybym zanocowała i prezenciki dla dzieci. Więc ten plecak był duży, ale nie ciężki i przesuwałam się raźno po drodze przeskakując kałuże i wpatrując się w rurociągi podniebne przerzucone przez Odrę. I wtedy nagle pojawiła się ta Wieża Ciśnień. Nie wiem, musiałam być bardzo zamyślona i wpatrzona w wodę, bo ten surrealistyczny budynek z okrągłymi oknami i łukami nad innymi otworami, zbudowany z czerwonej cegły monstrualnych rozmiarów wyskoczył po lewej stronie jak ożywiona rycina. Ten niepokojący kafkowski obiekt tak dominujący w pejzażu zapoczątkował serię budynków brzydkich, ciężkich i przygnębiających. Dotarłam do kościoła św. Rodziny gdzie zwłoki ciotki wystawiono na czas mszy świętej przed kremacją na której podobno była tylko kuzynka i kuzyn, i to między innymi spowodowało, że postanowiłam pokonać te dwieście kilometrów i zasilić sobą orszak pogrzebowy ciotki.
– Wyobraź sobie, msza, organy, kazanie i tylko ja i brat – mówiła przez komórkę wczoraj wstrząśnięta kuzynka. Na całe osiedle, na całe Sępolno, nikt, tylko my!
Mijając kościół rzuciłam jeszcze wzgardliwe spojrzenie na ten przysadkowaty obiekt architektoniczny, który tak potraktował moją ciotkę, do której jadę bez żadnej do niej sympatii, ani tym bardziej miłości, ot tak, by wzbogacić jedynie orszak pogrzebowy.
Adaptacja strychu przez kuzynkę i jej męża pod koniec lat siedemdziesiątych została zainspirowana filmem „Anatomia miłości”, gdzie pokazano zaadaptowany strych przez Brylską w którym uprawia seks z Nowickim. Złe filmy mają największą moc rażenia, jednak tym razem wszystko wyszło mojej kuzynce i jej mężowi na dobre. Mieszkania na Sępolnie osiągają zawrotne ceny, a ich strych wielokrotnie filmowano i prezentowano w pismach kolorowych, jako wyjątkowo gustowny przykład architektury wnętrz wrocławian.
I teraz, kiedy znalazłam się na tym strychu i za godzinę miał się odbyć pogrzeb, i kiedy kuzynka przyniosła mi upragnioną herbatę i szklankę wody, gdzie rozpuściłam dwie saszetki proszku na ból głowy, wiedziałam już, że jestem tutaj niepotrzebna. Z pospiesznej relacji kuzynki wynikało, że definitywne odejście jej matki, kilkunastoletniej pensjonariuszki zakładu sióstr w Świętej Katarzynie było odejściem jedynie formalnym. Kuzynka oddała lata matce, kiedy jeszcze była w miarę młoda.
Od rozpoznania Alzheimera już nie dawała sobie rady z pampersami i wkładaniem pokarmu do ust. Ciotka wykorzystywała każdą nieuwagę, by opuścić mieszkanie i zniknąć w czeluściach miasta.
– Chciałam – tłumaczyła mi kuzynka, kiedy wypijałam pośpiesznie herbatę – by to wszystko było tak jak trzeba, ale tu dwieście pięćdziesiąt, tam dwieście pięćdziesiąt, a wszyscy w pracy, zupełnie nikogo nie ma. W spalarni też byłam tylko ja z bratem, a na wystawieniu urny w kaplicy tylko ja z mężem.
Pojechaliśmy w trójkę samochodem i nic nie pomogły moje zachęty, by się przespacerować na cmentarz na Sępolnie, założony przecież po to, by każdy z mieszkańców osiedla miał do niego blisko.
Ale, jak wychodziliśmy z samochodu, żałobników zrobiło się więcej. W bramie cmentarnej pojawił się Bańbuła, sąsiad drzwi w drzwi ciotki, niosący w foliowej torebce dwa znicze. Potem teść córki kuzynki i sama kuzynka, a na końcu dołączył mój kuzyn i teściowa córki. Tak, że w orszaku było nas siedmioro i jeszcze dwóch pracowników zakładu pogrzebowego w białych rękawiczkach i ksiądz oraz samochód, który wiózł trumnę z kierowcą. Tworzyliśmy całkiem pokaźny tłumek.
Ksiądz w kaplicy przedłużał imprezę jak mógł, podobnie na cmentarzu stojąc pod baldachimem o bardzo namiotowym wyrazie. Ten campingowy element trochę zmiękczał lastrykowy wystrój cmentarza i to, że urnę chowano do wyżłobionej jamki zakrytej na czas modłów zielonym dywanikiem imitującym trawę. Kuzynka zafundowała matce dwa ogromne wieńce z prawdziwych orchidei, które położono na zasypaną jamkę i usunięto zielony dywanik. Wbito krzyż, ksiądz nie zapomniał powiedzieć, że i tak te dzisiejsze wysiłki nic a nic się nie liczą, jeśli nie będę potomkowie przyjmować regularnie eucharystii i zamawiać msze za zmarłych, potem złożył kuzynce kondolencje i nagle zniknął. Jakby wyparował, a ja, która uważnie śledziłam każdy szczegół tego pogrzebu nie uchwyciłam momentu zniknięcia księdza. Zapłakana w trakcie grzebania babci córka kuzynki rozpogodziła się i już szła ze swoimi teściami na przedzie opowiadając im, jakie wybrała detale do budowanego domu. Kuzyn szedł ze mną i tłumaczył, że jego córka ma dzisiaj egzamin państwowy i nie mogła go w żaden sposób przełożyć.
Kuzynka nakryła do stołu przed naszym wyjściem i po powrocie, nim rozebraliśmy się z płaszczy, wniosła rosół z makaronem, a potem pieczonego indyka na słodko i pieczoną wołowinę w jarzynowym sosie. Kuzynka już w samochodzie przestrzegała mnie, że teściowie ich córki to pisowcy i że ona z mężem nigdy na tematy pisowskie nie dyskutują. Obiecałam skwapliwie, że ja też nie będę dyskutować. Ale niestety teść siedział na przeciwko mnie i nikt nie chciał rozmawiać na temat ciotki, mimo moich kilkukrotnych zagajeń, by tradycji stało się zadość. Skoro kuzynka tu dwieście pięćdziesiąt, tam dwieście pięćdziesiąt, to ja, oprócz wydania pieniędzy na bilet kolejowy, byłam przecież całkiem bezpłatną płaczką i piewczynią zmarłej. Jednak wszystko, co rozpoczynałam, gasło w zarodku i stawało się czymś odwrotnym, od zamierzonego. Wszystko, tak jak u króla Midasa, zamiast zamieniać się w złoto, zamieniało się w coś odwrotnego i jednak nieustanie się zamieniało.
– Pracowała wtedy w szkole na Sępolnie i u nauczycielki Zosi załatwiła mi prywatkę na trzecim roku – zainicjowałam chwalenie ciotki. A wiecie, wtedy znaleźć coś we Wrocławiu do mieszkania było strasznie trudno… Jestem ciotce dozgonnie wdzięczna…
– Matka była pracoholiczką – dodał kuzyn. Tam też pracowała. Dała mnie do sióstr do przedszkola, od których podobno uciekałem, więc zamykała mnie w domu i szła do pracy.
– Samego – powiedziałam nostalgicznie – no, tak, to były takie czasy, dzisiaj całe szczęście nie do pomyślenia… Wkracza – przynajmniej na Zachodzie, a przecież jesteśmy w Unii – prokurator. Tylko w stanie wojennym matki popełniały znowu takie błędy… Co dziecko czuje, gdy jest samo w domu w tym wieku!
– A co czuje – obruszył się kuzyn. Nic nie czuje. Kazała mi siedzieć cicho i siedziałem.
– Ależ niczego nie wolno dziecku kazać – dziecko w tym wieku ma mieć swobodę, przestrzeń…
– O, widzę, że Pani jest zwolenniczką bezstresowego wychowania dzieci – odezwał się teść pisowiec.
– No jasne – podchwyciłam. Nawet danie klapsa to jest przekroczenie przestrzeni międzyludzkiej.
– A mnie ojciec lał niemal codziennie, wie Pani, mnie lał nawet jak przychodziłem do domu z boiska z zakrwawioną nogą kontuzjowany. I co, i wyrosłem na ludzi i nic mi to nie zaszkodziło – dokończył z dumą.
Zeszliśmy szybko na alkohol, którego bezskutecznie domagałam się od kuzynki i który w postaci kieliszka białego wina wreszcie wniosła. Nikt mi nie towarzyszył, gdyż okazało się, że jest piątek i w piątek Kościół zakazuje picia alkoholu. Teściowie byli ludźmi trunkowymi, teść chwalił się nawet, że są z żoną alkoholikami, ale po przymusowej abstynencji napił się z taką samą przyjemnością, jak przed odwykiem, ale w piątek nigdy nie piją.
To był nasz ostatni wspólny temat, potem przeszli na sport, wróciła córka kuzynki przywożąc cztero i półtoraroczną córeczki, na które dziadkowie i bacie rzucili się łakomie. Wyjęłam z plecaka przygotowane prezenty dla dzieci, wręczyłam dwie paczuszki puchatków i czekolad kuzynowi dla jego wnuków, a dwie dla dziewczynek kuzynki. Starsza rozpakowała, powiedziała, że nie wolno jej jeść czekolady, bo nie może zrobić kupki, potem pooglądała zielonego hipopotama, wrzuciła go do pudełka z zabawkami i pożarła całą czekoladę. Młodsza, o bławatkowych oczach bawiła się długo kaczuszką i słoniem ciekawie przygladając się nowej twarzy, czyli mnie. Była to najprawdopodobniej jedyna osoba, w której wzbudziłam zainteresowanie. Babcie bawiły dzieci, reszta pochłaniała ciastka, piła kawę i herbatę, rozmawiała o meczu. Kiedy teściowie córki wyszli, mąż kuzynki szybko nalał sobie kieliszek i dolał do mojego, ale ja już postanowiłam, że wyjadę. Odprowadził mnie więc do dziewiątki, która stała w zajezdni i czekała na mnie, bym zdążyła na pociąg.
Gdy wychodziłam z tramwaju niebo nad Wrocławiem rozświetlała łuna bijącą od dworca. Weszłam na peron, gdzie na płycie poświęconej śmierci Zbigniewa Cybulskiego leżały jeszcze złożone 8 stycznia kwiaty i wieńce. Białe róże były zupełnie zmarznięte, ale te niemal płaskie pączki przylegały szczelnie do płyty upamiętniającej słynny skok Cybulskiego do pociągu integrując się z płaskorzeźbą aktora i z całym tym zdarzeniem. A ja wsiadałam z poczuciem niedosytu i rozszczepienia. W pustym wagonie dochodziły jedynie rozwydrzone odgłosy kibiców sportowych w sąsiednim przedziale, których na przemian konduktorzy uspokajali chodząc tam i z powrotem od przedziału konduktorskiego do nich. Kiedy wysiedli w Katowicach z puszkami piwa w rękach i zaczęli się nawoływać i śpiewać, okazali się bardzo młodymi, kilkunastoletnimi chłopakami jadącymi na mecz do Spodka.
Szłam do domu i na przejściu dla pieszych samochód z biało czerwoną chorągiewką zatrzymał się. Kierowca krzyknął w moją stronę: kochanie, jak się masz? Masz zajebiste galotki!
I wiesz, tak zostałam na samym końcu dnia doceniona.
Bo wiesz, nikt w tym Wrocławiu nie zapytał mnie o nic. A tu taki komplement. Ludzie mnie omijają. Nawet nie lekceważą. Po prostu nie zauważają.
17 stycznia 2013, piątek

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2014, dziennik ciała. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

2 odpowiedzi na List wrocławski

  1. Robert Mrówczyński pisze:

    Uczucie głodu (tzw. ślinka) wywołane zapachem jedzenia jest odruchem bezwarunkowym, którego ani pies, ani człowiek nie musi się uczyć. Gdyby Ci ta ślinka pociekła na dźwięk np. “szklanki dźwiękowej”, który się rozlega na dworcach przed zapowiedzią, można by mówić o psie Pawłowa.
    Ale to drobiazg i właściwie dobrze ustawia ten Pawłow całą przygodę wrocławską w kontekście tresury społecznej jakiej podmiot liryczny był poddany. Tak, to jest zjawisko “zimnego chowu”, maksymalny efekt przy minimalnych nakładach. Jak u Pawłowa. Zaspokoić głód sygnałem dźwiękowym.

  2. Ewa pisze:

    pociekła, bo jestem wytresowana na lotniskach, gdzie uczucie głodu występuje natychmiast jak się te wszystkie kulinarne zapachy objawią po wejściu do hal dworców i lotnisk. Może wykorzystuje się wynalazek Pawłowa dzisiaj nie tylko do dręczenia i tortur, ale do zmuszenia pasażerów, by kupowali w czasie oczekiwań na kolejne podróże drogie dania i właściwie nieustannie jedli i wydawali pieniądze. W moim dzieciństwie pamiętam, że zaraz po sygnale, gdy pociąg ruszał, wszyscy w przedziale wyjmowali zawinięte w gazetę jaja na twardo. A przecież na pewno nie byli głodni, to był początek zaledwie podróży. Głód pojawiał się na sygnał.

    Dzięki Robercie za czytanie, wahałam się, czy ten „List” tu publikować, pisany tak pospiesznie i tak ekshibicjonistycznie. Cóż, nie tylko Aga Hofik z Nieszuflady traktuje Sieć terapeutycznie.
    Ale bohaterem tego listu jest właściwie coś uniwersalnego: niepotrzebność podmiotowa drugiego człowieka i próba spacyfikowania go, by pełniła jakąś przydatną rolę na nadarzającą się okoliczność. Nasuwa mi się przykład Obozu w Auschwitz, gdzie człowieka odzierano ze wszystkich przydatnych innym elementów, jak odzież, włosy, złote zęby, okulary, buty, paski, walizki, potem jeszcze robiono z niego mydło i w takiej postaci istniał jeszcze długo w społeczeństwie. W innej postaci nie był potrzebny i opisałam taką sytuację dowodząc, że teraz może to i dobrze, że nikt na człowieka nie dybie. Autorka listu wróciła z Wrocławia w jednym kawałku.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *