Lata pięćdziesiąte. Andrzej. Rozdział I.

„Ja nie umiem płakać. Cudzy płacz wydaje mi się jakimś niepojętym, obcym zjawiskiem natury.
[Franz Kafka “Listy do Felicji” tłum. I. Krońska]

 

Andrzej poszedł sam do szkoły po załatwieniu przez Krystynę wszelkich formalności jeszcze w czerwcu 1956 roku, tak przełomowym dla Polski, a tak zwyczajnym dla dziecka.
Po wakacjach w Sidzinie Andrzej niewiele urósł, ale już dobrze grał w piłkę i szybko biegał. 800 metrową odległość do szkoły z tekturowym tornistrem na plecach, drewnianym piórnikiem i elementarzem Falskiego w środku, pokonywał w dziesieć minut. Krystyna pracowicie oprawiła elementarz i zeszyty w szary, pakowy papier, ponaklejała naklejki i wystała u rzeźnika szynkę do kanapek, które Andrzej codziennie natychmiast na pierwszej przerwie oddawał kolegom, do czego nigdy się nie przyznawał.
Trzy pierwsze roczniki szkoły podstawowej umieszczono tymczasowo w budynku przedszkola zamienionego na szkołę wskutek niesłychanej liczby dzieci w wieku szkolnym, z roku na rok rodzących się w nieprawdopodobnych ilościach, chroniąc je w ten sposób od podstarzałych band chłopaków zimujących długo w ławach szkolnych, to jednak tam też repetujący uczniowie byli starsi. Malutkie muszle klozetowe specjalnie wyprodukowane dla wzorcowego, socjalistycznego przedszkola na wzorcowym osiedlu, prosiły się, by wkładać w nie główki małych, wypieszczonych chłopczyków. Andrzej to wszystko wiedział od Edka, dwa lata starszego przyjaciela z klatki obok, który wprawdzie chodził do piątki, gdzie klozety były wielkości normalnej, ale też i uczniowie byli więksi. Do szkoły Edka chodziły wszystkie dzieci osiedla, a te, które się już nie zmieściły w czterdziestoosobowych klasach – w planach budowy Osiedla nie przewidziano, że wyż demograficzny będzie aż tak duży – dano do wzniesionego w 1953 wielorodzinnego domu mieszkalnego z przedszkolem blisko szkoły 36, dokąd wskutek rejonizacji, przydzielono Andrzeja, a starsze roczniki do wybudowanej w tym samym roku szkoły. Tym sposobem Edek nie mógł ochraniać, jako starszy i postawny chłopak swojego przyjaciela, co robił na podwórku. Sadomasochistyczne relacje podwórkowe Andrzeja z Edkiem mogły się odbywać jedynie w ramach ich związku i nikt z podwórka nie mógł sobie rościć żadnych do tego praw. Delikatny Andrzej, o dwie głowy mniejszy od Edka, tresowany był w kierunku posłusznego psa, który na komendę Edka aportował i wykonywał wszystko, co Edek wymyślił dla urozmaicenia podwórkowego życia, jednak był nietykalny dla obcych. Edek bezsprzecznie uwielbiał Andrzeja, zabierał też na Diablinę czteroletnią Ewę uwielbiającą Edka za to, że ją w ogóle zabierał. Krystyna była spokojna, że zabiera Ewę tak duży i rozsądny chłopak i wiedziała, że nic złego się Ewie przy nim nie stanie. Znała po sąsiedzku rodziców Edka, czuła z nimi, z tymi „wschodniakami” przybyłymi z jej rodzinnych stron duchową wspólnotę. Mieli w mowie zaśpiew miły uchu Krystyny, którego się u siebie zdążyła pozbyć i którego jej tak brakowało. Matka Edka zawsze mówiła Krystynie, że Ewa jest wymarzoną narzeczoną dla jej Edka i cokolwiek to wtedy dla Ewy znaczyło, bardzo była z tego dumna. Ewa zawsze z utęsknieniem wypatrywała Edka, broniącego ją w piaskownicy, do której schodziły się dzieci z czterech bloków i która była zawsze przepełniona ciągle napływającymi córkami i synami repatriantów ze wschodu i uciekinierów z faszystowskiej Hiszpanii. Andrzej z Edkiem zabierali ją z piaskownicy na Diablinę, gdzie był schron i niewybuchy, i niewypały stanowiące tym większą atrakcję, że wykopywanie ich było zakazane przez szkołę i obwarowane najgorszymi restrykcjami. Kiedy Krystyna dowiedziała się od Andrzeja, że chłopcy wyciągają z koryta przepływającego przez Diablinę odnogi ścieków Rawy – jak to określił Andrzej „balony”, które nadmuchują – zakazała mu tam chodzić. Ale kto mógł wiedzieć, gdzie chodzi Andrzej z Edkiem i gdzie uczy się, jak żyć i jak przeżyć.
Przekroczenie murów szkoły dla Andrzeja oznaczało częściowe zaniechanie zabaw z Edkiem. Szczęśliwym trafem wychowawczynią klasy Ie, czyli ostatniej z pięciu klas pierwszych, była pani Helena Żygłowicz, łagodna i ciepła. Andrzej biegle czytał i wszystko, co działo się w klasie natychmiast przyswajał, stając się bezwiednie klasowym prymusem. Pani Helena na pierwszej wywiadówce zachwycona swoim uczniem zaproponowała Krystynie, że będzie Andrzeja uczyć niemieckiego, na co Krystyna się entuzjastycznie zgodziła. Lekcje pianina u pani Kunowej i niemieckiego udzielane przez panią Żygłowicz po szkole ograniczały stopniowo podwórkowe zabawy Andrzeja z Edkiem, szczególnie, że zaczął grać w piłkę na odległym od domu boisku szkolnym i chodzić z kolegami klasowymi na Osiedle Ducha. Niezmienna postawa Andrzeja łącząca w sobie zgodę i sympatię dla środowiska, w którym dane mu było przebywać, jednała mu przychylność klasy, a nawet zbirów szkolnych. Chętnie podpowiadał, nie skarżył, nie wychylał się że wie, nie chwalił się, nie wywyższał. Klasa niepostrzeżenie podzieliła się na lepszych i gorszych. Nie wiadomo, kto to wymyślił, ale dzieci zaczęto przezywać od zawodu ojca i natychmiast zostały nie wiedząc o tym wycenione. I tak córka kierowcy rajdowego, o ogólnopolskiej sławie, stanęła wyżej od córki stolarza, nawet o tym nie wiedząc, gdyż była niezwykle skromną dziewczynką. Tajemniczy ojciec Gwiazdy, któremu syn zawdzięczał ksywę „burżuj”, nie wiadomo jakiego był zawodu, ale było wiadomo, że jeździ na delegacje do Włoch. Gwiazda, by przekupić swoją winę lepiej urodzonego od piekarza, kolejarza i górnika, przynosił do szkoły rzeczy, których nikt nigdy nie widział. Kładł na ławce po jednym fistaszku, po rozłupaniu którego dwa ziarenka na dwójkę siedzących w ławce uczniów pozwalały poznać smak tego nigdy nie jadanego orzecha. Tak było też z owocem granatu, obdarowanym wszystkim w klasie po ziarenku. Gwiazda zasiadł w ławce z Andrzejem i w dowód sympatii podarował mu długopis. Andrzej nie mógł się nacieszyć tym prezentem, przyniesiony do domu zachwycił wszystkich, ale szybko się wypisał.
Andrzej sprawiał nieustanne wrażenie, jakby świat otaczający został stworzony dla niego po to, by mógł go jak pies, ciągle penetrować i się nim cieszyć, co powodowało, że był zawsze obok prawdziwego nurtu klasy, polegającego na przeczekaniu tych kilku godzin dnia w permanentnej destrukcji i autodestrukcji. Pito atrament z okrągłych kałamarzy tkwiących w dziurach zielono malowanych, pochyłych blatów dwuosobowych ławek, których nie dawało się w żaden sposób zniszczyć, gdyż wykonane były z solidnych, ciężkich, drewnianych desek. Dyżurny codziennie rano nalewał z dużej flaszki atrament do wszystkich kałamarzy natychmiast osuszanych na pierwszej przerwie i Andrzej zaczął nosić swój atrament w butelce zatkanej korkiem i czytać pod ławką książki. Wanda w Przemyślu wprawdzie przepisała już wszystkie lektury szkolne do klasy pierwszej i drugiej wypożyczone w przemyskiej bibliotece po przesłaniu jej przez Krystynę spisu podanego na pierwszej wywiadówce, ale Andrzej czytał już powieści Aleksandra Dumasa, Karola Maya i Juliusza Verne, których w spisie lektur nie było, a byli w bibliotece szkolnej.
Podobnie rzecz się miała z pianinem. Andrzej lubił emerytowaną parę państwa Kunów, mieszkających w domu po drugiej stronie ulicy Liebknechta. Lubił zapach terpentyny i momenty, kiedy przychodził za wcześnie i otwierał mu pan Kun, a dźwięki pianina i prowadzonej lekcji przez panią Kunową dochodziły z sąsiedniego pokoju. Wtedy pan Kun prowadził Andrzeja do drugiego pokoju, by pokazać mu, jak maluje kopię obrazu Kossaka stojącą na sztaludze. Andrzej z zapartym tchem śledził pociągnięcia pędzla i nie mógł się nazachwycać kunsztem pana Kuna. Zilustrował już „Księgę dżungli” Kiplinga na kartkach z małego bloku rysunkowego wypełniając rysunek ołówkiem kredkami, ale farby olejne widział po raz pierwszy w życiu. Specjalnie przychodził na lekcje wcześniej, by móc podglądać malowanie pana Kuna, ale lubił też lekcje gry na pianinie. Kunowa nie szczędziła pochwał swojemu najlepszemu uczniowi, mimo, że była surowa i wymagająca. Organizowała na koniec roku popis dla wszystkich swoich uczniów, których przybywało i których liczbę z biegiem lat ograniczała do najlepszych. Na ten popis zdobywała w Delikatesach kosztowne czekoladki w złotym staniolu i przesypywała do kryształowej misy, krążącej potem po pokoju wśród mam i dziewczynek z białymi kokardami chłopców z aksamitką pod szyją. Wszyscy w białych bluzkach siadywali wtedy grzecznie na przedwojennych kanapach, aż nareszcie ostatni wychowanek pani Kunowej wśród oklasków kończył i wszyscy w uśmiechach i podziękowaniach rozchodzili się do domów.
W Boże Narodzenie Andrzej przeczytał „Krzyżaków” i w nic innego nie chciał się bawić z Ewą, tylko w szermierkę. Używał do tego dwóch kijków od nart i staczał z siostrą pojedynki na szpady. Wszystkie jaśki miały imiona sienkiewiczowskich postaci, a ulubiony jasiek Ewy nazywał się Zbyszko z Bogdańca. Kiedy rodzice wieczorami zasiadali do Wolnej Europy położywszy spać dzieci i przykazując szybkie spanie bo trzeba wcześnie wstać do szkoły, Andrzej z Ewą rozpoczynali odtwarzać fabułę dwóch tomów Krzyżaków. Andrzej stawał się koniem, na który wsiadała Ewa z kijkiem od nart, by walczyć z ponazywanymi wcześniej poduszkami i jaśkami. Często „Sąd ostateczny”, wiszący nad łóżkiem spadał na tapczan. Dzięki „zagłuszaczkom” Wolnej Europy nic nie było słyszalne z tych dziecięcych zabaw w sąsiedniej kuchni, gdzie stał radioodbiornik. Tymczasem dzieci szukały w ciemnościach gwoździa zaplątanego w pościel lóżka. Trzeba było zdejmować i wytrzepać wszystko z tapczanu i łóżeczka polowego Andrzeja, by nareszcie odnaleźć gwóźdź. Ewa wchodziła ponowne na barana Andrzejowi i wyjętym z szafy odświętnym butem ojca przybijała gwóźdź do ściany. Ale największą trudność sprawiło dzieciom zawieszenie obrazu. Kiedy i ta operacja wcelowania w uszko zawieszki przybitym gwoździem w trudnej pozycji „na barana” gdy w sprężynowym materacu stopy Andrzeja zapadały się i ciągle chwiały, kończyła się powodzeniem, zmęczeni kładli się do snu. Andrzej nie usypiał bez kontaktu z Ewy nogą, musiała spać w poprzek tapczanu, by móc spuścić nogę poza jego krawędź tak, by sięgnęła nogi Andrzeja wystającej na niższej powierzchni łóżeczka. Andrzej kończył jeszcze opowiadanie o Krzyżakach i oboje zasypiali, by po kilku godzinach Ewa z płaczem wyskakiwała z tapczanu i w przerażeniu zaczynała krążyć wokół stołu. Ale Andrzej o tym nie wiedział, spał już bez nogi Ewy, aż Krystyna zaczynała go delikatnie ubierać będącego jeszcze w śnie, czym powoli się rozbudzał. 

O admin

Ewa Bieńczycka urodzona w 1952 roku w Przemyślu. Artysta malarz
Ten wpis został opublikowany w kategorii lata pięćdziesiąte. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

11 odpowiedzi na Lata pięćdziesiąte. Andrzej. Rozdział I.

  1. misia pisze:

    Bierut umiera w marcu 1956, a Andrzej idzie do szkoły we wrześniu 1956.

  2. Ewa pisze:

    Tak, wiem misiu, też się dopiero teraz zorientowałam wpisując tagi. Nie mam siły poprawiać, po tak obszernym tekście jestem wykończona, praca męczy. Ale fajnie, że da się zredagować póki tekst jest w chmurze. Zmienię, że Andrzej był na Diabline z Edkiem(Edek na wagarach), a Ewa była sama w domu, Krystyna w kolejce za masłem, a Bierut w zaświatach. Tylko syreny były wszechobecne jak Duch Święty.
    Ach misiu, mogłabyś trochę polajkować, bo jak będę miała jakąś ilość lajków, to coś mi się należy, ale zapomniałam już, co. Ale, jak pisał Hemingway, lepiej mieć, niż nie mieć.

  3. misia pisze:

    weszłam na Wikipedię rosyjską na hasło Болеслав Берут. I Google tłumaczą „Берут” jako „Weź”. Weszłam tam, bo pomyślałam, że może na rosyjskiej Wikipedii już mają jakiś wiadomości o tej śmierci z odtajnionych archiwów i bardzo mnie to „Weź” rozśmieszyło. Mają coś nazwiska w sobie, co zawsze określa postać. Szkoda, że nie używasz nazwisk, tylko imiona.
    Po co Ci te lajki, ja nikomu nie lajkuję, by było sprawiedliwie. Masz pod postem „Włodek” dużo, podobno starczy 30.

  4. Ewa pisze:

    a to nie wiedziałam, że tam są, faktycznie.
    Mówisz, że starczy 30? A wiesz, do czego?

  5. Robert Mrówczyński pisze:

    800 m w 15 minut? Trudno tempo 3,2 km/godz, jak na wysportowanego chłopca, który “już dobrze grał w piłkę i szybko biegał” uznać za przejaw entuzjazmu do szkoły, to raczej wleczenie się “noga za nogą”. Ale to może ukryta ironia z Twojej strony. Reszta jakże prawdziwa, także i dziś. Fala, molestowanie, stalking, hierarchia, czyli obraz chorej instytucji. Znalazłoby się także i dziś sporo dzieci, które też nie jadły granatu. A poza tym bardzo mnie rozczula ta malutka Ewa, taka ufna, taka pełna miłości, ale już jakby od początku przeznaczona na “mięso armatnie”, czyli do brudnej roboty domowej. Bardzo wciąga ta historia…

  6. Ewa > Robert Mrówczyński pisze:

    masz rację Robercie, zmieniłam, ale na 10 minut, bo to przecież pod górę i są światła na skrzyżowaniach i małe nóżki dziecięce, nie może być szybciej. Ewa będzie pokonywała tę trasę w pół godziny, bo dziewczynki idą wolniej i dostojniej.
    Tak chciałabym te czasy odkłamać i nie wiem, czy lepiej iść w kierunku analizy, czy może lepiej syntezy… Boję się, że zatracę się w szczegółach, jak obżartuch w ilości dań…
    Dostałam na maila zapytanie, czy „To jakiś b. prywatny Projekt Artystyczny, w stylu Sophie Calle?. ” A przecież ja robię coś wręcz przeciwnego, nie znoszę anonimowości i przebieranek. Jedynie założenia OuLiPo są mi bliskie poprzez te wyliczanki, które mnie fascynują. Ale boję się, że właśnie nimi przynudzam, bo co innego wyliczać francuskie bibeloty, a co innego taką powojenna tandetę.
    A co do Ewy, to Robercie masz rację. To będą dzieje socrealistycznej Justyny. Soc Justyna, czyli nieszczęścia cnoty.

  7. Robert Mrówczyński pisze:

    Nie da się chyba w takim tekście arbitralnie obwieszczać prawd objawionych, odkłamywać bez poparcia szczegółem i dobrze że Twój tekst nie jest z tzw tezą. Dla jego dobra jak najwięcej tych obserwacji, a syntezą zajmie się czytelnik, ale raczej bez tendencyjnego ich doboru, bo to przecież i dla Ciebie ma być przyjemność i odkrycie. Jesteś fenomenem pamięci, pamiętasz mnóstwo, ale rzeczy istotne, kształtujące, a to jest wielki skarb, bez tego nie ma pisarstwa, raczej nie możesz się tym martwić, większość ludzi mało co pamięta, albo nie chcą pamiętać, zwłaszcza rzeczy złych.
    Nie wiem czy pod koniec lat 50. były już “światła” na skrzyżowaniach. Może na skrzyżowaniu Marszałkowskiej z Jerozolimskimi. Ruch był wówczas śladowy, auto czy motocykl na drodze był wydarzeniem rzadkim i budził zainteresowanie, dlatego też nawet najmniejsze i najmłodsze dzieci mogły same wędrować nie tylko do szkół, ale i przedszkoli. Ale może były, bolszewik propagandowo tworzył nie taką fikcję…

  8. Ewa > Robert Mrówczyński pisze:

    to całe szczęście, że mi Robercie o tej sygnalizacji świetlnej napisałeś. Zupełnie nie pomyślałam, że w ubiegłym wieku mogło jej nie być! Tak, byli na skrzyżowaniach milicjanci machający rękami, ale nie na osiedlach!
    Myślę, że prędkość docierania do szkoły zależy wyłącznie od stopnia bliskości uczuciowej ucznia do niej. Przy tej jałowiźnie tamtych lat, miejskie dziecko mogło traktować szkołę jako atrakcję, a nawet szansę na coś, bez precyzowania na co.

  9. misia pisze:

    Przy analizie, czy psychoanalizie mogą być pułapką uczucia, które przy takich wędrówkach w czasie mogą okazać się zbyt gorące. I nie daj Boże jeszcze, że wyjdzie na wierzch jeszcze podświadomość.

  10. Ewa > misia pisze:

    freudyzm i marksizm poniosły w ubiegłym wieku sromotną klęskę, ponieważ były religiami.
    To radzisz Misiu syntezę? O roku ów. Muszę go opisać tak jak potrafię, nie mam chyba wyboru.

  11. Robert Mrówczyński pisze:

    Oni na tych skrzyżowaniach (i to tych większych) byli nie po to by regulować ruch, bo jego nie było, ale by ludzie widzieli, że władza na wszystko ma oko, by nie zapominali kto tu rządzi. W latach 60 bolszewik zaczął wnosić na skrzyżowaniach dla gliniarzy budki na kurzej nodze niczym bocianie gniazda na okrętach, lub ambony w kościołach. Więcej widzieli i bezpieczniej się czuli tak prestiżowo “wywyższeni” i osłonięci. W wymiarze symbolicznym władza zaczynała się bać, traciła kontakt ze społeczeństwem, izolowała się i alienowała.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *